Archiwum

Edward Szopa - Wróciłem bogaczem (2)

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

- Zaraz, zaraz, wrócimy za chwilę do tego donosu Jasia Szczę­snego, przecież mogłeś tam wyjechać jako „polityczny”, skoro mia­łeś opinię wroga ludu?! Nie miałbyś też sęków z wizą!
- Nie przesadzaj, Darek, odwieczny przyjacielu, ulegasz... Przepraszam cię, ale wtedy, to była po prostu smarkateria i żaden ty­tuł do kombatanctwa...
- Wielu by ci pozazdrościło takiego „haka” w życiorysie!

- Być może, ale to - że powtórzę - smarkateria, a nie żaden po­lityczny gest, czy może raczej odruch. Sprawa w rezultacie przybrała taki charakter, ale rozgrywała się przede wszystkim pomiędzy rywalami. Nie mógł mi wybaczyć, że ja z najpiękniejszą dziewczyną, w której kochali się chłopcy całego liceum... No i mścił się. Są­dziłem, że zgubię się w Nowej Hucie. I jako robotnik, zmylę pogoń i nie będą się już mnie czepiać. Nie zatarłem jednak za sobą tropu. Tymczasem jednak upór, bo przecież trzykrotnie przystępowa­łem do egzaminu wstępnego… Tak, właśnie za pierwszym razem spotkaliśmy się na Gołębiej... i ty od razu odgadłeś mój stan ducho­wy...

Odezwał się telefon. Dzwonił natrętnie. Nie podnosiłem jednak słuchawki.

Darek: - Znów nie w porę... Cóż to, Kacper, na ten sygnał też nie zareagujesz? - mój miły gość wyczuwał jakąś intrygę.

- A niby dlaczego? To przecież dzwoni ten tam, czyli nasz nie­bieski ptaszek, Zenek.
- Dedukcja?
- Przecież on nie ustanie, nim mnie nie upoluje...
- Ale to może być telefon od twojej córki, Kasi? - Darek dopie­ro teraz popił wystygłą kawę. Łyknął ją z grymasem, jakby prze­pijał kieliszek wódki. Nie podzieliłem się z nim jednak tą uwagą. Odczytał by to przecież jako uszczypliwość.
- Dzwoni rzad­ko i wyłącznie ze względu na 8-godzinną różnicę czasu - w póź­nych godzinach nocnych... Tak więc, Niebieski Zenek, bo przecież inteligencji i poradności nie można mu odmówić - próbuje oto jesz­cze raz zaskoczyć mnie telefonem, jestem coś dziwnie pewny, że powtórzy manewr w porze zarezerwowanej dla mojej Kasi.
- A jak tam z nostalgią? - Darek zmienił temat, za co byłem mu też bardzo wdzięczny. W tym jednak momencie powróciła, myśl, spło­szona telefonem od Zenka. Omawiając okoliczności egzaminów wstę­pnych na studia, zapomniałem o najważniejszym - o moim dobroczyń­cy, Adku. O takich postaciach nigdy nie należy zapominać. One zawsze jaśnieją w naszych wspomnieniach, są znakami przystankowymi podróży życiowej... Coś takiego też powiedziałem Darkowi...
- Tak, zgadzam się z tobą, Kacper. To wspaniały gość. Widzisz, to tacy właśnie byli prawdziwymi Wallenrodami!
- Może za dalekie wnioski, chociaż... Jedno jest pewne - to był rzetelny człowiek. Szkoda, że takich ludzi nie spotykałem częściej!
- Mnie się to nie udało, wyjąwszy oczywiście ciebie, Kacper, ani razu! Ale jak to jest z tęsknotą na obczyźnie?
- Tęsknotą za utraconą Arkadią?... Żeby mniej patetycznie to ująć, to powiem tylko, że brak owych mikroelementów w organizmie i zabuzowań w duszy, niekiedy istotnie doskwierał. Stan ten u mnie występował w złagodzonej formie. Raz, że byłem niejako rodzinnie, a po wtóre - dzięki prawie coniedzielnemu pobytowi w kościółku, a jakże: Matki Boskiej Częstochowskiej, który jest jedynym zresz­tą ośrodkiem życia polonijnego.
- Ty, Kacper, taki niedowiarek, agnostyk... Może powiesz,  że się tam nawróciłeś?
- Nie, to nie było tak i nie wnikajmy raczej w te kwestie, bo nie da się ich zbyć ani żartem, ani śmiertelną miną. A tym bardziej w zgodzie z rozumem. Tak, i sumieniem także, bo w tym wszystkim gubi się coś najcenniejszego: godność człowieka!... W każdym ra­zie tam, na przykościelnym dziedzińcu pachniało Polską. Pachniało, a nie zajeżdżało naftaliną. Urządzano rodzaj pikniku ze sprzedażą wyrobów własnych. Właśnie dlatego między innymi dosłownie pachnia­ło Polską. I słyszało się Polskę. W czyściejszej jakby tonacji... Bo w ogóle to wszystko odbierało się inaczej, bez celebry, sztywniactwa i teatralności... Natomiast na fantastycznym luzie. A więc bez spięcia i nieufności... Tam też mogłem się wygadać za wszystkie czasy. W szerokim kręgu, gdyż na zabawę czy może raczej festyn niedzielny przychodzili chętnie członkowie innych wspólnot wyzna­niowych. Ba, pograłem nawet w moją ulubioną siatkówkę. Tak,  i w ko­sza, gdyż jest nimi obwieszona cała Ameryka... Temu jednak musimy poświęcić osobny czas, bo ja się rozpędziłem i wciąż motam o swo­ich sprawach, a tymczasem ani słowem nie zapytałem właściwie, co u ciebie, Darek. Nie chodzi tu o jakiś rewanż,  że mi tak pilnie...

