To było gdzieś dwie godziny przed Nowym Rokiem 2011. Zabawa działa się w najlepsze, wszyscy na lekkim rauszu tylko jeden z nieznanych mi mężczyzn, około trzydziestoletni, szczupły, wysoki brunet z lekko długimi włosami, które w tańcu spadały mu na twarz od pewnego czasu tańczył sam.
Odrzucał je jeszcze stabilną w miarę dłonią, gdy reszta ciała była już w alkoholowym ujęciu. Nie zajmował jednak, jak to bywa w tego typu „ujęciach", większości parkietu; pozostali dawali mu wystarczającą przestrzeń do braku odpowiedniej koordynacji ruchu. Jego żona, czy dziewczyna siedziała i rozmawiała z koleżanką, być może od serca. Miała smutne, przygnębione oczy. Lecz nie o nich tutaj, chociaż to też pośredni powód, by rozpocząć ten esej.
Jego oczy świeciły niezwykłym ładunkiem energii pozytywnego spojrzenia na świat. Iskrzyła z nich jakaś mądra wiedza o rzeczywistości zastanej, niezwykła moc buntowania się wobec tej wiedzy i poprzez nieskoordynowane już ruchy ciała jej parodystyczny obraz. Bunt, którego wizerunkiem w oczach była jednocześnie bezradność i bezbronność dziecka oraz towarzysząca temu rozpacz, a równocześnie radość istnienia.
Dlaczego to naganne z punktu widzenia etyki zdarzenie stało się impulsem, by przyjrzeć się bliżej Poezji po raz kolejny? Już to poniekąd napisałem… To ten jawny sprzeciw wobec dyktatury wiedzy, która nie może odczytać zasadności bytu człowieka w świecie. Platońskie, czy jakiekolwiek inne dyrektywy nie tworzą wystarczającej przestrzeni dla człowieczej duszy, aby ta mogła wolna zaistnieć. Zawsze dzieje się coś, co powoduje, iż wiedza przegrywa. Przegrywa w sensie metafizycznym. I dzieje się tak, że ona, czyli wiedza nie jest w stanie sprostać poznaniu istoty rzeczy.
Nie będę tu dochodził statusu wzajemnych relacji między smutną dziewczyną a jej roztańczonym samotnie partnerem, którego oczy tak mnie zachwyciły. To wydaje mi się małostkowe i należy do psychologicznej dziedziny. Ogólna wiedza o istnieniu człowieka w świecie jest zawsze na poziomie podstawowym, wciąż nie ma odpowiedzi na pytania: skąd się wziąłem?, dlaczego jestem tym, a nie kim innym? To wszystko działo się w tych oczach, tego pijanego bruneta, który w nieskoordynowanych ruchach swego tańca o tym opowiadał.
Czesław Miłosz w eseju Granice sztuki napisał, że gdyby wziąć za świadka sprawiedliwość w sporze między wiedzą a poezją ta pierwsza by się starała szkodzić drugiej i vice versa. „Pierwsza ze stron nazywa siebie prawdą i cnotą. Za podstawę działania obiera rozum. Druga ze stron z trudem określa swoje stanowisko i tam, gdzie żądają od niej argumentów, tańczy, śmieje się, płacze albo wymawia niezrozumiałe wyrazy. Niejeden sędzia skłonny jest rozstrzygnąć na jej niekorzyść, a to z powodu jej wyraźnej demencji czy też niedorozwoju władz umysłowych."
W sercu duszy owego bruneta działa więc się poezja. Nie był, podejrzewam, tego świadomy. Jest bezimiennym bohaterem tego eseju. Gdyby o tym wiedział może czułby się szczęśliwszy? Może jego losy by potoczyły się inaczej? Odnalazł swą tożsamość? A gdyby zgłębiał tego stanu tajniki, by czuł się podobnie. Znów u podnóża góry Syzyfa? Tyle, że może by nie tańczył i przyglądał się temu , który to czyni?
We wspomnianym eseju Miłosz, gdzie notabene w pierwszej jego części opisuje on poglądy Stanisława Ignacego Witkiewicza na metafizykę, by w konsekwencji nie dać wiary pomysłowi czystej sztuki, która w rezultacie zmierza ku milczeniu stara się opisać pojawienie się odczuć metafizycznych. „Poczucie to, trudne do opisania, dane jest w doświadczeniu i trzeba odwołać się do pewnych przeżyć w godzinach świtu, bezpośrednio po przebudzeniu się, których zaznał, być może, czytelnik. Jest to rodzaj zdumienia nad faktem, że jest się sobą, że się nie było i że się dąży ku śmierci, jednak się jest – i że się stanowi niepojętą jedność w wielości swoich stanów i otaczającego świata."
