Pisanie to okropny nawyk, czyni z największego eleganta okropnego flejtucha. Siedzenie przy komputerze nie wymaga od człowieka zakładania na siebie wykwintnego stroju balowego czy obcasów wysokich jak słupek rtęci w Afryce. Szczerze mówiąc – można przecież w ogóle nie wychodzić z piżamy. Już prędzej ona sama zejdzie z nas w popłochu i rzuci się w desperacji do wnętrza pralki, pragnąc pozbyć się litrów potu i nieświeżego zapaszku kocmołucha.
Przy biurku osoby piszącej elegancja bardzo króciutko walczy z komfortem i zawsze przegrywa. Czy można bowiem wznieść się na wyżyny artyzmu, jeśli guzik dżinsów – jak kleszcz, boleśnie wgryza się człowiekowi w pępek? Czy można ozdobić zdanie tekstu oryginalnym synonimem, gdy gumka w pasie przecina człowieka jak tępy skalpel nieudolnego felczera? Jak odnaleźć ciekawe parabole, metafory czy neologizmy, gdy haftki biustonosza gryzą w plecy jak pchły, a kłujące fiszbiny zachowują się tak, jakby poddawały nas akupunkturze zardzewiałym drutem kolczastym?
Czy nie lepiej wrzucić na siebie nonszalancko welurowy dresik i gwizdać na wszelkie niewygody? Oczywiście – pisarki mogą zapomnieć o ciasno opinającej nogi błonie rajstop. Rajstopy – wbrew swojej przewrotnej nazwie, nie są bowiem rajem dla stóp, za to z pewnością mogą być piekłem. Podgryzają w łydki, wywołują swędzonkę pośladkową i wżynają się jak piła w uda, doprowadzając do przybiurkowej, wcale nie filmowej - masakry „piłą mechaniczną – rajstopiczną”. Już lepsze są skarpetki frotte – tak miękkie, jakby uszyto je z chmur i to na dodatek tych wolnych od dodatku smogu. Kolor dowolny, choć te białe szybko upodobnić się mogą kolorem do starej ściery przypodłogowej. Byle nie piły w kostkę czy łydkę, zaburzając wszelkie przepływy krwi i doprowadzając człeka finalnie do żylaków. Zbyt ciasne można oczywiście potraktować nożyczkami i naciąć w gumce, będą wyglądać ohydnie niedbale, ale nóżka będzie wdzięczna. Może nawet zacznie przytupywać i podrygiwać? Byle kolano nie waliło nam w biurko od spodu, bo nie zdzierżymy i mu… przysolimy.
Gacie? Stylonowe odpadają. Odparzają na tyłku i tylko generują na nim pisarski trądzik. Stringi? Równie dobrze można siedzieć na włączonej pile łańcuchowej. Kto chce – niech spróbuje. Pantalony po babci? Koronki kąsały, a uwiędły kolorek odstraszy od nas nawet domowego psa. Gacie przedwczorajsze? Jeśli to nas nie zabije zapaszek, to z pewnością wytrujemy tym fizjologicznym „kadzidełkiem” resztę domowników. Majtki należy więc prawidłowo użytkować. Prać często i gęsto, a podejrzane zapachowo/kolorystycznie – wyrzucać. Najlepiej do tego celu wybierać śmietniki położone z dala od skupisk ludzkich (jeśli nie chcemy być oskarżeni o bezprawne posiadanie w domu broni biologicznej). No cóż, bądźmy uczciwi, można pisać artystyczne dzieła literatury w zasadzie bez gaci, pisarz jest wówczas taki… dotleniony ogólnoustrojowo. Niehigieniczne? Wielu wielkich pisarzy jakoś zasłynęło z niehigienicznych nawyków. Kto nie może się jednak przełamać albo zimno mu w wydelikacony tyłeczek, niech po prostu ubierze zwykłe, bawełniane gacie, kupione gdzieś kiedyś podczas jakiegoś przypadkowego lub celowego oblotu sklepowego rajdu. Bawełna powinna być taką na sto procent, a majtasy nie powinny być żadną miarą szyte przez małe, pracowite rączki dzieci z krajów Trzeciego Świata. Przecież odczuwane przez nasz tyłek wyrzuty sumienia (tak, to możliwe), nie pozwolą nam napisać ni słowa!