Bo widzisz, Darek - losu podarek!  Inna wersja to: Darek, własnego losu lewarek! To chyba był limeryk, który kiedyś pichciliśmy przy wódczanie... O ile ja uosabiam prawdziwe nieszczęście, to ty wy­glądasz na moje przeciwieństwo... Chociaż nie, korzystniej prezen­tujesz się tylko na moim tle - dopiero teraz począłem uważniej przyglądać się jego twarzy. Ta stale napięta i nabrzmiała żyła na lewej skroni, w którą z takim zapamiętaniem dziobał niczym dziwoptak glistę (miał trochę z pawia, a jeszcze więcej z kury), ustąpiła, a może uniósł ją w końcu skrzydlaty prześladowca? W podo­bny sposób nie zapodziała się jednak gdzieś owa zmarszczka, która stale zaprzecza szlachetnym intencjom twarzy... Nie podzieliłem się jednak tą informacją z przyjacielem i zacząłem dość zdawkowo: - A więc ty, Darek, twardo trzymasz fason, gdy tymczasem z tobą je­dnak nie najlepiej. Powiedz, proszę, kto ci przytroczył kamień do szyi? Masz stężałą twarz w wyrazie, jakbyś wciąż oglądał katastrofę. Zastygłą zaraz po tym, jak stwierdziłeś, że lustro, nie pokazuje już twojego odbicia. Po tamtej stronie jest już ktoś inny, kto ci się okropnie nie podoba!

- Aż tak źle z moją gębą? Cóż,  jestem bezrobotny! A to określa stan klęski! Znalazłem się na bruku. Dosłownie! Nowocześniej powin­no brzmieć - na asfalcie. A stało się tak, bo... Cóż z tego, że by­łem świetny... Może inaczej. Ciebie, Kacper, nigdy nie interesowa­ła polityka. Choć czasem zawirowała tobą, niczym trąba powietrzna. Na wyraźne twoje życzenie, nie wrócę do tego wyroku dziejowego (nie, te sprawy wymagają wielkich słów), którego egzekutorem był Albinos - Jasiu Szczęsny. Później znęcali się nad tobą ci z sabatu biurokra­tycznego... Pamiętasz, jak onegdaj podpisałeś petycję, aby uwolnić Romana. No, zaraz na początku stanu wojennego. A wiesz przynajmniej, jak to się odbyło, mimo, iż ćwiczyłeś się w odnajdywaniu podwójnego dna? Otóż owi dwaj łapsy zbierali podpisy wieczorem, zgadza się? Nie zastanowiło cię, jak oni się przemieszczali z miasta do miasta, podczas ścisłej wówczas blokady dróg...? Powtarzam, to było wieczorem... Na drugi dzień od bladego świtu ujęci przez nagania­czy na listę, przemykali chyłkiem, by się wykreślić ze spisu. Skomleli, że działali w odruchu przyjaźni, pod wpływem szoku. W sumie, zostałeś bodaj tylko ty na liście-sondzie... Jeśli już je­steśmy przy tych wszeteczeństwach - jak to właściwie było z tym nagłym zgonem tego straszliwca komisarza. Dlaczego przychyliłem ucha tej ponurej plotce? Otóż twoi prześladowcy zawsze kończyli tragicznie...
- W rzeczy samej, żartowano w ten mniej więcej sposób, bo wszak nie mogłem mu niczego dobrego życzyć. Może i kiedyś wiedziałem, że moja krzywda woła o pomstę do nieba, że go powinien szlag trafić. On zabił się sam... a co do polityki, to zniechęciły mnie do niej wcześniejsze, a późniejsze tym bardziej, doświadczenia.
- Sparzyłeś się, i wyszło ci to w sumie na dobre. Mnie jednak w końcu pochłonęła, by później wypluć... O tym co się stało w naj­większym uogólnieniu powiedziałbym tak: otóż pewnego dnia 3 milio­ny robotników wyszło ze swych zakładów pracy na ulicę, by obalić komunizm. I dokonali dziejowego czynu. Jakaż towarzyszyła im (i nam wszystkim) euforia! Otrzeźwieli, gdy okazało się, że nie ma­ją właściwie, gdzie wrócić?
- Dalece uproszczony, niemniej sugestywny obraz, prawdziwy, o ty­le choćby, że ty, Darek, jesteś jednym z bohaterów owej paraboli... Pewnie,  że to szok. I jeszcze jakby nie jesteś w pełni pojąć istoty zjawiska. Co się tak naprawdę wydarzyło?
- Ty, Kacper, przeszedłeś właśnie intensywne dojrzewanie do wa­runków, jakie powstają u nas w kraju?!

