„Religie wyewoluowały więc, jak się zdaje, jako mechanizm zwiększania spójności grupy i zdolności do wzajemnego poświęcenia w małych społecznościach.
Jednym z nieszczęśliwych skutków ubocznych jest nieunikniony podział na Nas i Ich, członków grupy i obcych. Wspólny światopogląd i takie same doświadczenia religijne oraz postępowanie według tych samych zasad wspólnie przyczyniają się do wyłonienia się ostrej granicy pomiędzy naszą społecznością a tymi z sąsiedniej doliny, którzy zachowują się niewłaściwie, robią rzeczy obrzydliwe i są ogólnie złymi ludźmi.” pisze Robin Dunbar, brytyjski antropolog i profesor psychologii ewolucyjnej Uniwersytetu w Oxfordzie, w książce Człowiek. Biografia. To niezwykle interesujące przedstawienie historii ewolucji człowieka dotyczy głównie epoki, by tak rzec, zanim pojawiła się historia, a człowiek współczesny, czyli jego wyłonienie się około 30 000 lat temu, stanowi jakby obraz wniosków końcowych i zwieńczenie dzieła.
Te właśnie, z bliżej końca książki zacytowane słowa, podsumowujące ogląd prowadzący do zaledwie kiełkujących religii zwraca uwagę przede wszystkim z powodu swej, swego rodzaju, dwubiegunowości, pozytywnych i negatywnych wyników pojawienia się u człowieka współczesnego odczuć religijnych. Zanim przyjrzymy się im bliżej ( tym wynikom) warto spojrzeć co, według ustaleń brytyjskiego antropologa, doprowadziło do wyewoluowania religii jako takiej.
Tym czymś jest rytm, muzyka, a przede wszystkim taniec, a dalej opowiadanie. Początkowo instynktownie, następnie rytualnie traktowano taniec jako sposób na eliminowanie napięć emocjonalnych pomiędzy członkami grupy. Taniec, aż do stanu ekstatycznego, był naturalnym sposobem na doprowadzanie się poszczególnych członków społeczności do emocjonalnej równowagi. Jak pisze Robin Dunbar „Stan transowy stosunkowo łatwo osiągnąć, gdy się zna metodę, od ich przypadkowego odkrycia aż po celowe wywoływanie jest więc mały kroczek.” W tym, powodowanym tańcem, ekstatycznym transie, pojawiały się myśli (?) wizje (?), które z czasem „ochrzczono” jako spotkanie z duchami przeszłości. Bo przecież w tym osiągnięciu stanu równowagi pomiędzy poszczególnymi członkami grupy chodziło w dużej mierze również o to, aby ową uzyskać także z tymi, którzy już nie żyją, bo to, co odczuwano z pewnością instynktownie, w dużej mierze warunkuje rodzaj kontaktu z żywymi. Stąd po tańcu wspomniałem o opowiadaniu. Przekazywanie sobie nawzajem co się widziało, z jakimi duchami miało się styczność. Można powiedzieć trans tańca stał się przedsionkiem do swego rodzaju „obecności zaświatów”. Stąd już nawet nie krok do pojawienia się religii w ujęciu antropologicznym.
Dlaczego jednak o tym wszystkim piszę? Czy kryje się w tym jakaś „odpowiedź” dotycząca wiary w Boga, czy też jest to jej zaprzeczenie? Ot można powiedzieć, że nasza wiara to nic innego jak tylko wynik ekstatycznego tańca naszych, by tak rzec, autochtonów sprzed około 30 000 lat. Ba, zgadzam się z tym bez wątpienia, lecz nie znaczy to, że nie był to celowy zamiar Boga. Ewolucyjny charakter działań Najwyższego już znakomicie został przez współczesną filozofię tej formacji uargumentowany. Mój zamiar jest inny i dotyczy również tej dwubiegunowości pojawienia się religii, o której wspomniałem wcześniej i która uderza w cytowanych słowach Dunbara. Z jednej bowiem strony kiełki religii jawią się jako „mechanizm zwiększania spójności grupy i zdolności do wzajemnego poświęcenia w małych społecznościach” z drugiej natomiast na podział na tych, którzy są z innego miejsca, z innej grupy, są oni obcy, a więc z pewnością nie mają takich duchów jak my. Ba, może nawet ich nie mają. Z pewnością ich nie mają, nasze ego mówi, że to my mamy kontakt z duchami przeszłości, a przynajmniej z tymi odpowiednimi. Tym samym ci „(...) z sąsiedniej doliny, którzy zachowują się niewłaściwie, robią rzeczy obrzydliwe i są ogólnie złymi ludźmi” są – nie Nami. To przeświadczenie zdaje się być kluczowe. Ba, w konsekwencji to źródło wszelkich wojen i utworzonego w świecie zła. Nie sposób widzieć tego inaczej. To myślenie przekłada się na naszą, szeroko pojętą współczesność.
