Biała, dziewicza kartka… Czasami zachowuje się jak zwykły, głuchoniemy papier, a czasami nagle śmieje się histerycznie prosto w twarz. Szydząca, pergaminowa powierzchnia, niezasiedlona zapisanymi obrazami przestrzeni myśli. Wkręcona w maszynę marki Olivetti. Wkręcona boleśnie w podświadomość. Drżąca z niecierpliwego oczekiwania, szeleszcząca obietnicami, a potem rozczarowująco bezsłowna. Wydarta, podarta, zmięta w bezkształtną masę goryczy i zawodu. Biała kartka… Znów przekształcająca się w beztreściową, straconą możliwość. Zapałki proszę…
Wraz z upływem kolejnych lat życia, prywatne obsesje dosiadają coraz śmielej wierzgającego w popłochu umysłu pisarki Sylvii Plath i próbują przejąć nad nim władanie. Jedną z najgroźniejszych jest demon idealizmu, który wymaga od niej, by wykonywała każdą czynność w sposób doskonały, a jeśli nie jest to możliwe – nie robiła wobec tego niczego: teraz dochodzi dziesiąta, niczego nie zaczęłam, niczego nie zepsułam. Artystka stara się zrzucić go z siodła, które ten chce przytroczyć jej psychice. Jednak wszelkie działania, które nie są prowadzone w sposób doskonały, powodują u niej pojękiwania oraz omdlenia, a finalnie tylko ból i twórczy impas. W tych momentach, gdy jest taka bezbronna i pokonana, demon uderza raz jeszcze, najmocniej. Dręczy ją długo, niszcząc kruche, jakże rachityczne poczucie własnej wartości, aż pisarka znów słyszy sączące się do ucha, przebiegłe podszepty otchłani: „Po co się dalej tak męczyć? Przerwij to, przerwij!”.
Intuicyjnie wyczuwa, że mimo to powinna wciąż próbować pisać, bo to jedyna umiejętność, w której może poszukiwać choć pozorów doskonałości. Jakże to bliska forma przekazu i ekspresji życia: Nie wystarcza mi wielkie zadanie samego życia. (…) Muszę je uporządkować w sonetach i sestynach, zbudować reflektor dla myśli świecących w mojej głowie jak potężna żarówka. Plath kradnie czas z rezerwuaru banalnej codzienności, by nie utracić części siebie.
Na ogół próbuje walczyć z intelektualnym odrętwieniem, odbudować się wewnętrznie, przywołać do porządku tkwiące w niej wszystkie te rozpuszczone dziewczynki. Wyznacza sobie realne, krótkoterminowe cele, rozpisuje plan pożądanych reakcji: (…) od teraz do jutra. Od jutra do pojutrza. Estrogenowa huśtawka kobiecości wciąż ją jednak zwodzi: raz marzy o introwertycznej pustelni - (...) nieprzerwane życie towarzyskie zabija lub zdradza wewnętrzny świat: spraw, by był dziwny i rzadki, a potem tęskni za ludźmi, którzy wniosą do jej życia ów powiew towarzyskiej świeżości i dostarczą pisarskich podniet. Twierdzi, że w samotności staje się bardziej nieludzka. Ale huśtawka estrogenów wciąż w ruchu... Mieszkając na przedmieściach, marzy o hałaśliwym mieście, pełnym inspiracji i psich kupek. Jest jej potrzebne zwierciadło świata. Skąd to wszystko wiemy? Plath rozpoczęła pisanie drobiazgowych dzienników i notatek już podczas letnich wakacji roku 1950, czyli jako osiemnastolatka. Tuż przed swoim wyjazdem do Smith College w Northampton, w stanie Massachusetts. Zapiski prowadziła aż do końca przedwcześnie przerwanego życia, choć niestety część z nich, te najbardziej intymne, zniszczył mąż Ted.
