Sobota, późny wieczór. W prasie i telewizji pełno materiałów dotyczących rocznicy chrztu Polski. Ton tych komentarzy i rozważań jest jeden, nie warto więc go przytaczać, podziwiać można tylko rzadką u nas jednomyślność. Chociaż zdarzają się komentarze, które wprawdzie nieśmiało, ale jednak, przypominają okoliczności wprowadzania chrześcijaństwa na ziemie polskie. Oto fragment tekstu dziennikarki kołobrzeskiej, Jolanty Wiatr: „ Pierwszym kołobrzeskim biskupem został mianowany Reinbern, który po przybyciu do grodu nad Parsętą, jak relacjonują ówcześni kronikarze (...) „niszczył i palił świątynie z posągami bożków i oczyścił morze zamieszkałe przez złe duchy wrzuciwszy w nie cztery kamienie pomazane świętym olejem i skropiwszy je wodą święconą” (...) Biskup Reinbern przebywał w Kołobrzegu 10 lat, zmarł wysłany z misją na Ruś, gdzie też chciał krzewić chrześcijaństwo. Chrześcijaństwo na Pomorzu i w Kołobrzegu wkrótce upadło, dopiero 100 lat później za sprawą Bolesława Krzywoustego w latach 1102-1107 nastąpiła ponowna chrystianizacja tych ziem”.
To tylko uwaga kołobrzeskiej dziennikarki do rocznicowych peanów. Ale jest ona nie po to, by umniejszać wagę tamtych wydarzeń; chodzi o historyczne i polityczne tło przemiany, ba - nawet cywilizacyjne, ale bez dogmatycznych, mistycznych dodatków. Tu zresztą jeszcze jeden tekst – ciekawostka, który także zostawię bez komentarza:
Jan Chryzostom Pasek, Pamiętniki, tom I str. 36. Rok 1658
Po owej szczęśliwej wiktoryjej, zrobiwszy tę robotę prawie we trzech godzinach, zaraz tam osadził na tej fortecy Wojewoda kapitana Wąsowicza z ludźmi. Poszliśmy nazad, każdy do swego stanowiska, bo trzeba było w tak wielką uroczystość mszej świętej słuchać. Mieliśmy księdza, ale nie było aparatu [szat liturgicznych]. Jeno cośmy w lasy weszli, aż ks. Piekarskiemu wiozą aparat, po który nocą wyprawił. Tak tedy stanęło wojsko; nagotowano do mszej na pniaku ściętego dębu i tam odprawiło się nabożeństwo, napaliwszy ogień do rozgrzewania kielicha, bo mróz był tęgi. Te Deum laudamus śpiewano, aż po lesie rozlegało. Klęknąłem k. Piekarskiemu służyć do mszej; ujuszony ubieram księdza, aż Wojewoda rzecze: „Panie bracie, przynajmniej ręce umyć”. Odpowie ksiądz: „Nie wadzi to nic, nie brzydzi się Bóg krwią rozlaną [dla] Imienia Swego”’. To jeden z licznych przejawów chrystianizacji w wydaniu Rzeczpospolitej szlacheckiej.
18 maja, środa, późny wieczór. Zapamiętałem – może niedokładnie – wersy z wiersza Macieja Woźniaka, które napawają mnie optymizmem: „ Bóg nie szkicuje nowych światów. / Czasem, głęboko w nocy,/ gdy umilkną już żaby/ i ciężarowe samochody, / słychać jak temperuje złamany ołówek.” To bardzo optymistyczna wizja – koniec z urządzaniem świata, czuwaniem nad z góry założonym porządkiem istnienia; upraszczając sprawę – „Ja zrobiłem swoje, teraz wasza kolej, daję wam wolną rękę”. Pozostawiona więc jest nam wolność, której treść sami mamy określić. Ale w jaki sposób? Dotąd była to domena filozofów – etyków, potem prawodawców, także religii, rodzących się w różnych czasach i na różnych kontynentach. Ale do owych szlachetnych i uznanych dziedzin pora dołączyć poezję, ona przecież, jak religie, zaspokaja ludzkie potrzeby emocjonalne, rysuje idealny świat przyszłości, w który trzeba wierzyć, kształtuje więc wyobraźnię wyznawców (czytelników). Zaspokaja irracjonalne tęsknoty człowieka. Tyle tylko, że musi to być poezja mistrzów, bowiem współcześni poeci zbyt często fascynują się zdarzeniami banalnymi, hitami jednego sezonu, a one szybka tracą swoje znaczenie, przykryte innymi, często błahymi wypadkami.