Bagaż doświadczeń dnia, zdumienie nad faktem istnienia przybiera na sile. A świt - jawi się na ogół jak czystość. Otwarcie oczu to dla mnie nowy „Eden", który może się pojawić. Nie mogę mu u świtu zaprzeczyć. Nie mogę też dać ufności poczuciu śmierci chociaż przecież wiem, że takowa istnieje. To jest stan czegoś nowego i świadomość uzmysławia mi, że jestem tu i teraz gdzie rozpocznie się dzień. Mój nowy świt to przeświadczenie zawsze o istnieniu możliwości, których mogę doświadczyć. Jakaś opcja, która świadczy że to jest mi dane.
Dzień przynosi inaczej? Ale nie jestem pesymistą, za jakiego uważał się autor Zaczynając od moich ulic, bo jednak być nim łatwiej. Gdyż wtedy zmierza się w istocie ku dobrym frakcjom i stwierdza, że one są ewentualne, ale nie zasadne. A jeśli nawet zasadne i takimi się okażą, to w konsekwencji będą przegrane. A dobre tego mechanizmu zdarzenia to prawie cud, który tylko wtedy był możliwy. To udawane w naturze poczucie negacji jest dla mnie nie do przyjęcia. To asekuranctwo z którego wszyscy tzw. pesymiści powinni zdawać sobie sprawę. Fakt nieuchronności śmierci, nie może być wystarczającym powodem, by przeczyć idei życia. Autentyczny pesymizm dąży ku dezintegracji, ku negatywnemu widzeniu świata, ku jego zaprzeczeniu.
Miłosz z pewnością był tego świadomy, stąd afirmował jednocześnie rzeczywistość jako jedyną nam dostępną. Afirmował poprzez swój „pesymizm", o którym niejednokrotnie wspominał.
Afirmacja to tyle co aprobata, uznanie, akceptacja. Dziejąca się u Miłosza afiliacja jest jakimś fenomenem, który zdarzyć się może tylko na poziomie językowym, o którym on podejrzewam dobrze wiedział. Stąd nazwał siebie pesymistą, by dać wyraz wiecznym niepokojom, które go dręczą.
Bo któż to jest optymista. Dziecko szczęścia, wybraniec losu, w czepku urodzony? Bardzo nie trafnie. Ale tak mówi słownik synonimów.
Stąd to oszukane znaczenie i nie przystoi, i nie daje właściwego obrazu osoby poety, który pesymistą nie jest (katastrofista, fatalista, kasandryk), a optymistą w znaczeniu językowym również nie.
Dzieje się bowiem u poety z jednej strony przyglądanie się wiedzy, próba odnalezienia w niej wskazówek do prawdziwego interpretowania świata, a z drugiej śmiech poezji, że ta, czyli wiedza nie potrafi sprostać. Pewność odczuć metafizycznych wciąż kreśli drogę.
Jest to pewność, która z natury nie może być pesymistyczna. Po prostu negacja to tylko wtedy może być postęp, jeżeli jej uprawomocnienie daje jakiś argument by coś się działo. By czemuś służyła, jakimś działaniom, a te ze swej natury mają charakter optymistyczny. Samo stwierdzenie i nawet uprawomocnienie źródła negacji nic nie znaczy. Skwitować to może jedynie samobójcza śmierć. Ostateczny wyraz.
Sama, wyizolowana ze wszystkich świadomości o naturze metafizycznej wiedza o życiu mówi jedynie tyle: urodziłeś się, umrzesz. To wszystko. Samobójcy, samobójcy poeci mieli w konsekwencji tę wiedzę nie popartą jakimikolwiek innymi odczuciami z zakresu metafizyki w takim stopniu, by móc się śmierci przeciwstawić. Albo inaczej: mieli w sobie tyle metafizyki, że wiedza o świecie ich przerastała. Zawierzyli jej bez odwrotu. Byli optymistami na hura, w konsekwencji kreślili życia mroczne drogi, jakby siebie w życiu przeciwieństwo.
Programowy, by tak powiedzieć, pesymizm jest tylko formą, naturalny w poezji optymizm wydaje mi się wiarygodny. Nie taki, który towarzyszył u nas Stachurze, Wojaczkowi, Milczewskiemu – Bruno, czy Babińskiemu, to optymizm mający na uwadze śmiertelność rzecz i temu się poddanie. To w konsekwencji negacja.
Chcę nazwać rzeczy po imieniu. W Poezji pesymizm nie jest możliwy. By wtedy ona nie mogłaby przeciwstawiać się wiedzy, czyniąc boje o znaczenie i sens obecności człowieka w świecie. Boje, które w istocie polegają na tym, że Poezja wciąż się śmieje, gdy wiedza poddaje jej coraz to nowe rozwiązania. I gdy ona sama chce dociec istoty rzeczy, odpowiedzieć sobie na podstawowe pytania: skąd się wziąłem? dlaczego? Dlaczego zaistniał taki, a nie inny porządek rzeczy? Czy to jest pesymizm?
Janusz Orlikowski
- Janusz Orlikowski
- "Akant" 2011, nr 2
Janusz Orlikowski - W sercu duszy
0
0