Faktury, materiały, crescendo kolorów
Obserwacja, uważność, analiza, by czuć i widzieć od środka. Gdy nie może pisać, stara się choć ćwiczyć przenikliwe postrzeganie napierającej na nią rzeczywistości. Umiejętność patrzenia, przenikania powierzchni zjawisk - to według niej coś, co winien posiąść każdy dobry pisarz. Popijając ovaltine, jeden ze swoich ulubionych napojów lub też cytronadę, obserwuje więc otoczenie, przygląda się znajomym i sąsiadom, skanuje wzrokiem otoczenie, błądzi spojrzeniem po wszystkich rekwizytach codzienności. Zagląda między plisy, szwy i nitki każdego minionego dnia, analizuje jego dokładną fakturę i zastosowane przez los materiały. Co dostrzega? Przed jej oczyma kolekcja bezkształtnych mężczyzn w brązowych, cętkowanych tweedach; krawat, kamizelka i koszula w kratkę, każda sztuka w inną; czerwona bluzka z szantungu; błękitna, szyfonowa chustka na szyi, cynamonowe tweedy w kratkę; ubranka do chrztu z koronki z Limerick; okrągłe, elektryczne lampy niczym miętowe i kremowe gofry; białowłosa Żydówka w lawendowym kaftaniku, a dodatkowo w szlafroku zielonym niczym arszenik ze źle dopasowaną wcześniej sztuczną nogą; czczona w Padwie relikwia – czyli język św. Antoniego; ślubne nakrycie głowy (…) z rodowej koronki i wiciokrzewu; kredens apostolski; koronkowe warkocze trybuli leśnej; czarne plisy spodów pieczarek; musztardowy kot; srebrny, różowy i zielony szal we wzór paisley; marokańska skrzynia – z belami bawełny i haftów; ciepły, pomarańczowobeżowy cień; turkusowy kapelusz w kształcie centyfolii owiniętej tiulem z cekinami, jak kwiat z koronki; czerwień, cynober, złoto; miętowoszary, tweedowy garnitur; crescendo kolorów.
Z równym zapałem opisuje zwykłą szyszkę, jak i przyczepę Spauldingów. Poucza sama siebie: Sceny nie mogą być powierzchowne, wypieść je, oszlifuj niczym klejnot o wielu fasetach. Wydobądź światło, cień i żywe kolory. To przynosi efekty. Nasączony jej wrażliwością i uważnością tekst zdaje się materializować pod opuszkami czytelnika. Można wyciągnąć dłoń i nieomal dotknąć egzotycznych faktur, przesunąć palec po kształtach w wyobraźni, zapatrzeć się w wieloodcienie świata natury oraz martwej materii. Doświadczyć wrażeń olfaktorycznych, nozdrzami badając zapachy opisanych zdarzeń.
Muskularna sowa, trolle, koboldy
Zaborcze macki zamętu wokół duszy, kolejne załamania, źle zastosowana – jak później sama oceniała, kuracja wstrząsowa. I jeszcze ta (...) świadomość, że pewnego dnia stanie się ostateczność. Ale coś w niej nie pozwala się poddać, nakazuje walczyć z wewnętrznym mrokiem. Wciąż rzuca koło ratunkowe, zbudowane z kolejnych zapisanych zdań. Artystka zauważa: Piszę (...) tylko wtedy, kiedy znajdę się na krawędzi szaleństwa, w ślepym zaułku. Nigdy wtedy, kiedy jestem szczęśliwa. Zresztą czym w ogóle jest to mityczne szczęście? Zapuszczenie korzeni w życiu, pisanie pomimo twórczej zapaści? Muszę (…) wyrobić w sobie nawyk bycia szczęśliwą - postanawia w zapiskach, ale wciąż notuje porażki: Wczoraj poczułam radość, szybko się ulotniła. Drobiny, okruchy szczęścia - może właśnie tylko takie dawki są jej dostępne? Przez jakiś czas karmiłam się optymizmem z piersi pełnych szampana, ssąc sutki z kawioru. Myślałam, że to było naprawdę i że prawda jest piękna. Karmiłam się, myślałam - wszystko to tak odległe od teraźniejszości. Czas przeszły, biografia osobna. Szybko spostrzega, że tylko będąc pisarką, może to mityczne szczęście osiągnąć lub choćby otrzeć się o nie przelotnie ramieniem. Zresztą… Czy tak naprawdę szczęście jest osiągalne? Czy istnieją całkowicie szczęśliwi ludzie? Nie, chyba że żyją snem albo zamieszkują sztuczny świat zbudowany przez nich samych lub przez kogoś innego – monologuje znowu sama ze sobą. Skoro zaś nie istnieją, to o co walczyć? Kobieta ponownie miota się w klatce artystycznego szaleństwa braku weny. Widzi lód, który skuwa jej świadomość, nie może się przez niego przebić. Drażni ją własny styl pisarski. Nie chce wciąż w tekstach prowadzić wyłącznie wnikliwej wiwisekcji własnej egzystencji. Zazdrości innym tej przecież pozornej, literackiej dezynwoltury, pracowitości: Fascynują mnie ludzie, którzy robią więcej, niż mówią. Mogłabym stać się kimś takim. Gdybym napisała dobrą książkę (...).