Kto nie gustuje w dresikach, może otulić swoje ciało polarem. Najlepiej w kolorze kontrastującym z otoczeniem, żeby nas po latach rodzina odróżniała od biurka, krzesła czy kanapy nie pozwoliły. Istnieje bowiem realna szansa, że na długi czas zrośniemy/zlejemy się z najbliższym terytorium pisarskimi i będziemy wyglądali jak domowy rekwizyt. Może nas ktoś co najwyżej przy sobocie – robocie przetrze ścierką z kurzu albo chlaśnie nas mopem po łydkach. Na więcej raczej nie mamy co liczyć. Komu marzną rączki w czasie pisania (w końcu sezon grzewczy w blokach skacze w kalendarzu jak pijany konik polny), może obciąć opuszki ulubionym rękawiczkom akrylowym i tworzyć kolejne linijki testu w cieplutkich ochraniaczach. Ciut głupio to wygląda, owszem, ale jeśli nie wrzucimy zaraz fotki na portal społecznościowy, znajomi raczej tak szybko się nie dowiedzą. No a czapka na głowie? Jeśli komuś myśli uciekają tak szybko, że nie zdąży zatrzymać ich dłońmi, szaleńczo tańczącymi po klawiaturze komputera, to jest wysoce wskazana. Oczywiście nie podczas letnich upałów, by mózg nie chlupotał w pocie. Kto ją nosi, musi ją jeszcze prać, w przeciwnym wypadku naszemu pisarstwu wciąż będzie towarzyszył nieznośny zapaszek miejskiej meliny, w której oprócz kloszardów schroniło się stado bezdomnych, mokrych psów.
Uwaga, owocny pisarsko dzień, kiedy to tekst jakby spływa nam na komputerowy ekran kolejnymi, wirtualnymi kartkami, zakończyć się może tak zwanym „posmrodkiem pisarskim”. Natchniony i wykończony wielogodzinnym pisaniem twórca uwalić się może bowiem do wyra bez ostrzeżenia i… bez kąpieli. Może się boi, że wraz z pierwszymi kroplami wody spłynie do kratki kanalizacyjnej pod jego stopami cała wena? A może tak mu paluchy powykręcało od pisania, cieśnia nadgarstka tak dała mu się we znaki, że nie ma siły, by pod prysznicem siłować się jeszcze ze śliskim mydłem i butwiejącą gąbką?
Brać pisząca kołtuny hoduje czasem we włosach, myśli w nich splątane wirują w stylu helikoptera w ogniu. Człek leci na wyżyny artyzmu najodleglejsze, to przecież w takiej chwili nie będzie poszukiwał grzebienia, żeby idee owe z głowy wyczesać dokumentnie. O niczym zresztą oprócz pisania nie myśli, ledwie sobie uświadamia podstawowe swe potrzeby fizjologiczne. Strzechy włosów może nie myć, bo to tylko czas zabiera, a jeśli jest łysy – to jego wygrana: zyskuje czas dodatkowy i nie musi wyruszać z Marcelem Proustem na jego poszukiwanie. Kobiety przy pisarskiej klawiaturze też włosami się martwić nie muszą – zbiorą je w tłusty koczek na czubku głowy i wyglądają tak, jakby kto im tam postawił rozczochraną cebulę z fikuśnie rozczapierzonymi kikutami szczypiorku. Albo uczeszą włosy w koński ogon – zaraz mogą zaczął radośnie rżeć, uderzać o podłogę kopytkami i pocwałować na grzbiecie weny. A jak im się poszczęści, to może się okazać, iż samego Pegaza dosiadły. Konik galopuje zawodowo, a one piszą bez wytchnienia: odpryskują od klawiatury komputera klawisze, dymi się im spod opuszków palców, nic to! Czupryna może wyglądać jak opuszczone gniazdo szalonego, kolorowego ptaka, może przypominać zakurzone kłębowisko włosów, które fryzjer pod koniec pracy popycha miotełką przy fotelu strzyżonego… Bagatelka! Ważny jest przecież tylko akt pisania, reszta to obrzeża prawdziwej egzystencji. Zresztą natchnienie też lubi gniazdować w przytulnych kątkach, wepchnąć się gdzieś w ciemną, ustronną niszę i tam podrzucać, tak jakby od niechcenia, całe gotowe frazy tekstu. A spróbuj go pisarzu wywabić szamponem do włosów! Może śmiertelnie się obrazić i pójść sobie na głowę innego twórcy, gdzie zaciszniejszy kołtun rośnie. Zatem hodujcie z ostrożnością wszelką a wielką swoje kołtuny twórcze, drodzy pasjonaci słowa, chuchajcie na nie i dmuchajcie, by się nie rozplątały, nie wyczesały równiutko i prędziutko.
Kto chwyta za mityczne pióro pisarskie lub ceni sobie walenie paluchami po klawiaturze, zapisując tekst w jednym z mniej lub bardziej popularnych edytorów tekstu, przygotować się musi na zmarszczki mimiczne sięgające blatu biurka (po roku regularnego pisania i oddawania tekstów redaktorowi przed upływem deadline’u) lub ściągaczy w nogawkach dresu (po upływie dwóch lat w słowotwórczej karuzeli szaleństwa). Od myślenia czoło się marszczy jak akordeon wujka Bobusia, a kurze łapki rozbiegają się po całej twarzy, oczywiście w żadnej mierze nie opuszczając przyczółka oczu. Lwia zmarszczka ryczy w chwilach naszego zastoju pisarskiego jak rozjuszony król zwierząt i chwilami obejmuje zasięgiem nawet podbródek, jakby próbowała doprowadzić do pęknięcia twarzy na pół. Nadmierne myślenie sprawia, że w załomach bruzd nosowo–wargowych możemy przechowywać chusteczki higieniczne, gotowe zawsze spieszyć nam z pomocą, gdy będziemy płakać z bezsilności, nie mogąc zmusić się do napisania dalszego ciągu tekstu. Agresywne zmarszczki mogą także pojawić się nam nawet na uszach, jeśli bez końca będziemy nasłuchiwali o czym szepce pisarska konkurencja. W zasadzie przygotować się należy na twarz przypominającą wyglądem zgniecioną ze złości kartkę papieru. Od zmaltretowanej kartki różnić ją będzie jednak to, że nie wyrzucimy jej bezkarnie do kosza i nie założymy nowej, świeższej i jaśniutkiej, wyciągniętej prosto z ryzy arkuszy papieru.
Wy, którzy piszecie w zaciszu swoich gabinetów, w pokojach pustych lub zagraconych, w kuchni czy w łóżku – zapomnijcie na długi czas o goleniu się i codziennych mszach ze zbytecznym make-up’em. Zaprawdę powiadam wam: zarośniecie, jako i inni pisarze zarastali. Kobietom włosy spod pach wkręcać się będą boleśnie w ramiączka biustonosza, a owłosienie na nogach splecie się ciasno z hodowanymi w pobliżu roślinami pnącymi. Brody mężczyzn mogą być z kolei tak długie, że z łatwością posłużą jako skuteczne zmiotki do usuwania kurzu i tłustego brudu spomiędzy klawiszy komputera. Długie szpony z kolei przydadzą się obu płciom, gdyż znakomicie sprawdzą się jako narzędzia walki z każdym, kto będzie usiłował oderwać ich od ekranu i zmusić do jakiejkolwiek prozaicznej czynności, typu wyrzucenie fermentujących śmieci lub wyprowadzenie psa z eksplodującym z przepełnienia pęcherzem.
À propos pęcherza… Ale ludzkiego, a nie psiego… To podstępny, wrogi pisarstwu organ. Będzie udawał neurogenny - byśmy wciąż biegali w okolice muszli (jeśli nasz umysł rozpaczliwie szukać będzie pretekstu w czasie zastoju, by oderwać ciało od migającego beznadziejnie kursora i pustego ekranu) lub nie da nam znać, że w ogóle istnieje, jeśli zapiszemy się w natchnieniu na śmierć (zapiszemy i przy okazji oczywiście zlejemy). Zawsze możemy wspomagać się pampersem XXL, jak ponoć nasze krajowe kasjerki hipermarketowe, ale jeśli nie dotyka nas autonepiofilia – czyli infantylizm parafiliczny, wątpliwym jest, byśmy odnaleźli w tym jakąś przyjemność. Niby zimą w pupkę cieplutko, ale potem to już tylko mokro i zimno, jakby nasz tyłek okryła jesienna aura, a w duszy pojawił się dręczący spleen. No i jeszcze finalnie te odparzenia, kremiki, oliwki, zasypki, mąka kartoflana (ponoć hit na zmacerowane pupsko!). Lepiej już korzystać z tego kibla, jak pęcherz woła jak Wołodyjowski w stepie szerokim. Ewentualnie warto rozważyć zakup eleganckiego krzesła, stylizowanego na zwykłe, z dyskretnie umieszczonym nocnikiem.
Że nie wspomnę o hemoroidach… Co, mam nie wspominać, bo zaraz zawyją rozpaczliwie i wasze? Nie tylko kobiety w ciąży i pacjenci borykający się z tak zwanymi leniwymi jelitami cierpią na ową przypadłość. Twórcy skazani na siedzenie, mają z tym siedzeniem spore kłopoty. Pisarz jest ofiarą swojego zawodu: pot leje mu się z czoła, ślina kapie z ust, zwoje mózgowe dymią jak chińskie kominy przemysłowe, hemoroidy z wysiłku intelektualnego pękają z bolesnym hukiem. Czyż nie lepiej pracować w kopalni węgla kamiennego - niż w kopalni słowa pisanego? Na dodatek kręgosłup wygina się jak akrobata, niosąc ze sobą szybkie zmiany zwyrodnieniowe, przepukliny krążków międzykręgowych, lumbago, mielopatie szyjne, słowem – ogólną degrengoladę organizmu. Twórcy często cierpią na bruksizm – regularnie ścierają zęby, zgrzytając nimi ze źle maskowanej złości. Dawniej też szybciej umierali na choroby spowodowane nałogowym paleniem tytoniu. Przez lata pisanie kojarzyło się z maszyną do pisania, filiżanką zimnej, mocnej jak tornado kawy i paczkami papierosów. Teraz modne jest życie eko i zdrowy styl życia, ale może ów trend osłabia siłę tekstów literackich?
Z każdym napisanym słowem część pisarzy całkiem dziwaczeje, siedząc w studni samotności, zbudowanej z kręgów własnych zdań. Gdy tylko ktoś próbuje wślizgnąć się do ich pokoju i zakłócić pracę – mruczą, buczą, szczerzą kły. Gotowi kąsać jak wściekłe muchy tse-tse. Czaszka od irytacji aż im kipi, skacząc wysoko jak pokrywka na garnku. Jeśli mają dzieci, te powinny chodzić cichutko, na paluszkach. A przecież maluchy to nie tresowane pingwiny. Ludzie pióra lubią być postrzegani jako tłuściutki, dobrze ukształtowany pępek świata – a także rodzaj literackiego bączka, wokół którego powinna kręcić się rzeczywistość. Pragną, by reflektory światowej uwagi świeciły wciąż na nich. I są zwykle szalenie humorzaści – szczególnie jak im nie idzie pisanie tak, jak zaplanowali. Lepiej im wówczas zejść z oczu, są gorsi od walca drogowego: zgniatają nie tylko ciało, ale i psychikę.
Jeśli mieszkają w bloku, denerwują po nocach sąsiadów głośnym stukaniem w komputerowe klawisze, aż się nieszczęśnikom pod nimi żyrandol kolebie. Czasem mogą w przypływie szału trzasnąć o ścianę wazonem - czy obrzucać inwektywami laptopa. Nie uspokoi ich rozpaczliwe stukanie sąsiada w kaloryfer lub walenie miotłą w sufit. Swoje twórcze męki muszą z siebie wyrzucić natychmiast i skutecznie. Nie mogą z tym czekać do rana. Zwykle nie otwierają drzwi do mieszkania listonoszom czy kurierom, nie mają na to czasu, zapętleni w rzędy nieposłusznych liter. Z energią zrywają się jednak od biurka, gdy przyjedzie dostawca pizzy lub chińszczyzny. Nie mają czasu na gotowanie, więc chętnie korzystają z jedzenia z dowozem. Inna sprawa, że często owocem wielomiesięcznego zrywu pisarskiego jest parokilogramowa nadwaga takiego delikwenta.
Drżą przed nimi drzewa, bo wiedzą, że przez ich ciągłe drukowanie kolejnych tekstów, znów mogą być przerobione na kartki papieru. Pisarze są i postrachem drukarek – wykończą każdą w szybkim tempie. Tonery u nich zipią z przepracowania i błyskawicznie ulegają zanikowi. Klawisze komputerowe wycierają się na ulubionych literkach, taśmy ekranów przy laptopach pękają, a myszki (jeśli są używane) – uciekają w popłochu, bardziej obawiając się natchnionego pisarza, niż prawdziwego kota.
Zatem czy warto w ogóle aspirować do tego grona nadętych pyszałków i egocentryków? Może od pisarstwa mniej obciążające psychicznie jest kopanie rowów czy wyrywanie zielska? Kto chce się siłować z sobą samym i z własnym cieniem – może uznać to za znakomity zawód dla siebie. Pisarz jest własnym szefem, sam stoi nad sobą przy biurku i popędza się biczem przymusu. W ferworze pracy nie dostrzega godzin i dni tygodnia, pór roku i problemów domowych. Imperatyw wewnętrzny każde mu pisać, a on się temu całkowicie poddaje. Częściej przebywa we wnętrzu swojej głowy, niż w rzeczywistości – przez to w codziennym życiu może być trochę nieprzytomny, odrealniony. Praca umysłowa wypala mu głowę od wewnątrz, wytrawia ją ogniem płonących myśli: biada temu, kto będzie próbował je ugasić, może tylko poparzyć sobie dłonie. Nie na darmo pisarze uchodzą za artystów, a jak wiadomo – z tymi nie ma lekko. Mają swoje szaleństwa nie zawsze pod kontrolą, pokonują codziennie setki kilometrów w wyobraźni. Mogą być przez to bardzo zmęczeni, mimo, że w rzeczywistości nie wstawali przez cały dzień zza biurka. Najlepiej zrozumieć ich może inny pisarz, ale oni większość czasu poświęcają samotnemu miażdżeniu opuszkami palców klawiatury, niż życiu towarzyskiemu (choć są oczywiście słynne wyjątki). Ale mimo, iż życie akuszera słowa jest tak pełne zawirowań, co roku kolejni odważni maniacy pisania rozgniatają swoje tyłki wielogodzinnym siedzeniem przy klawiaturze. Jedni piszą z rozwagą, ascetycznie dobierając każdy wyraz, inni – „wymiotują” zdaniami, jakby się zatruli spleśniałą literaturą. Coś ich świerzbi w opuszkach palców, czują, że mają coś oryginalnego do powiedzenia (a że rzadko mają, to już zupełnie inna sprawa). Jeśli wpadną w grafomaństwo, to po nich! Zostanie im tylko pisanie rzadko odwiedzanych przez czytelników blogów i wydawanie książek za własne pieniądze, skoro żadne wydawnictwo nie zechce im w tym pomóc.
Z pisania da się przeżyć. Pod warunkiem, że wystarczy nam do życia sucha bułka raz na miesiąc i szklanka wody z kranu. Tylko najwybitniejsi mistrzowie pióra mają ciekawe i smaczne produkty spożywcze poupychane w domowych lodówkach (oczywiście pod warunkiem, że nie stołują się na mieście). Pozostali muszą się liczyć z tym, że często nie będą dojadać, bank nie da im kredytu, a prywatne leczenie pozostanie dla nich niedostępne. Jest to więc zajęcie dla ludzi zdrowych jak rzepa i z jakimś zapleczem finansowym. Dobrze mieć więc drugi, dobrze płatny zawód, który utrzyma piszącego w chwilach kryzysu. Jednak z drugiej strony pisarstwo to zazdrosne zajęcie, nie toleruje konkurencji. Boczy się i obraża, jeśli będziemy próbowali zastąpić je innymi pracami.
Przemożna chęć pisania to być może rodzaj wewnętrznego zatrucia nagromadzonymi w autorze słowami. Anna Matwiejewa w swojej książce „Przełęcz Diatłowa. Tajemnica dziewięciorga”, takie powiła zdanie: Kiedy długo nie piszę, rozwija się u mnie ostra toksykoza słowna. Słowa kisną we mnie jak niewykorzystane mleko w piersiach mamki. Twórca nie musi być kobietą, by słowa w nim kisły, gniły, fermentowały. Z każdego rasowego pisarza słowa uleją się jednak w końcu jak pokarm z ust niemowlaka, nie będzie ich w stanie zatrzymać. I nic to, że od wielomiesięcznego siedzenia nabawi się hemoroidów, zatwardzenia, nadwagi, problemów gastrycznych i lekkiej psychozy: Zrobi to, co musi – inaczej się udusi. Zaraz poczuje się lepiej, gdy zobaczy swój wydrukowany w książce tekst. Lekarstwo z druku będzie jednak działało bardzo krótko: organizm pisarza szybko znów odczuje niepokój, palce zaczną świerzbieć od nicnierobienia, myśli drapać będą pazurami w czaszkę od środka. Więc znów będzie musiał rzucić z fantazją zmięte pośladki na krzesło przy biurku i dziergać dłuuuuuuugi szalik tekstu z kolejnych słów. Jak samozwańczy inżynier słowa będzie musiał zdecydować, jak poradzić sobie z nowym, projektowanym budynkiem z wyrazów. Niczym precyzyjny architekt słów - ostrożnie poczyni pomiary, choć z przepisami pisarskiego BHP jest na co dzień na bakier. Słowa będzie jednak dobierał uważnie, budując nimi nowe przestrzenie w głowie swoich czytelników. To wewnętrzny uzus, samonarzucająca się powinność. Ulec jej – to przyjemność, rozkoszne mrowienie w neuronach, zaprzeczyć jej – to zbudować w sobie cmentarzysko niewykorzystanych trupów słów. Wybór zależy od twórcy (i odporności jego pośladków na wielomiesięczne zgniatanie).