To sytuacja współczesnego człowieka, który dzieje się pomiędzy osiągnięciami współczesnej nauki a wiarą, między dawnym – a obecnym sposobem widzenia naszej rzeczywistości, która przecież w żaden sposób wiary nie wyklucza. Tu dzieje się nasze życie i odpowiedź na pytanie: czy potrafię je w miarę solidnie pochwycić, powiedzieć że jest moje, czyli że moja obecność opowiada je tak, abym mógł w nim dobrze funkcjonować? To fundamentalne pytanie, które zawsze było, jest i będzie do zadania.
Istotą każdego zagadnienia jest jego geneza. Natrafiamy tu na problem, który nazywa się – moje pochodzenie. Z jednej strony osiągnięcia nauki, z drugiej Biblia i jej obrazy. Zdaje się nam, że sobie wzajemnie przeczą. Poprzez tradycję głęboko zagnieździło się w nas przekonanie, co do obrazu Adama i Ewy, ich stworzenia przez Boga tak jak i wcześniej wszelkich innych istot, całej roślinności, wody, ziemi i nieba. Nauka mówi inaczej. Nic takiego nie mogło mieć miejsca. Poza tym, w tym przekazie biblijnym mamy do czynienia z szybkim przejściem od wszelkiego aktu stworzenia do zerwania owocu w Raju, czego konsekwencją jest wygnanie, cierpienie i śmierć. Istotą narracji zdaje się być właśnie to, nieposłuszeństwo pierwszych rodziców. Pisze o tym szkocki profesor teologii David Fergusson w książce Stworzenie, czytamy: „To błyskawiczne przejście do narracji o grzechu i zbawieniu widać (…) w wyznaniach wiary przekazanych nam przez tradycję oraz w liturgii eucharystycznej. Zazwyczaj teksty te nie zajmują się zbyt długo znaczeniem stworzenia i przechodzą szybko do odkupienia. Można odnieść wrażenie, jakby stworzenie było jedynie tłem lub sceną dla właściwego, mającego się dopiero rozegrać dramatu. Bardzo źle, że się tak dzieje, i to przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że sama Biblia (… ) ma nam do powiedzenia znacznie więcej na temat zasięgu i głębi problematyki stworzenia niż to, co zawiera się w pierwszych dwóch rozdziałach Księgi Rodzaju. Przechodząc zbyt szybko do Rdz.3 biblijnego świadectwa dotyczącego stworzenia i skutków tego co, w nim przedstawiono, tracimy z oczu dużą część biblijnego świadectwa dotyczącego stworzenia, obecnego zwłaszcza w literaturze mądrościowej.” Ten przydługi cytat jest konieczny, aby zauważyć co jest tego konsekwencją i na co wskazuje Fergusson: „W jednym i drugim wypadku sama narracja o zbawieniu ulegnie wypaczeniu, jeśli będziemy trwać przy niewłaściwym lub jednostronnym przedstawieniu świata, który Bóg kocha i odkupuje w Chrystusie. To z kolei może przynieść w rezultacie nadmierne skupienie się na człowieku kosztem innych stworzeń i świata przyrody oraz wypaczone rozumienie osoby ludzkiej z tendencją do piętnowania naszej cielesności (podkreśl. J.O.)” To zauważenie jest tu niebywale istotne. Wskazuje bowiem na charakterystykę naszego myślenia o sobie w obrębie naszej wiary.
Drugą strona naszej genezy są osiągnięcia nauki. Jej kwintesencja to to, że składamy się w gruncie rzeczy z kilku podstawowych pierwiastków chemicznych takich jak wodór tlen, czy węgiel oraz paru innych, co jest wynikiem ewolucji, której jesteśmy. Badania naukowe niewątpliwie dowodzą naszego pochodzenia od małp człekokształtnych, gibona, czy też innych, nazwy nie mają tu znaczenia. W istocie nasze ego nie bardzo chce to przetrawić. Jakby to miało istotne znaczenie. I tu w rzeczy samej bardziej odpowiada nam opowieść o stworzeniu przez Boga człowieka, ten biblijny obrazek niż to co proponuje nam nauka. A nawet gdybyśmy się z nauką zgadzali wiemy, że sprawy ona jednoznacznie nie rozwikłała. Stąd wydaje się nam, że jesteśmy zarówno światli jak i wierzący. Zapobiegliwi w końcu jesteśmy. Jest czarne i jest białe, ale jest również szare, czyli moje, czyż nie? Ta szarość to niestety bylejakość widzenia własnej genezy, czyli trochę zgadzam się ze słyszaną gdzieś nauką, ale przecież to nie jest zgodne z nauką na lekcjach religii, która zakorzeniła się mocno w komórkach pamięci z dzieciństwa. Ten pozorny dualizm przyjmujemy jako właściwy i stawiamy na całej sprawie krzyżyk, co znaczy: Bóg wie lepiej, albo, co jeszcze gorsze, mam to gdzieś. Stąd: im bardziej nie znamy źródła, tym bardziej nie znamy siebie.
Rodzi się wiec pytanie: wierzący jak? Literalnie postrzygający wszystkie opowieści zawarte w Biblii? A tych, których dosłowności nie da się obronić jest bardzo wiele, częstokroć pojawiają się w newralgicznych punktach biblijnego przekazu. Choćby Arka Noego i niemożliwość dostania się tam wszystkich zwierząt, ten już klasyczny przykład i bardzo obrazowy. Postrzeganie metaforyczne jest więc nieuniknione, a nawet konieczne. To taka biel, której szarości wprost nie da się nadać, jeśli poważnie myślimy o naszej wierze, a nie jest ona dla nas tylko tradycją.
Co zatem, jak mamy widzieć swoją genezę? Czy być wiernym wobec tego, czego uczyliśmy się na lekcjach religii we wczesnej młodości, czy też myśleć inaczej? To problem, który nie jednemu myślącemu człowiekowi doskwiera. Ale częściej jednak jakby „nakazuje” widzieć katechizmowe spojrzenie: Bóg stworzył Adama, po czym Ewę, w Raju. I choć to tylko obrazek, to wiele mówiący.
Biblia to metafora do odczytania. I w jej widzeniu pomocne mogą być słowa filozofa i teologa Willema B. Dreesa: „Jeśli zapomnimy, że mity to ludzkie historie, ryzykujemy popadnięciem w niebezpieczny dogmatyzm. Kiedy mity traktujemy jako dosłowne opisy tego, „co się stało”, tracimy z oczu to co mogą przekazać.” Nie ma wątpliwości, bez szkody dla nas samych, nie ma możliwości dosłownego odczytywania Biblii. Ta wciąż obecna wśród wierzących pokusa, co do stworzenia człowieka, nie przynosi nam chluby, a wręcz odwrotnie. Mówi o naszym braku pokory wobec majestatu, by tak rzec, całości stworzenia. Natomiast postrzeganie metaforyczne pozwoli nam, jak żadnemu innemu stworzeniu dostrzec, że: „Mity mają poetycką moc, moc wywoływania emocji i postaw, moc popychania nas do działania. Powinniśmy nie tylko zamieszkać w świecie mitów, ale i wziąć odpowiedzialność za ich analizę i zobaczyć, co wynika z mitu, dobrego lub złego” jak pisze wspomniany autor w swej książce Stworzenie . Od nicości do teraźniejszości.
Postrzeganie Biblii jako swego rodzaju zbioru metafor obrazowanych w opowieściach widziane było już kilkaset lat po Chrystusie. Św. Augustyn przestrzega przed dosłowną interpretacją tegoż fragmentu dotyczącego stworzenia Adama. „Naiwnością byłoby wyobrażanie sobie, że Bóg stworzył człowieka z gliny, nadając mu kształt przy pomocy swoich palców. Gdyby w Piśmie Świętym występowało takie sformułowanie, a tak nie jest, powinniśmy raczej wierzyć, że Pismo posłużyło się metaforą, zamiast wyobrażać sobie Boga ograniczonego organami podobnymi do naszych” (podkreśl. J.O.) Zatem metaforyczność postrzegania Biblii było już obecne niewiele setek lat po śmierci Jezusa. Oczywiście jest też drugi obraz stworzenia człowieka w tej samej Księdze, bardziej, by tak rzec, odpowiadające stworzeniu ex nihilo, nie zmienia to jednak faktu, że przenośne postrzeganie obrazów Pisma było już obecne w tak odległej historii.
Rodzi się jednak pytanie: dlaczego tak, a nie w sposób dosłowny została zapisana Biblia? Czyżby dosłowność zapisu nie była możliwa? Jak to? „Obwiniać” za to możemy tylko jej twórców, a w interesującej nas tu sprawie autorów ( czy autora) Księgi Rodzaju. Św. Tomasz analizując drugi dzień stworzenia pisze: „Natomiast należy mieć na uwadze, iż Mojżesz zwracał się do ludu nieokrzesanego; a zniżając się do jego poziomu, to tylko mu podawał, co dla zmysłów jest oczywiste. Wszyscy zaś, nawet bardzo ograniczeni, zmysłem dostrzegają, że ziemia i woda są ciałami. Nie wszyscy jednak dostrzegają, że powietrze jest ciałem.”. A zatem jak zauważa Ernan McMullin, analizując słowa Tomasza, w książce Ewolucja i stworzenie: „Autor Księgi Rodzaju (Tomasz pisze, że był nim Mojżesz) przystosował swój sposób pisania do zdolności rozumienia ludzi niewykształconych i dlatego tekst ten nie powinien być brany dosłownie we wszystkich szczegółach. Nam pozostaje trud poszukiwania jego prawdziwego znaczenia przy pomocy takich źródeł wiedzy, jak filozofia naturalna.”
Nic tak nie przemawia do ludzkiej wyobraźni jak obraz. Aby człowiek mógł uwierzyć musi to sobie w jakiś sposób „widzieć”. Stąd biblijne opowieści, które dziś, po wiekach rozwoju świadomościowego człowieka wydają się częstokroć nieprawdopodobne. I takie w istocie są. Nie możemy na nie patrzeć jak dosłowny zapis zdarzeń. Nie oznacza to jednak, że są pozbawione znaczenia. Wręcz odwrotnie, ich znaczenie kryje się w ich słowach. Denis Edwards w książce Bóg ewolucji. Teologia trynitarna pisze: „Celem biblijnych opowieści nie jest przedstawienie porządku zdarzeń ani wyznaczenie ram czasowych. W tych prastarych opowieściach znaczenie religijne nie jest zespolone z historycznym porządkiem zdarzeń, ale teologicznymi ideami, jakie te opisy zawierają. To właśnie te teologiczne idee mają znaczenie dla chrześcijańskiej teologii stworzenia.”
Na manowce dosłownego postrzegania rzeczy może wprowadzać nas fakt, że zapis Biblii jest tak skonstruowany, iż przypomina jakby typowo historyczny. Można odnieść wrażenie, pisząc językiem bardzo współczesnym, mamy do czynienia ze scenariuszem, by można powiedzieć, filmu akcji. Takiego porównania już kiedyś użyłem przy inne okazji. To nas zwodzi zwłaszcza, że film to tylko film, a tu mamy do czynienia ze sprawą naszego faktycznego życia. Oszczędność słów, kolejne wypowiedzi i zdarzenia nastają po sobie szybko, a w tym jeśli chodzi o interesujące nas tu zagadnienie stworzenia człowieka, ten nagle pojawiający się opis jego upadku.
Z powyższych spostrzeżeń wynika, że nie powinienem myśleć o sobie jako o istocie stworzonej przez Boga? Że nie było Adama, po czym Ewy, w Raju? Powiem: i tak, i nie. Oczywiście rozumiem tych, dla których takie postawienie sprawy jest nie jasne. Co to bowiem znaczy: i tak, i nie? Moje tak mówi, że w istocie nie ma czegoś takiego jak nagłe pojawienie się historycznego Adama, natomiast nie, bo jest jako konsekwencja ewolucyjnego procesu, który zadział się i dzieje się zawsze za sprawą Boga; czyli, że przez Boga jesteśmy stworzeni, tyle, że na drodze ewolucji. Nie możemy myśleć o sobie jako o nagle obecnych stworzeniach na kartach historii świata, że w sposób, by tak rzec, dosłowny stworzył nas Bóg, jako istoty. David Fergusson we wspomnianej wcześniej książce ujmuje to tak: „Dlatego biblijnej opowieści o stworzeniu nie wolno nam dzisiaj postrzegać ani jako pewnej pradawnej relacji historycznej, ani jako opisu przyrodniczego – nawet jeśli nie było to takie oczywiste we wcześniejszych epokach.(podkreśl. J.O.) W obliczu przytłaczających dowodów naukowych niemądre i niepotrzebne wydaje się, by to kontestować.”
Chcemy zatem, czy nie chcemy w swym najskrytszym ego, jako źródło naszej obecności na ziemi przypadnie nam uznać, że po pierwsze faktycznie jesteśmy istotami stworzonymi lecz nie w sposób dosłowny jak podpowiada nam, by tak rzec, pierwsza wyobraźnia ( to do niej odwołuje się mit) i po drugie, nasza najdawniejsza geneza to faktycznie tych kilka pierwiastków chemicznych jak tlen, węgiel, wodór, azot, wapń , fosfor, siarka, potas i parę innych z których się składamy tak jak nasza planeta i nie tylko. Materialnie, by tak powiedzieć, jesteśmy tylko jedną z rzeczy wielu, parafrazując słowa Czesława Miłosza.