Konfrontując się z twórczą niemocą i marazmem, raz za razem kreśli na kartkach dzienników marzenie: powrót do bezpiecznego, kojącego, ciepłego łona. Ale to przecież niemożliwe. Łono jest niedostępne, nie przyjmie jej z powrotem. Świadoma tego pisarka przez całe życie walczy z depresją, której siostrami bolesnymi jest taka oto mroczna parka: rozpacz i histeria. Dusi ją nocami olbrzymia, muskularna sowa, która zdaje się siedzieć na jej żebrach. Szpony ptaszyska bezlitośnie wbijają się w jej udręczone serce, ściskając boleśnie. Słyszy, jak zasiedlające jej wewnętrzny świat trolle i koboldy wyśmiewają się z niej bezlitośnie. Nic dziwnego, że po takich koszmarnych nocach budzi się zwykle półżywa i chora, ze sklejonymi oczami, posmakiem całunu w ustach. Budzi się, czy może raczej wstaje z grobu, zmuszając swoje pokryte pleśnią, toczone robakami kończymy do ostatecznego wysiłku. Niestety, zmęczenie nie mija nigdy, zmienia się tylko jego natężenie. Notuje z autoironią: Czuję się równie mocna jak mokra, nylonowa pończocha. I nawet w połowie nie tak czysta. Choć próbuje otrząsać się z nocnych powidoków i nawiedzających ją zjaw obaw, zdaje sobie sprawę, że w zakamarkach jej psychiki mieszkają kolejne gnomy i demony. Czekają tylko na odpowiednią chwilę, by ją zdominować. W sercu zaś wciąż rezyduje Ptak Lęku. Nietoperza sumienia, siedzącego po pańsku na jej głowie, pozbywa się dopiero wówczas, gdy udaje się jej dokończyć pisanie jednej z bardziej wymagających książek.
Każdy poranek zaczyna walką. Wstaje, zwykle jednak udaje się jej wstać z łóżka i ubrać się, by wyekspediować swe ciało na dwór. Czasami nieco irytuje ją za krótko przycięta grzywka, a pociesza sukienka, w której czuje się dostatecznie chudo. Rozgarnia wokół siebie czarne woale, siłuje się z życiem. Piecze popisowy, cytrynowy tort bezowy i marzy, by unieść pokrywki… ludzkich głów. Oto ona, przykładna pani domu, która miesza zupę nie chochlą, ale końcówką pióra. Oto ona, która pragnie wrócić do krainy twórczych pomysłów, bo w przeciwnym wypadku zginie marnie w świecie placków i pręgi wołowej. Wciąż drży, drży z przerażenia, bo Wielki Kucharz – wampir wysysa życiodajne soki, a ona tyje karmiona zgnilizną, bezmyślną papką. Czymże jest? Przyziemnie praktyczną kobietą swoich czasów, uciekającą przed mękami tworzenia w domowe obowiązki? Kobietą, która tłamsi swój talent, skacząc na główkę prosto w miskę rozczynu na ciasteczka? Padnięta, ale zawzięta (…).
Wszystko zmierza korowodem ku końcowi, swojemu własnemu końcowi, zauważa pesymistycznie, choć ona, na przekór, wciąż jakby na przekór, wpija się, wgryza w życie, jak w dojrzałe jabłko. Pisze w dziennikach, notatnikach, bo choć jutro kolejny dzień bliżej śmierci, być może ona nigdy do niej nie przyjdzie, gdyż jest tą, która zna ochronne zaklęcia. Cóż, to znów ta jej dualistyczna psychika: nie wierzy w siebie i wierzy. W tych lepszych chwilach pisze krzepiąco: Dziewczyno, spójrz prawdzie w oczy – naprawdę jesteś niezła. Chce wciąż doświadczać, pobierać lekcje myślenia i wartościowego życia, uczyć się (zawsze nowych rzeczy, nowych poglądów, nowej miłości), nawet za cenę bólu (nigdy nie ukrywać się pod pancerzem nieczułości). Odważnie przysięga sobie nie wybierać nigdy prostych, banalnych dróg, którymi wędrują zwyczajni, jednowymiarowi ludzie. Jest gotowa do podróży przez meandry życia, spakowała walizki z oczekiwaniami: Spod drzwi dochodzi słabe światło nieznanych przygód. Już, zaraz sięgnie dłonią w kierunku klamki, dotknie jej chłodnej powierzchni, otworzy odważnie wrota przyszłości. Oświeci ją światło, czy może raczej wejdzie w kieszeń mroku?
Początki pisania – strumień świadomości
Początkowo słowa, zdania, całe akapity tekstów wydają się chodzić wciąż przy jej boku jak tresowane, pokojowe pieski. Do nogi! Psina frazy już podaje posłusznie łapkę, patrzy Plath czujnie w oczy, domaga się smakołyku, pieszczoty. Aport! Czworonożna wena przynosi jej w pysku całe stronice gęstego, oddychającego, żyjącego tekstu. Gdy natchnienie odpoczywa gdzieś w kojcu, manipuluje pokrętłem głęboko w sobie, by uruchomić monolog wewnętrzny, czyli pisać strumieniem świadomości. Podobnie jak czynił to zresztą wspominany na kartach jej dzienników James Joyce w „Ulissesie”. Źródełko słów wydaje się w tamtych wczesnych latach jej życia twórczego prawie nigdy nie wysychać; musi raczej pilnować, by w swej obfitości nie zalało podręczników, lektur i notatek, z których przygotowuje się do egzaminów w Smith College w Northampton. Dyscyplinuje się nieustannie notowanymi słowami, poucza zapiskami autokomentarzy. To polecenia i nakazy. Na przełomie czerwca i lipca 1953 roku pisze „List do Wyrośniętego, Rozpieszczonego, Przestraszonego, Zepsutego Dziecka”. Czyli pisze do samej siebie… Nakazuje sobie między innymi codzienne notowanie przez trzy, czerty godziny, uzupełnione czytaniem. Złości się, że siedząc w pokoju czy ogrodzie, nie potrafi spontanicznie wyssać z palca intrygi. Irytuje się, że jej pokrętna natura tak często ucieka przed literacką pracą w chorobę oraz głodzenie się, czyli mechanizmy obronne, cofające ją do poziomu dziecka, które domaga się współczucia i unika odpowiedzialności.
W dzienniku narzeka, w rzeczywistości zaś wciąż tworzy nowe światy. Strumień świadomości płynie nadal szeroko… To wyzwanie dla rozkojarzonego, współczesnego czytelnika, który poznając te zapiski, musi skoncentrować całą siłę woli, by śledzić wędrujące w szaleńczym tempie wątki, wierzgające obłąkańczo czasy przeszłe, teraźniejsze i przyszłe, domagające się pełni uwagi postacie z tła, uzurpujące sobie wieniec pierwszeństwa i zwycięskie fanfary. Wyraźnie widać, że momentami dłoń autorki tych notatek nie nadążała za pomyślunkiem: świadomość gnała ją wciąż przed siebie, coraz bardziej stępiony koniec ołówka gubił na papierowych szosach wersów znaki interpunkcyjne, duże i małe litery, czasami i wszelki sens.
Pęd powietrza pędzących fraz wciąga czytelnika błyskawicznie, nie sposób bowiem stać gdzieś z boku, czy kroczyć powoli, niespiesznie - gdzieś obok tekstu artystki. Wziuuuu! – odkurzacz w kształcie ołówka, trzymany nerwową dłonią pisarki, zasysa nas do wnętrza jej głowy. Wirujemy, kręcimy się w niewesołym miasteczku jej czaszki. Oto surrealistyczny lunapark Sylvii Plath (tej dziewczyny o sercu z prefabrykatów), zbudowany na kanwie filmu „Dreams That Money Can Buy” Hansa Richtera, inspirowany dziełami takich artystów, jak Max Ernst, Man Ray, Fernand Léger, Calder i Marcel Duchamp. Pełen rozpuszczających się drabin, dymiących telefonów i ożywionych mebli. Słowem: diabelski młyn emocjonalnego szaleństwa.
Wyobrażone menu Sylvii Plath wciąż pełne jest parujących dań z przetworzonych zdań. Twórczyni wciąż głodna jest kolejnych posiłków słów, ugotowanych przez cenionych twórców. Stąd nałogowo wręcz tworzy spisy lektur, które powinna przeczytać. Żałuje, że jeszcze jako bardzo młoda dziewczyna nie zaczęła czytać tych wartościowszych pozycji, zamiast relaksacyjnej literatury, która nie stymulowała wystarczająco jej mózgu. Mimo świadomości swoich braków (twierdziła, że oscyluje w tekstach pomiędzy kobiecą paplaniną a cyniczną pozą), z uporem prowadzi dzienniki. Marzy o tym, by coś się wydarzyło, co przeobrazi jej egzystencję, zadziała jak czarodziejska różdżka na szarość śmiertelnego świata. Wcześnie uświadamia sobie jednorazowość życia, jego unikatowość. Dodatkowo przekonuje się, że (…) życie jest tak pełne nieodwracalnych decyzji (…). Ale kto ma szansę coś osiągnąć, jak nie ci, przed którymi tyle bezkresnej zdawałoby się przyszłości: Tylko my, młodzi, piękni i może nie do końca przeklęci.
Po kobiecemu pełna wahań, przeciwstawnych oczekiwań: raz pragnie wieść życie osobne, oddając się duszą i ciałem wyłącznie rozpalającemu ją ogniście kochankowi literatury, a raz – zastanawia się nad małżeństwem, najlepiej oczywiście twórczym. Dzieci? Skądże! Zapytajmy ją dla pewności jeszcze raz: „Sylvia, a dzieci?”. Teraz już odpowie właściwie, zgodnie z duchem swej epoki. Usłyszymy, że dzieci to tak, oczywiście, ale tylko z właściwym mężczyzną. Stosowny wybranek dostanie co dzień ciepły, sycący obiad, upojne chwile namiętności w alkowie, a ona obiecuje, że urodzi mu następców rodu. Jednak tylko pod warunkiem, że mąż będzie ją intelektualnie i literacko motywował. Niech ciągnie ją ku górze, niech ich związek będzie wiecznym, duchowym wzrostem. Pisarka po mistrzowsku analizuje w diariuszach osobowości randkujących z nią młodych mężczyzn. No cóż, okazuje się, że niby taka seksualnie wyzwolona, ale jednak w okowach ograniczeń swojej epoki i purytanizmu. Wyskakiwała z pudełka formy, ale ono wciąż więziło ją wewnątrz na nowo. Artystka nie była gotowa, by podrzeć na strzępy domowy fartuszek idealnej, przykładnej gospodyni.
Zastanawia się, dywaguje... Pragnie oddychać całodobowo literaturą, więc może powinna ograniczyć się tylko do studiowania i życia ze stypendiów? Może stypendium Fulbrighta - (...) tylko milion ludzi chce je dostać, to przecież żadna konkurencja, ironizuje. Ale to tyle wniosków, formularzy, tabelek! I jeszcze ten nieznośny, hermetyczny język podań! Może jednak lepiej znaleźć jakąś nieabsorbującą pracę, by mieć z czego żyć (…) w jakimś wydawnictwie, biurze albo fabryce? (…) mieć możliwość inteligentnego (…) obserwowania życia. Zbierać, wciąż zbierać obrazki chwil, emocje, wrażenia, sytuacje, doświadczenia.
Miota się, kluczy. Znów motywuje się w intymnych zapiskach do ciężkiej, codziennej pracy literackiej, ale w chwili nagłej niepewności - słabość duszy nakazuje jej, by wróciła do domu, znów do kojącego łona, gdzie bezpiecznie i ciepło. Gdzie dostępu do niej nie będzie miała żadna literacka wiedźma natchnienia, żaden demon uciążliwego perfekcjonizmu.
Pogwizdywanie listonosza
Głowa w garnku z rodzinnym obiadem - czy może raczej w książce? O tym, że ostatecznie w piekarniku, akurat wówczas jeszcze nie myśli. Wciąż te dylematy udomowionej artystki! Gdzie zanurzyć się ma kobieta, której społeczne konwenanse nakazują bycie skromną, bezrefleksyjną panią, celebrującą domowe obrządki? Częściej musi niestety trzymać w dłoniach froterkę, a nie insygnia piśmienniczej kreatywności. Sylvia niby walczy z mieszczańskim konserwatyzmem, ale jednocześnie ostatecznie mu ulega. Zauważa z rezygnacją, że jednak nie potrafi żyć tylko literaturą. Musi mieć u swego boku mężczyznę – bazę, wokół którego będzie budowała swoje istnienie. Można tę jej potrzebę nawet psychologicznie uzasadnić. