Boga nie można zobaczyć, to pewne. Mieli szczęście pierwsi chrześcijanie, że w ich przypadku sprawa wyglądała inaczej. Z pewnością nie zdawali sobie sprawy, że są świadkami wydarzenia historycznego i mogą Go oglądać takim, jakim On się przedstawił, czyli w postaci Jezusa z Nazaretu. By tak powiedzieć, mieli możliwość dotknąć sedna wiary. On był między nimi tak, jak my rozmawiamy z drugim człowiekiem. To z pewnością jest niesamowite, gdy patrzymy, kiedy ta możliwość nie jest nam dana. Możemy zazdrościć..., chociaż niepotrzebnie. To wszystko wtedy nie było tak pewne jak dziś... I ta niepewność jest tym, co rekompensuje nam tamte zdarzenia. Dziś i ponad dwadzieścia wieków już mamy pewność, że Jezus to Bóg. Wierzymy w to, czyli nie podlega to żadnej dyskusji. Inaczej niż pierwsi apostołowie nie możemy go zobaczyć, dotknąć, ale to nie znaczy, że nie możemy go usłyszeć.
O czym piszę. Otóż o tym, że bardziej słuch niż wzrok w tej kwestii jest nam potrzebny. Jak pisze Marek Szulakiewicz w książce Człowiek i jego sprawy: „Przedmiot percepcji wzrokowej jest tylko rezultatem, dźwięk zaś i słowo uczestniczą w procesie stwarzania świata. Przedmiot jest przemijający, obecny w czasie i przestrzeni; dźwięk zaś przekracza przestrzeń i czas i prowadzi myśl w zupełnie innym kierunku.” Chodzi o to, co dokumentuje Szulakiewicz w swych rozważaniach, że percepcja wzrokowa nas ogranicza na dany przedmiot, słuch natomiast ma się inaczej. Jest lepszym przewodnikiem we właściwym rozumieniu świata. To w nim mamy możliwość usłyszenia tego, co poprzez wzrok nie jest możliwe. Co mam na myśli?
Gdy przypomnę sobie wszelkie działania Boga w sytuacjach trudnych i bardzo trudnych w moim życiu, wszystkie one opierały się albo na usłyszeniu słowa, albo na dotyku i tylko w sytuacjach naprawdę skrajnych pojawiał się obraz, swego rodzaju wizualizacja mówiąca o tym, że coś się wydarzy. Nie było to dosłowne, raczej enigmatyczne, ale równocześnie było to „podane” tak, że niejako równocześnie zjawiało się coś, co można nazwać słowami: wszystko będzie dobrze. Nigdy nie zdarzyło mi się na tym zawieść. Oczywiście moje doświadczenia religijne nikogo do niczego nie muszą zobowiązywać. Podaję je jako przykład tego, że nie wzrok (w sensie widzę, nie widzę) jest właściwym operatorem tego, co jest rzeczywistością daną człowiekowi w jego wędrówce przez doczesne życie.
Nie jest prawdą, że tylko ta przestrzeń, którą zagospodarowuję wzrokiem jest jedyną nam daną. Chociaż tak początkowo myśleli starożytni Grecy, jednak w konsekwencji zauważyli, że coś jednak im się wymyka. To dusza, którą w konsekwencji oddzielili od ciała czyniąc zeń jakby osobną personę. Stąd przez wieki mówiono nam, a to poprzez to że chrześcijaństwo w dużej mierze opiera się na dokonaniach starożytnej Grecji, iż dusza jest naszym dobrem, a ciało koniecznym doczesnym złem. Takie wnioski wysnuło chrześcijaństwo z greckiego dualizmu ciała i duszy. My jednak dziś już nie odróżniamy i to jest dobrze. Pomówmy więc o naszej możliwości kontaktu z Bogiem.
