Szanowny Panie Ministrze,
piszę do Szanownego Pana w sprawie majątku ziemskiego i kamienicy, które mi się słusznie po przodkach moich szlacheckich i majętnych należą, a których nijak odzyskać nie mogę, mimo, że dwadzieścia lat już mija jak komuna bezwstydnie grabieżcza upadła i niby sprawiedliwość nam nastała.
Ja już nad grobem stoję i niedługo pewnie pożyję, ale na koniec to chciałbym się doczekać zadośćuczynienia, żeby moi zacni rodzice w grobach ze sromoty przewracać się nie musieli. Matka moja z domu Podwiązkowska była bardzo porządną kobietą i cnotliwą, tyle tylko, że ze stangretem Janem, co bardzo przystojny był, a ja po nim, raz się raz zapomniała, czego owocem ja jestem, ale hrabia Łącki, który matkę moją poślubił, mnie uznał za syna i przysposobił. Stąd do stangreta Jana przez lata się nie przyznawałem jako do ojca mego, ale teraz na stare lata coś we mnie się poruszyło. Sentyment taki do prostego ludu. Za komuny to nawet było lepiej mieć ojca stangreta niż hrabiego, więc tak w papierach pisałem, dla bezpieczeństwa własnego i pewności, że mnie do partii przyjmą, co natenczas była przewodnią siłą narodu, bo bez tego to nijak o żadnej karierze myśleć nie było można.
Ja po wojnie zawodówkę skończyłem i zdobyłem zawód ślusarza, ale szlachecka krew – ta po matce zapewne – dawała znać o sobie, więc kolegów wielu nie miałem, bo wychodziłem ze słusznego założenia, że co z hołotą zadawać się będę. Dopiero w Komitecie Zakładowym jeden taki sekretarz uświadomił mnie, że wszyscy ludzie są sobie równi bez względu na pochodzenie i namówił, żebym liceum wieczorowe ukończył i maturę zrobił, bo bez tego to już w tym czasie nie było co marzyć o pracy w Komitecie Miejskim. Tak też zrobiłem i do pracy w KM PZPR zostałem przyjęty, ku rozpaczy mojej matki szlachcianki, która pamiętliwa była z natury i pamiętała, że jej majątek po wojnie zabrali, na PGR przerobili i co zaledwie pozwolili krowy doić; państwowe, co kiedyś były jej.
Matka moja kurs traktorzystki zrobiła, ale o swojej krzywdzie zapomnieć nie mogła aż do dnia kiedy oczy zamknęła na zawsze. O ojcu wiem niewiele, bo on w Armii Andersa był i z wojny już nie wrócił, nie miał się więc kto o swoje upomnieć, co zresztą niewiele by dało, gdyż komuna zawzięta na panów była i hrabia Łącki co najwyżej w więźniu resztę życia by spędził, gdyby stawiać się zaczął i swego dochodzić.
Tak więc ja pochodzenie swe szlacheckie w czasach PRL-u ukrywałem, a w Komitecie zadowoleni byli ze mnie bardzo i w końcu na studia partyjne wysłali do Moskwy, które z wyróżnieniem ukończyłem, wcześniej w alkoholizm popadając przez czas studiów z towarzyszami radzieckimi, co w niczym tam nie przeszkadzało, a wręcz normalne było za czasów Breżniewa i wcześniej. Trzeba było się jakoś przystosować.
Do kraju powróciwszy leczyć się zacząłem, z pełnym powodzeniem, bo i do dziś kropelki alkoholu do ust nie wezmę. Łatwe to nie było, bo i u nas nikt za kołnierz nie wylewał, ale udało się, jako że twardy jestem po przodkach i w garść potrafiłem się wziąć.
To tuż przed stanem wojennym było, w czasie którego przełożonym moim zeszmacić się nie dałem i na żadnego rodaka ręki nie podniosłem, krzywdy nikomu nie czyniąc. Bo ja – jak już wspomniałem – twardy jestem i z charakterem. Za to mnie z Komitetu wyrzucono, mimo, że studia moskiewskie miałem ukończone i do emerytury na poczcie pracowałem, co prawda na stanowisku kierowniczym.
Podczas mojej pracy pocztowca, kiedy to filatelistyką się zainteresowałem i znaczki zbieram do dzisiaj, nastąpiły w naszym kraju przemiany ustrojowe, które Pan zna zapewne tylko z podręcznika historii, bo za młody Pan jest, żeby je pamiętać, a stanowisko Ministra dostał Pan dzięki protekcji stryja, co w Solidarność był zaangażowany w tamtym czasie i też po ministerstwach się obijał, bo Pan to żadnych zasług własnych nie ma dla Polski.
Dlatego ośmielam się pisać do Pana, chociaż opinii dobrej Pan nie ma, i jak piszą brukowce, po kurortach się Pan szlaja z dziwkami, zamiast żony i finansów państwowych doglądać. Ja już zaraz po obaleniu komuny dzięki staraniom Pana stryja, zacząłem dochodzić swojego, bo w prawie jestem i mi się należy zwrot tego, co mojej rodzinie przed laty zagrabiono, tj. porządnego kawałka urodzajnej ziemi w Lubelskiem i kamienicy okazałej, choć nieco podupadłej i w stanie opłakanym przez niecnego zarządcę w postaci Wspólnoty Mieszkaniowej utrzymywanej, w dzisiejszym mieście, co jest stolicą powiatu.
Papierów na to nijakich nie mam, bo co przez wojnę nie zaginęło, to po wojnie matka spaliła dla bezpieczeństwa, ale moje słowo szlacheckie powinno Panu w zupełności wystarczyć, bo tak chcę i tak ma być.
Kościołowi wszystko się oddaje, co miał przed wojną, nie żebym zazdrościł, bo po cudze ręki nie wyciągnę, ale dla przykładu podaję, żeby na sprawiedliwość dziejową się powołać. Żydom też, choć z oporami i ciągnie się to przez lata. A ja nie mogę się doczekać dnia, w którym odzyskam to, co mi się słusznie należy od Państwa Polskiego, bo nasze to było od wieków. Z wyjątkiem kamienicy, która pod koniec XIX wieku pobudowana była, ale szlachta i ziemianie to my od zawsze, z herbem rodowym, z którego szalenie dumny jestem ponad wyraz.
Cudzego nie chcę, ale swojego będę bronił po kres dni moich, bo sprawiedliwość musi być po mojej stronie, za te wszystkie krzywdy i niegodziwości, które mi władze Polski Ludowej uczyniły. Nie odpuszczę. Tak mi dopomóż Bóg i zięć mój Zdzisław Bystry, który prawnikiem jest z wykształcenia i w stołecznej kancelarii adwokackiej pracuje. Ma więc wiedzę i możliwości, by dochodzić prawdy, ale łajdak chce jedną czwartą wartości odzyskanego majątku, a gówno dostanie, bo ja wszystko w testamencie zapiszę na szlachetny cel społeczny, żeby mnie po śmierci pomnik postawić tam gdzie się urodziłem i drugi w stolicy przed Pałacem Prezydenckim, co by w jakiś niewielki, symboliczny sposób potwierdziło moją wrodzoną skromność i życzliwość do ludzi.
Szanowny Panie Ministrze, bardzo Pana proszę o wstawiennictwo w moje słusznej sprawie, bo po sądach się włóczę już lat kilkanaście, ale sąd jak wiadomo, to nie żaden teleturniej i nie o prawdę tam chodzi, tylko żeby latami akta z jednego biurka na drugie przekładać i ludzi dręczyć tym czekaniem, a nie sprawiedliwości dochodzić.
Ja już siły nie mam, ale nadziei nie tracę, licząc – a liczyć umiem dobrze i odwdzięczyć się potrafię, chociaż niczego nie sugeruję – że gdyby Pan Minister szepnął słówko Wysokiemu Sądowi, to moje sprawy potoczyłyby się szybciej i na moją korzyść. Panu też mogę wystawić pomnik, bo będzie tego tyle, że wystarczy dla nas dwóch, a może i dla Pana stryja, tego od Solidarności, co posadę Ministra Panu załatwił.
Jestem głęboko przeświadczony, że Pan niejedno może, tym bardziej, iż w tym skorumpowanym kraju władza ciągnie za sobą pieniądze. I odwrotnie. Sędzia też człowiek i z czegoś musi utrzymać rodzinę. Broń Panie Boże, żebym cokolwiek insynuował, ale Pan Minister zapewne sam wie najlepiej, co i jak trzeba załatwić, żeby było dobrze, czyli po mojej myśli. Ja tego nie zapomnę do grobowej deski, bo pamięć mam dobrą po matce nieboszczce, która już łożu śmierci spoczywając, wymusiła na mnie przysięgę, że szablą odzyskam, co nam obca przemoc wzięła. Nie czas dziś na wymachiwanie szabelką, bo mogliby człowieka wziąć za wariata i w zakładzie zamkniętym umieścić, ale paragrafem ze stosownego kodeksu i groszem jakimś godziwym, też niejedno da się załatwić.
Na co liczę i na Pana Ministra życzliwość, w sprawie tak społecznie ważkiej, bo tu o sprawiedliwość chodzi i o przykład dla innych. Wierzę, że i Pan, Panie Ministrze, posiada zdrowy rozsądek i i ma świadomość, że o Pana ekscesach z nieletnimi panienkami, o których i tak wszyscy wiedzą, donieść mogę do stosownych służb tajnych i jawnych, co może nie wyjść Panu na zdrowie, gdyby do mojej prośby nie chciał się Pan przychylić.
Z wyrazami szacunku
Józef Łącki
Herbu Dupa Wołowa z Koniczynką