Nasze źródło jednak jakoś zawsze nieodwołalnie nam umyka. Bo przecież zawsze możemy zapytać: a te pierwiastki to skąd? I w ogóle skąd wzięło się cokolwiek? Jaka jest „pierwsza” geneza, czy przyczyna? Wielki wybuch czy co tam jeszcze oraz Bóg nieodwołalnie mają tu takie samo prawo.
Myślę, że w pewnym sensie taki sam dylemat dotyczył też dawnych ludzi. Oczywiście niemożliwością jest „wejść w świadomość” tamtych postaci i czy w ogóle ich to w jakiś sposób zajmowało. Tym niemniej w pewnym historycznym momencie taka sytuacja musiała się pojawić. Pytanie: skąd się wziąłem? Myślę, że konsekwencją tego jest też obrazowanie w Biblii, co nie oznacza że Bóg nie miał nad tym pieczy. Chodzi mi o to, że człowiek nie mogący poznać swej genezy niejako od początku „założył”, że skoro tak jest, to przyczyna musi gdzieś tkwić. Zrodzona tamta świadomość szuka więc wyjścia. Tylko wyjścia z czego? Jakiejś niedogodności, bo inaczej być nie może. Wspomniany wcześniej Willem B. Drees pisze, że „Religie pojawiły się w konfrontacji z potęgą burz, mórz i gór, grzmotów i błyskawic. Kiedy zostajemy skonfrontowani z nieprzewidywalnymi wydarzeniami, wciąż wykorzystujemy język animistyczny. Robimy to nawet, kiedy mamy do czynienia z produktami technologicznymi – samochód <nie chce> zapalić, a komputer nas <nie rozumie>. (…) Religie pojawiły się częściowo jako odpowiedź na konfrontację z tym co przypadkowe w życiu naszym i osób nam bliskich.” Takim „przypadkiem” jest również wspomniane pytanie: skąd się wziąłem? Skoro jednak nie było możliwości odnieść się do czegokolwiek, takie odniesienie należało stworzyć. Przecież trudno posądzać dawnych ludzi o myślenie ewolucyjne. Nie ten poziom świadomościowy, by rzec można. Stąd też mitologiczne postaci Adama i Ewy mogą się wywodzić.
Rodzi się równocześnie i pytanie inne: skoro nad tym wszystkim od zawsze ma pieczę Bóg, dlaczego w jakiś sposób nam dostępny nie dał znać, że On jest początkiem wszystkiego? O przepraszam, od początku nam daje. I to w sposób widocznie jedynie możliwy. Bo jak niby miałby to uczynić? Słuchajcie, to ja Bóg, jestem początkiem wszystkiego. Nie zastanawiajcie się nawet nad tym jak powstał świat, skąd wy i wszystko wokół, ja to uczyniłem. Jeżeli by to w jakiś sposób powiedział wdał by się w dialog, o którym od początku by wiedział, że do niczego dobrego nie prowadzi. On doskonale zna nasze pretensje i pragnienia, doskonale wie, że w takiej wersji jak my to byśmy przedstawili, dla naszego dobra, nie może zrealizować. Rodzicu, dziecko chce przebiec przez ulicę, czyż go nie zatrzymasz gdy nadjeżdża samochód. Czy będziesz z nim dywagować? Zatem jakby milczy i pozwolił choćby na mit o Adamie i Ewie z Księgi Rodzaju i wiele innych w Biblii, która jest, by tak rzec Jego księgą, obrazem, poprzez który o sobie daje znać. Widać to był jedynie możliwy sposób.
Michał Heller i Tadeusz Pabjan w Stworzenie i początek wszechświata napisanej w sposób typowo popularnonaukowy, godzący osiągnięcia nauki z prawdami wiary, piszą:”(...) że biblijny opis stworzenia nie jest fragmentem dokumentu historycznego albo dzieła naukowego. Jest poematem, czyli utworem literackim (podkreśl. J.O.) który został skomponowany przez autora będącego poetą, a nie astronomem, i dlatego doszukiwanie się w nim informacji o genezie i strukturze wszechświata jest przedsięwzięciem z góry skazanym na niepowodzenie.” Na ostatniej stronie okładki znajdujemy informację o tym, że pozycja jest przeznaczona „(...)osobom religijnym, borykającymi się z problemem pogodzenia swojej wiary z naukowym obrazem świata, a także tym, którzy są przekonani, że w XXI wieku religia jest wyłącznie zabobonem.”, a dodatek do sześciu rozdziałów nosi tytuł: Jak uczyć o stworzeniu świata? Jakby biblijne sześć dni stworzenia i siódmy dzień odpoczynku.