Już wiemy, że go nie zobaczymy. Nie możemy ot tak z nim porozmawiać. On, chociaż się ucieleśnił z innego względu (zmartwychwstanie) przewidział taką możliwość i z prostego powodu, że wszelkie tego typu kontakty są kotu na budę, gdy on i tak pójdzie w swoją stronę, nam się nie pojawia. Bowiem nasze relacje z drugim człowiekiem kończą się co najwyżej zawieszeniem broni, lub uległością jednej persony wobec drugiej bez względu na wszystko, lub też przyznaniem sobie racji, mimo wszystko albo, by tak powiedzieć, silniejszy głos ma rację, czy też, co najczęściej, nie wchodzimy sobie w drogę. Rzadko się zdarza, by ważna była argumentacja. On to wie, dlatego nam się nie ujawnia. Nie chce nas ośmieszać. On woli być jakby obok, to wynik Jego wolnej woli, którą i nas obdarował.
Zatem słuch, nie wzrok jest pierwszym zmysłem, który przybliża nas do Boga. A ta możliwość może być nam dana tylko w ciszy i tylko w dziś:
one dzieją się zawsze w symbiozie
gdy tylko nic im nie przeszkadza
jakieś gorzkie poruszenie nagłe
przecież codzienność jest święta i wystarcza
za wszystko co było czy będzie
których nie ma
Boga nie można zobaczyć a tylko
usłyszeć gdy nam czasem powie
słowem obrazem dotykiem
bo to On nas dotyka
i zawsze to robi i tylko
w trudnej chwili i przez moment
prowadzi jeśli Go usłyszysz
a tylko w ciszy to możliwe
dziś
Czyli nie wczoraj, nie jutro. Nie, gdy twoje myśli wędrują: to tu, to tam, czyli albo w przeszłość, albo w przyszłość. One ze swej natury, jeśli umiejscawiają się w tym co było lub będzie, mają wtedy charakter negatywny. Można powiedzieć, że diabeł ma tu swoje pole do popisu. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego nasze myśli związane z przeszłością, albo przyszłością, by tak powiedzieć, tak się zachowują? Odpowiedzi należy poszukiwać w samym pojęciu czasu, który niepotrzebnie skradliśmy Bogu (por. mój esej „Skradziony czas”)
Z pojęciem Boga nieodzownie kojarzone jest inne, które nazywa się wieczność. Nieśmiertelność duszy, raj i piekło to intencje, które za sprawą greckiej filozofii, ale przede wszystkim chrześcijaństwa, na stałe weszły w krwiobieg codzienności życia kultury Zachodu, chociaż od dłuższego już czasu o tym coraz mniej, a wręcz odwrotnie. Kwestionuje się je, a tym samym niewspółmiernie relatywizuje się pojęcia dobra i zła nie dając nic w zamian.
Jeśli chodzi o tzw. duszę to z pewnością oddzielanie jej od ciała (jak wspomniałem wcześniej) nie ma sensu, zwłaszcza, że w chrześcijaństwie mówimy również o zmartwychwstaniu ciał. Ciało i dusza są jednością i tylko z uwagi na pierwotne zauważenia starożytnych Greków, którzy z uwagi na postrzeganie wzrokiem, gdzie, przy takim postrzeganiu, coś im się wymykało, ją niejako stworzyli ma znaczenie. Patrz wcześniej. Natomiast raj i piekło to intencje, które jak ludzkość ludzkością zawsze towarzyszyły jej kondycji. Czy możliwa ich jest całkowita relatywizacja? Nie sądzę. Natomiast jest możliwe, aby postrzeganie rzeczywistości przez człowieka działo się niejako poza czasem. O czym piszę?
Jak zauważa Marek Szulakiewicz w książce Religia i czas : „Nie żyjemy już – jak dotychczas – z czasem, lecz w czasie.” Wszystko cokolwiek się dzieje jest nim zobligowane. Jest on jakby sposobem naszego bycia. „To czas nas ma, a nie my mamy czas” jak ów autor znakomicie zauważa. Jesteśmy nim, jakby nie spojrzeć, zniewoleni. Skradliśmy go Bogu i teraz ponosimy tego konsekwencje. Nie żyjemy z czasem, który jest, ale jest obok, tylko tak sobie obecny, prawie jak figura retoryczna. On nas ma, a nie my jego. W tej sytuacji stoimy na przegranej pozycji. W takiej sytuacji choćby najbliższa przeszłość i przyszłość kwitną. Obok teraz one zawsze będą się pojawiać. I nasze „tu i teraz” spali na panewce. Jedynym sposobem jest, aby czas był tylko i wyłącznie obok nas. Czas jest obecny, ale on sobie jest właśnie obok i nie ma żadnego wpływu na dzianie się naszego życia. Jest jakby nieciekawy krajobraz w drodze. Ten był przeminął, następny również nie ma nic do zaoferowania. Jedziemy dalej i dalej, i dalej... I dalej, to przecież brzmi jak wieczność. Tak, to jest wieczne teraz, które dzieje się zawsze bez przeszłości i bez przyszłości. Jest i jest – zawsze. Wydaje się być monotonne.