Myśląc o poezji, która pomaga w sposób rozumny korzystać z wolności, przywołuję w pierwszej kolejności wiersze Zbigniewa Herberta. Wiersze, których mowa jest daleka od bylejakości potocznego języka, a przesłanie moralne jasne, jak stukot kołatki: „ tak – tak, nie- nie”. Tylko martwię się, tak jak Herbert w „Liście do Ryszarda Krynickiego”, że „Niewiele zostanie Ryszardzie naprawdę niewiele,/ z poezji tego szalonego wieku”... W poezji ginie język wysoki, mowa wzniosła została zastąpiona językiem ulicy, barów mlecznych i spelunek.
P.S. Używając zwrotu Herberta „tak-tak, nie-nie” miałem na myśli stukot młoteczka o deskę w przedmiocie drewnianym, zwanym kołatką. Mieliśmy takie zabawki w dzieciństwie i w Wielkim Tygodniu „klekotaliśmy” nimi wokół kościoła i na barcińskim rynku. Pisałem o tym w opowiadaniu, zamieszczonym kiedyś w Akancie. Ale jest także kołatek, stworzenie często przywoływane w literaturze, którego głos towarzyszy śmierci. Zainteresowanych tematem odsyłam do znakomitego eseju Jana Kotta „Cudowny kołatek z Mickiewiczowskiego kantorka” w zbiorze „Kamienny Potok”(Aneks, Londyn 1986). Obok Mickiewicza „używali głosu” kołatka tacy mistrzowie jak Norwid, Miłosz, Leśmian, także Goethe, Haine, Twain; z tego powodu reżyserzy dramatów mieli problemy z użyciem stukotu owada... Polecam lekturę, pasjonująca. Również dla przyrodników.
28 maja. Medialna moda na kreowanie wybranych tematów jest nie do zniesienia. W ostatnim czasie na łamach prasy i we wszystkich stacjach telewizyjnych spór o Trybunał Konstytucyjny tyle razy rozgrzewał mikrofony, że aż dziw bierze, że pożar nie strawił wszystkich stacji telewizyjnych. Za chwilę zacznie się kolejny, również długotrwały obłęd – piłkarskie Mistrzostwa Europy. Z tym, że spór o Trybunał, mimo że nie rozwiązany, przygasa z powodu niewielkiego rozumienia istoty sporu przez społeczeństwo, to zainteresowanie piłką nożną będzie coraz większe, szczególnie gdy drużynie uda się wyjść z grupy (a jest na to szansa). I w jednym, i w drugim przypadku ustalone wcześniej opinie, oczywiście na podstawie dobranych faktów, przedstawiają niemal ci sami komentatorzy i specjaliści, co widoczne jest w telewizji publicznej. Całe szczęście, że transmisje piłkarskich spotkań można oglądać przy wyłączonej fonii, a komentarze „specjalistów dyżurnych” i gratulacje polityków radzę całkiem wyłączyć.
Sobota, 4 czerwca. Czytałem dziś do późna komputerowy wydruk almanachu naszego Stowarzyszenia. Ma być wydany w bydgoskim wydawnictwie Świadectwo, a pieniądze na jego druk otrzymaliśmy z Urzędu Miasta Kołobrzeg. To pięknie ze strony władz miejskich, że decydują się wspomóc nas w wydaniu takiego tomu wierszy, żadne wydawnictwo nie podjęłoby się tego wiedząc, że książki nie da się sprzedać. Almanach jest bowiem „listą obecności” autorów uczestniczących w pracach Stowarzyszenia Kołobrzeskich Poetów, a że tworzą grupę poeci o różnym dorobku, stąd zawartość książki odzwierciedla ich talent, umiejętności i pisarskie doświadczenie. Co innego antologia, która jest autorskim wyborem, dokonanym przez autora publikacji: pokazuje jego upodobania i gust, ustanawia wartości, ocenia materiał wybrany do prezentacji.