Przypomina mi się w tym momencie mój esej W sprawie tożsamości, z książki Gwałt na prawdzie, który jest krytyką myśli Thomasa Mertona dotyczącej opowiadania Alberta Camusa Rosnący kamień. Tam właśnie pokazuję jak ów autor, chrześcijański mnich, dyskredytuje poczynania Inżyniera, głównego bohatera opowiadania, po upadku Kucharza, który obiecał (powód obietnicy w opowiadaniu Camusa lub w moim eseju) zanieść głaz do kościoła. Kucharz na skutek rytualnego tańca opadł z sił. Ten pierwszy, czyli Inżynier, za Kucharza nie zanosi go jednak tam, lecz do jego chaty. Tam, gdzie autochtoni mówią do d'Arrasta – siadaj z nami. Ma się wrażenie, że dla Mertona to zwyczajnie potwarz. Jest oburzony takim właśnie ukoronowaniem opowiadania. Pisze, że d'Arrast (inżynier) nie tańczy, nie bierze udziału w rytualnych praktykach, których jest tylko obserwatorem. I jest to dla niego wystarczający argument, aby potraktować zakończenie opowiadania Camusa jako mało znaczące, lub wręcz bezsensowne. W tekście Trzej zbawcy u Camusa: jasność widzenia i absurd twierdzi, że „Camus proponuje nam dość słabą zasadę liberalnej i humanistycznej moralności”.
Zwraca uwagę argument Mertona mówiący o tym, że Inżynier nie tańczy. W istocie ma to swoje uzasadnienie, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że historia religii wyróżnia w jej rozwoju dwa okresy: szamańską i doktrynalną. Rosnący kamień Alberta Camusa jest znakomitym obrazem mieszania się tych dwojga. Z jednej strony makumba (której obrazem ów taniec), z drugiej figurka Jezusa znaleziona przez rybaków, na czym opowiadanie francuskiego egzystencjalisty się zasadza. Lecz nie o tym tutaj.
Chodzi o to, że pisząc o braku tańca Merton chce wskazać na całkowity brak religijności d'Arrasta. Nie ma w nim nawet tej pierwotnej jej formy, po której dopiero pojawiła się doktrynalna, twierdzi. Wydaje mu się, że jest to tym samym argument wystarczająco mocny, aby postać Inżyniera zdyskredytować. Nie tańczy, nie bierze udziału w makumbie, zatem tym samym nie ma w nim pierwotnych odczuć religijnych. Jakby był poza jakąkolwiek, w ujęciu archeologicznym, grupą. Cóż, zawsze mówiłem, że poeci w obrazie trójkątnego sznura ptaków na niebie to ci, którzy są poza nim, jakby trochę z tyłu. A mniej metaforycznie, widzą inaczej.
Zatrważający jest fakt, że u tego mnicha, skądinąd pisarza i poety, ale i katolickiego księdza, pojawiło się to, o czym w zacytowanych słowach Robina Dunbara, czyli ci z sąsiedniej doliny zachowują się niewłaściwie. Według niego, czyli Mertona, Albert Camus wybrał złe zakończenie, ponieważ nie było zgodne z jego światopoglądem. Tym samym nie dostrzegł faktycznego przesłania francuskiego egzystencjalisty. D'Arrast zaniósł głaz do chaty Kucharza. Do jego domu, czyli miejsca które jest synonimem bezpieczeństwa i spokoju. To zauważenie jest tu niezwykle istotne, bezpieczeństwa i spokoju, powtórzę. To niezwykle istotne w kontekście faktu, że opowiadanie Rosnący kamień jest obrazem mieszających religii szamańskich i doktrynalnych. Choć Merton z pewnością o tym wiedział, coś przesłoniło mu spojrzenie. Coś co w prostych słowach by można nazwać ideologią, a co już czekało w momencie kiełkowania religii jak mówią zacytowane na wstępie słowa.
Ten przykład jednoznacznie pokazuje jakie negacje nieopacznie mogą stać się naszym udziałem. Tym niemniej pozytywne oddziaływanie odczuć religijnych jest też niezastąpione. To przede wszystkim u źródła likwidowanie stresu powodowanego obecnością w grupie ( przedtem wspólny taniec, dziś wspólne msze), a obecność w wyniku skonsolidowania się opowiadań, wizji podobnych, czy z czasem, tych samych duchów przeszłości (dziś święto zmarłych) tworzyło i tworzy poczucie bezpieczeństwa, wskutek wytworzonego instynktownie poczucia tożsamości. A to poprzez taniec, czyli religijność właśnie, która niestety od początku, by tak rzec, nosi w sobie dwa pierwiastki. Ten, który nazwiemy dobrym i ten – zły, który zawsze mu będzie towarzyszyć. O mój ty Boże, przecież inaczej nie byłoby religii. Cóż bez zła by jej pozostało. Jakie przesłanie dla moralności? O czym by pisały księgi?
Ale dlaczego takie powstały? Przecież początkowo religijność to przede wszystkim rytualny taniec. Lecz ten, sądzę, naturalnie wyłaniał przywódcę owego tańca ( jak przywódcę grupy), który z czasem „obrósł w piórka” i stał się szamanem. Jego przekaz za pomocą słowa mówionego, z czasem gdy powstawały, a dalej ukonstytuowały się języki, a grupy o tej samej tożsamości religijnej stawały się coraz liczniejsze ( poprzez dobrowolne, czy, niestety, siłowe działania) taki przekaz z uwagi na odległość pomiędzy poszczególnymi członkami grupy był nie wystarczający. Tę tożsamość koniecznym było, aby zapisywać. Po pierwsze, aby docierała do wszystkich tej samej społeczności, po drugie, aby ją utrwalić dla przyszłości.
Ten przedstawiony nagły tu skok, by wymagał szeregu antropologicznych objaśnień. Nie jest to zamiarem tego eseju. Znaczące jednak jest to, że doktrynalność religii stała się nieunikniona. A skutki? To choćby wyżej przedstawiony przykład ataku Thomasa Mertona na Alberta Camusa.
W głębokiej istocie chodzi o kwestię tożsamości. O to, która, by tak powiedzieć, racja tożsamości jest prawdziwa. Czy ta na wskroś ateistyczna reprezentowana przez Camusa, czy też religijna Mertona. Merton nie zauważa dobrodziejstwa płynącego z zakończenia opowiadania, choć z pewnością się z nią zgadza. Co za absurd, by może powiedział Camus. A może nie? Może dla tego pierwszego ważniejszym jest wiara w Boga niż dom, a co za tym idzie poczucie bezpieczeństwa, spokój. Może bez tej wiary to drugie po prostu nie mieści się w jego głowie. Tylko dlaczego? A tego już nie wiem. Czy to kwestionuje jego tożsamość? Nie sądzę. A może jednak? Chodzi bowiem o to, że Camus postawił wyżej dom nad kult Boga, choć ten dom w tymże się niejako zawiera. Chodzi więc o zwycięstwo, nie o, by tak rzec, miejsce. Czyli?
Dochodzimy tu kluczowego momentu, który znamionuje tę wypowiedź. W książce Bóg, wolność i zło Alvin C. Plantinga, jeden z najważniejszych współczesnych chrześcijańskich filozofów analitycznych, w ostatnim rozdziale Argument triumfujący jako uzasadnienie ontologiczne na istnienie Boga formułuje je tak:
Albo Bóg istnieje, albo 7 + 5 = 14
Nieprawda, że 7 + 5 = 14
Zatem Bóg istnieje
A dalej: „Jest (…) oczywiste, jak sądzę, że nie ma niczego „sprzecznego z rozumem” lub „irracjonalnego” w akceptowaniu tej przesłanki. Twierdzę więc, że argument ontologiczny stanowi dowód nie „prawdziwości” teizmu, lecz jego racjonalnej akceptowalności”.Plantinga pisze tym samym, że nie ma niczego, co by zaprzeczało istnieniu Boga. Co by powodowało, że nie można go Go racjonalnie zaakceptować. Nie znaczy to jednak, że ta akceptacja jest, do światopoglądu każdego człowieka niezbędna. Ba, uważam nawet, że można nawet akceptować istnienie Boga i w niego nie wierzyć. I to nie jest agnostycyzm. Takim właśnie mi się wydaje Albert Camus. Może to tylko moje chcenie? Nie wiem. Tym niemniej postawa polegająca na akceptowalności istnienia Boga i równocześnie brak wiary w Jego obecność wydaje mi się tym wszystkim, co może człowiek innemu, z innej grupy zaoferować. I co ważne, również odwrotnie. Dla obydwu treściowa będzie tożsamość, którą znajdą w istocie – domu jako symbolu bezpieczeństwa i spokoju.
Spójrzmy jednak na źródło. Dla człowieka wiary jest nim choćby to archeologiczne zauważenie zacytowane na wstępie. Można więc wysnuć wniosek, że postawa ateisty jest jakby wtórna. Czy tak jest ? Przecież bez trudu można dostrzec tak: trans tańca, a gdy do tego dodamy dostępne już wtedy i stosowane środki psychotropowe, był tylko nim i nimi powodowanym obrazem. Że duchy przeszłości, to nic innego jak wynik właśnie tego. Że to racjonalnie i bez Boga da się uzasadnić. Zatem źródło jest to samo, a tylko pozostaje kwestią interpretacji jak ten fakt będziemy chcieli widzieć. Myślę, że między innymi i to (bo nie wnikam tu w szerokie spektrum argumentacji ontologicznej autora, która by wymagała osobnego eseju) miał na uwadze Alvin Plantinga dochodząc do sformułowania zacytowanej przesłanki. Ten Argument triumfujący jest dowodem tego, że istnieje przestrzeń w racjonalnym myśleniu, która znakomicie uzasadnia się jako myślenie teistyczne. Nie oznacza to jednak, że wspomniana przestrzeń jest całkowicie przez to zajęta, czym charakteryzuje się choćby myślenie Mertona.
Triumf argumentu Plantingi jest z pewnością niepodważalny. Obrazuje wspomnianą przestrzeń dla racjonalnego postrzegania świata w kontekście teistycznym. A to przecież nic innego jak właśnie racjonalne uzasadnienie tożsamości. Powiedzenie, tak to w czym, by tak rzec, jestem nie jest mrzonką. Jest moją obecnością tu i teraz. Podobnie może powiedzieć też ateista, bo to z jego, by tak rzec, przestrzeni została owa przez Plantingę wyargumentowana. Notabene zupełnie odwrotnie niż w trakcie dotychczasowych naszych rozważań. Tak ten amerykański, jeden z najwybitniejszych chrześcijańskich filozofów analitycznych, posługuje się często w swoich metodach badawczych regułą per reducto ad absurdum.
Oczywiście świat teistycznych ksiąg to niepodważalnie o wiele więcej niż jedno opowiadanie francuskiego egzystencjalisty, czy nawet cała jego twórczość. Nie o to jednak tu chodzi. Nie o te ilościowe znaczenia. Chodzi zgoła o coś zupełnie innego. Chodzi o tożsamość jako taką. To ona jest, by tak rzec, pierwowzorem ludzkiego myślenia o sobie, a nawet jego instynktów i intuicji. Wytwarza taki rodzaj realizacji, który jest odpowiedzią na poczuciu własnego bezpieczeństwa. Stąd świat tych samych, czy tym podobnych, duchów przeszłości nie może nas dziwić. A jednocześnie nie możemy zaprzeczyć ich prawdziwości pomimo stosowania środków psychotropowych, o których by nie omieszkał wspomnieć ateista. Bo cóż to takiego jest prawda. W wierszu pod tym tytułem piszę tak:
prawda ma miejsce wtedy gdy zamienia się w obraz
oraz mit odżegnuje się od bajki która czasem
chętnie się podszywa
Niemożliwym jest zaprzeczyć obrazowi, który przez danego człowieka był widziany. Tym bardziej przez grupę. Gdyby była to bajka z pewnością z czasem by wyszła na jaw powodując ogólny śmiech. Są, sądzę, również ludzie którzy tych obrazów są w sposób naturalny pozbawieni. Nie oznacza to jednak, że ich wartość jest mniejsza. Bo przecież:
prawda jest także ptakiem na drzewie
słońcem albo z niego cieniem
cichą drogą przyrody
Dla nich prawdą i pięknem jest tylko to, co na co dzień widzą i ich tożsamość jest warunkowana tym właśnie. A odniesieniem do poczucia bezpieczeństwa jest dom.
Wiersz kończę słowami:
prawda się nie narzuca
ale zawsze czeka
na twą wolną wolę
Chociaż sformułowanie „wolną wolę” ma w naszej kulturze konotacje chrześcijańskie, ma jednak i znaczenie ogólne, czyli wolność wyboru. A jednak łapię się tu na tym, że moja wiara spowodowała takie, a nie inne ostatnie słowa wiersza. Nie będę jednak sobie tego wyrzucał. Chyba nie mam powodu. Tożsamość jako taka, myślę, na tym nie ucierpiała. Ale to jest właśnie ta, tożsamość triumfująca.