Ale gdy przyjrzeć się bliżej, ten dom jest bliżej mojego okna z którego patrzę, tamten dalej. Tu jest pole zboża, dalej trawy, jezioro. A ja jestem tu i co jest wieczne w mojej drodze. Moje wieczne teraz.
Wieczne teraz? Czy to czas, czy wieczność? Jak je umiejscowić? Słowo „teraz” mówi o czasie, pomimo że – tu i teraz, wieczność natomiast, to co mówi. Henryk Paprocki w książce Czas. Eseje o wieczności” ujmuje to tak: „Wieczność nie jest w czasie, nie jest też poza czasem, gdyż to czas jest w wieczności. Równość interwałów czasowych pochodzi jedynie z abstrakcji naszych zegarów”. A zatem czas jest jakby podległy wieczności. Dzieje się w jego jurysdykcji. Czas jest czymś, co dzieje się, by tak matematycznie ująć, w zbiorze wieczności. Skoro tak, to gdy przydamy mu epitet „wieczne”, to gdy pominie się abstrakcję naszych zegarów, to otrzymamy swego rodzaju jednoczas, coś co jest wieczne i obecne tu i teraz. I o to mi chodzi. To jest to miejsce, gdzie może być człowiek.
Tam najbardziej ze wszystkich jest możliwe usłyszenie Boga. Dzieje się tam jakby „tożsamość czasowa” albo ujmując bardziej „bosko” tożsamość Boża. Bóg zawsze mówi poprzez swoją wieczność i tylko czasem zniża się się do czasowości. Gdy widzi, że inaczej nie może. Tak sądzę. Przecież nie pozostawia nikogo samemu sobie. Ale zawsze warto mu pomóc, tym samym pomagając samemu sobie słysząc świat poprzez – wieczne teraz. Wieczne teraz to nie czas, to nie jest również wieczność, to pomost gdzie Bóg i człowiek mogą się usłyszeć, to znaczy ten drugi może, by tak rzec, dobrze usłyszeć Pierwszego. Znakomicie to ujął wspomniany wcześniej duchowny prawosławny Henryk Paprocki we wspomnianej wcześniej książce Czas. Eseje o wieczności, gdzie czytamy: „Człowiek, wprowadzając podział na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, nie może ogarnąć całości kosmosu. Sprawia to podstawową trudność w jego zrozumieniu. Powstaje nowy paradygmat rozumienia ruchu i następstwa wydarzeń: teraźniejszość jest punktem, w którym przyszłość staje się przeszłością. Jednak przeszłości już już nie ma, a przyszłości jeszcze nie ma. Ponieważ nie mogę być ani w przyszłości, ani w przeszłości, przybywam w teraźniejszość”. A ta teraźniejszość to z jednej strony czas (bo gdyby nie było teraźniejszości nie byłby czasu), a z drugiej strony (skoro nie ma przeszłości i nie ma przyszłości) jest tylko wieczność. Stąd wieczne teraz.
Sądzę, że Bóg jest w pewien sposób „zazdrosny” co do naszych poczynań. Nie podoba mu się to człowiecze umiejscowienie w czasie. To, że nie jest on obok czasu, a w nim. To w końcu, że to nie my mamy czas, a on nas ma. Ta świadomość mówi jednoznacznie, że jakbyśmy się starali zawładnąć wszystkim. Mieć kontrolę nie tylko nad tym co teraz, ale także nad tym co było (poprzez negatywny czy pozytywny jej osąd), ale także nad tym co zdarzyć się może, poprzez własne (negatywne, rzadziej pozytywne) jej przewidywania. Tu fajnie brzmi anegdota: chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swoich planach. Postrzega naszą pychę i w gruncie rzeczy nie jest mu do śmiechu. Bo, moim zdaniem, pychą są zarówno: negatywne postrzeganie przeszłości, tu wspomnę ostatnią strofy mojego wiersza Wczoraj:
nawet gdy konieczne jest
zadośćuczynienie to coś za coś
zawsze wygląda niemrawo
tylko pokora uciszy
z tej a gdy nie – z tamtej strony
nie ma w tym twojej winy,
jak i planowanie przyszłości. Tu i tu nie usłyszy się Boga. Jest On poza naszym zasięgiem.
Poza słuchem równie ważny jest dotyk. Nie, nie ma takiej możliwości, my Boga nigdy nie dotkniemy. Tylko niewierny Tomasz miał taką możliwość i z pewnością później było mu wstyd. Ale On nas tak. Dlaczego? Dotyk jest jakby pierwotna formą kontaktu, która jest nam dana. Doznajemy jej już gdy dziejemy się w wodach płodowych. Brzemienna matka zawsze mówi o dotyku. Moim zdaniem na początku nie było Słowo, jak chciał ewangelista Jan, a właśnie dotyk. W wierszu Ewangelia według Janusza piszę:
na początku był dotyk
jeszcze w łonie matki – pierwsze spotkanie z życiem
to on – ewangelia miłości:
zamiast żeńskiej i męskiej
płeć naga
która jest jedynie prawdziwa
Dotyk Boga? To przemawia do nas w sposób najczęściej metaforyczny. Ale już ta przenośna próba współobecności z Bogiem mówi nam, jak ważnym w życiu człowieka jest dotyk. Ba, uważam, że o wiele bardziej niż wzrok i równie istotny jak słuch. Jak wspomniałem w wierszu był on pierwszy. Nawet przed słuchem, bo to „pierwszy poznawalny zmysł człowieka”. Jesteśmy na niego najbardziej wyczuleni, choć nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Raczej zamknięci w sobie, oddaliliśmy niejako go od siebie. Jest intymny, wstydliwy, czy co tam jeszcze. Z pewnością przekracza granice naszej osobowości. Tylko, czy to dobrze? Czy raczej nie powinno kierować nami: „dotknij mnie a powiem ci/ jak się mamy” ? Czy gdy mówimy o otwartości nasze ciało nie powinno być bardziej otwarte? Nie tylko na pokaz, bo tak wypada.
O czym piszę? O trudnej dziś do zweryfikowania postawie wobec drugiego człowieka. O bliskości, która częstokroć jest nam obca, pomimo zewnętrznych przesłanek. Wykonywane czynności nijak się maja do prawdy. Wiemy jak to się robi i robimy to, ale nie mamy z tym nic za bardzo wspólnego. Takie kukiełki sobie jesteśmy. Buźka, buźka, rączka, rączka. A jednak dotyk, to ten zmysł człowieka, który był pierwszy. I choćby z tego powodu jest ważny. To sposób komunikacji, czasem dla ludzi, dla Boga z pewnością.
Ten drugi jest tu nas szczególnie interesujący. Bywa bowiem, że i w ten, poza słuchem, sposób daje nam On znaki. Dotyk, który racjonalnie nie wiadomo skąd pochodzi, doznaje go nasze ciało, czy tu, czy tam. Na ramieniu, tak jak ja pamiętam, gdy szedłem na na operację onkologiczną nie wiedząc czy się obudzę, coś powiedziało mi idź, bo przecież mogłem zrezygnować czekając nie chybnie na śmierć. Przecież nie wymyśliłem sobie tego, bo i po co? Poprzez to nie jestem ani mądrzejszy, ani lepszy, ani – można wstawić sobie cokolwiek.
Dotyk. Jeśli nie jest zwykłym pro forma zawsze coś znaczy. Łatwiej go odczytać w kontaktach międzyludzkich, by powiedzieć, dosłownych, trudniej jeśli chodzi o dotyk Boga. Wtedy wiem, że coś się zdarzy, ale i wiem: że będzie w konsekwencji dobrze. Ten dotyk nie ma płci, to ewangelia miłości: „zamiast żeńskiej i męskiej/ płeć naga/ która jest jedynie prawdziwa”.