Ale almanach też nie może zawierać tego wszystkiego, co powstało w ostatnim czasie w głowach i sercach autorów; ich „produkcję” także trzeba przesiać tak, aby poziom zamieszczonych utworów, ich kolejność i tematyka tworzyły logiczną całość. To bardzo trudne, szczególnie że trzeba tu pogodzić ambicje twórców i ich możliwości. Podjął się tego Wojtek Czaplewski, a ja życzę mu powodzenia.
Środa, 8 czerwca 2016 r. Z Barcina nowa książka autorstwa p. Janiny Drążek. Jest to ciekawa lektura: dla dawnego ucznia „pierwszej szkoły w Barcinie” (tak brzmi jej nazwa w tytule) jest okazją do przypomnienia sobie swojego dzieciństwa, dla kogoś z zewnątrz może być lekcją historii całego polskiego szkolnictwa w ostatnim stuleciu. Dużo faktów, nazwisk, fotografii, ale także ogólniejszych spostrzeżeń, które czyni autorka z korzyścią dla całej publikacji. Oczywiście czytelnicy mogą dodawać swoje wspomnienia, wygrzebane z pamięci lub szuflady – w naszych zbiorach jest zdjęcie Mamy przebranej za Cygankę, bo zostało zrobione po przedstawieniu w Krotoszynie z p. Maślińską, jest także moja fotografia z wycieczki w Krakowie z p. Stolecką, ale mam także wiele wspomnień i refleksji, szczególnie że po ukończeniu liceum i studiów byłem nauczycielem i dyrektorem szkoły. Pamiętam np. debiut nauczycielski p. Bronisława Stracha (byłem chyba w klasie V), potem rozmowy z nim w trakcie mojej praktyki w ostatnim roku przed maturą. Trudno mu to szło, być może z czasem nabrał doświadczenia i ogłady. Pamiętam lekcję j. polskiego z p. Winiecką, na których uczyła religii przy otwartych „czytankach” („a jak wejdzie p. kierownik to czytamy głośno”). Naszych „wygłupów” nie wspominam, dzisiaj wielu z kolegów już nie żyje, inni są poważnymi i szanowanymi obywatelami, wiec zostawmy tamte dawne czasy.
Ale książka potrzebna, dobrze zrobiona, budująca historię naszej małej Ojczyzny. Gratuluję p. Janinie Drążek, autorce.
Wtorek, 14 czerwca. Ci, którzy wybrali sobie „dzienniki” jako ważny dla nich gatunek literacki przekonali się, ile trudności przed nimi. Swoboda w wyborze tematu, wolność jest największym dobrem, ale też stwarza mnóstwo ograniczeń. Niby można bez skrępowania wyrażać swoje sądy, być szczerym aż do bólu, ale też – gdy tekst znajdzie się w druku – można ośmieszyć się przed samym sobą i przed czytelnikiem. Takie refleksje przychodzą mi na myśl po ponownej lekturze dziennika Stefana Kisielewskiego „Kisiela”, który przeleżał sobie na półce przez te wszystkie lata, chociaż autor wiele przecież znaczył w czasach, gdy dziennik powstawał. Widać, że Kisiel był przede wszystkim pisarzem „gazetowym”, a ponieważ nie miał możliwości codziennych publicystycznych wypowiedzi, nie mógł komentować zdarzeń z kraju i ze świata, czynił to w dzienniku. Ile tam zapisów o sprawach, które dziś nikogo nie obchodzą! Ile złośliwości i żółci! Przez to lektura książki staje się nużąca i egzemplarz „Dziennika” przeleżał samotnie, nie czytany. Trudno, tak bywa.