Darek już się opanował, nawet ta zmierzająca na ukos twarzy zmarszczka, gdzieś się zatrzymała między brwiami.

- Rzeczywiście, ja już to przerobiłem. I nie dziwię się też, że jesteś nadal zaskoczony i pełen rozterek... Ale nie martw się, Da­rek, ojcze chrzestny mojej córci...
- Zaraz, Kacper, przecież ja cię nie po to odwiedzałem - przyja­ciel nie skrywał zgorszenia i zawodu, co więcej udawał oburzone­go, gdyż ten poczciwiec doskonale przenikał moje intencje. Niejako z rozpędu dodał:  - To lepiej już sobie pójdę!
- Siedź, bo ci przecież wszystkiego nie opowiedziałem. Dodam tylko, że jeśli ci pomogę, to nie dlatego, że jesteś przy­zwoitym facetem, ale dlatego, że moja córcia spośród całej czere­dy wujków, tylko ciebie wspominała. Wyłącznie ciebie! Wujek Daruś!

Darek złagodniał i rozjarzył się wewnętrznie. Znów stawał się sympatycznym, otwartym na oścież człowiekiem.

- Co ze mnie za wujek, skoro przyszywany. Owszem, lubiłem szkra­ba. A właściwie podlotka, za którym już się chłopstwo oglądało. Ci starsi udawali, że podziwiają długaśny, ekscytujący w tym mio­taniu się po pośladkach, warkocz... Teraz warkocz sięga jej już...?
- O, już dawno go obcięła - wtedy, gdy przeistaczała się w pan­nice. A właściwie w damę! Jakże urodziwa z niej kobieta. Z tym, że nie ma - jak już powiedziałem - wzięcia...
- Czyli, że już nie ma KzK?!
- Mieliście swoje kody, ale co ten skrót oznacza, to nie wiem, przynajmniej nie pamiętam.
- Kasia z Kosą!
- Kiedy ją zobaczyłem taką obciętą, nagle bez „kosy”, która była wszak rodzajem dziewczęcego oręża, to przypomniał mi się wtedy fragment wiersza Tadka Kijonki:  „Ścięłaś warkocz - las upadł,  już źródło w popiołach / przez grzebień opuszczony wieje wiatr elegii”.

Głośne pukanie do drzwi przerywa i niweczy podniosły nastrój. Darek wyraźnie tym zgorszony, syknął:

- Kto śmie tak brutalnie przerywać intymność?! Czy tym razem też wiesz, kto zatrzymał się przed twoimi drzwiami?
- To Genio - odpowiedziałem uspakajająco. - Pan Profesor Eugeniusz... Ale nie obawiaj się, Darek,  jego też nie wpuszczę.
- Coś jakby kojarzę - Darek zmarszczył brwi i w nieogarnione dale wysłał swój wzrok.
- Kolega z jednego roku. Tyle, że z historii. Należał do bystrzejszych studentów. I sprawdził się też tak, jak się zapowiadał - zo­stał profesorem, ma za sobą wiele prac naukowych i gdyby nie na­łóg, pewnie by go uczyniono Magnificencją, nie schodziłby z ekranu telewizyjnego.
- Już łapię, to on napisał pracę magisterską twojemu Zenkowi. Niebieskiemu Zenkowi!
- I paru innym... Jemu to przychodziło niezwykle łatwo... I gdy­by nie nałóg…
- Ponieważ znam to zagrożenie, dlatego też nie wyobrażam sobie, jak można osiągnąć cokolwiek w tym stanie?
- Zaszywa się prawie corocznie.
- Zaraz, zaraz, przecież popijał na twoim pożegnaniu?
- Udawał, podobnie jak ty, już miał wtedy pod łopatką esperal, markował picie sokiem... Przyjdzie jutro, zawsze mnie odwiedza, kie­dy wstąpi na szlak alkoholowy... Wróćmy jednak do nas, Darek. Tym razem zacznę jednak swą opowieść od... końca. A więc po powrocie z całorocznej zsyłki w pierwszej kolejności poszedłem na grób ojca, żeby przeprosić go za to, że go nie doceniałem, a nawet się wsty­dziłem, nie rozumiałem jego intencji, a życzliwość brałem za na­tręctwo i namolność... Później wybrałem się z mamą do kościoła. Udaliśmy się znów razem po kilkudziesięciu latach. Postanowienie o tym, powziąłem właśnie tam, pod ogrodowymi sosnami, z których prószyły na mnie igliwiem i ciskały szyszkami te szatańskie wiewiórki. Wówczas nie byłem zły na nie, że tak strasznie śmiecą, lecz, że nie pozwalają mi wznosić oczu do nieba... - przerwałem tok opowieści, gdyż Darek począł się jakoś dziwnie wiercić. Najwyraź­niej coś mu znów zaczęło nie pasować. Z dziwnym błyskiem w oku penetrował moje otoczenie i kontrolował go z tym, co mówiłem. Uprzedziłem jego dociekliwość:
- Dobrze, kapituluję. Rzeczywiście, mam pod ręką słowniki: angielsko-polski, polsko-angielski, ten wyświe­chtany podręcznik nauki angielskiego, kasety, paszport, książeczkę czekową oraz...

Tym razem w tok moich słów wpadł Darek:

- I tu następuje najważ­niejsza część listy sporządzonej, jak przypuszczam, jeszcze tam, bodaj pod owymi, przesłaniającymi ci niebo, sosnami?!
- Cóż... Powiem może tylko tyle,  że właściwa - jak zresztą za­wsze u ciebie, Darek - dedukcja... Mam tu więc nieśmiertelną „Ku­chnie polską”, „ABC ogrodnika”,  „Materiałoznawstwo dla stolarzy”, „Podręcznik mistrza budowlanego”, „Pszczelarstwo”, „Zapory i umoco­wania wodne”... No już dobrze, odgadłeś Darek, że przygotowuję się do następnego wyjazdu, tyle, że tym razem sposobię się bardzo sta­rannie! Na kilka, kilkanaście możliwości zarobkowych. Nie, nie po­jadę tam, żeby jak wariat gonić za każdym dolarem i później, wrócić w chwale z ca­łą stertą zielonych, lecz, aby ciułać dla córecz­ki. Mnie osobiście już przecież niewiele potrzeba... A ty, Darek, dostaniesz w spadku po mnie te wszystkie materiały i pomoce... A najlepiej by było gdybyśmy naukę rozpoczęli razem. I to od zaraz!

Serdeczny gość nie podzielał jednak mojego zapału, wspólne plany jakoś go nie porywały. Ba, przestały jakby w ogóle interesować. Co prawda, niby słuchał co mówię, ale wyraźnie myślał o czymś innym. Bardziej tak dla niego,  jak i dla mnie, fascynującym. Zachowywał się podobnie, jak onegdaj, kiedy przemyśliwał, jakby tu podejść owego, nieoczekiwanie ostrożnego notabla, który umyślił sobie dla splendoru powołać pismo społeczno-kulturalne... Ta jego zmar­szczka, pojawiająca się jakby w sprzeciwie wobec powstających w głowie myśli, pogłębiała się, siekąc twarz na ukos, na dwie nie­przystające do siebie części...

Tak wyjaśnił oto swoje skupienie:

- Wiesz, Kacper, co mi chodzi po łepetynie? To mianowicie, że gdybyś jednak zaryzykował i wszedł w spółkę z Niebieskim Ptakiem, Zenkiem... Spokojnie, pozwól,  że roz­winę swoją wizję... Przecież to facet z pomyślunkiem! Przedsięwzię­cie udaje się też i po dwu, no, czterech latach, dochodzicie na­prawdę do dużych pieniędzy. Akurat dostajesz od swojej Kasi zapro­szenie na ślub. Jedziesz nadziany forsą, przekazujesz jej pokaźną sumę. Przy okazji podbijasz cenę u bardzo ambitnego ojczyma, który nie będzie przecież chciał być gorszy!... Na weselisku amerykańsko-polskim i polsko-amerykańskim wszyscy poklepują cię po plecach, gdyż wiedzą,  jak wywianowałeś córkę... Już jako partner staniesz na wprost owego profesora Polonusa, któremu ugniatałeś i pichciłeś ru­skie pierogi i postawisz mu drinka, jednego i jeszcze dalszych dzie­sięć... Widzę, że cię porywam takim scenariuszem?! Oczywiście, że wziąłbyś mnie ze sobą, a jakże!... Wrócisz więc do tych, którym usługiwałeś, jako partner - bo wrócisz tam bogaczem!!! Spełni się wróżba Cyganki sprzed namiotu cyrkowego.

 

 

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.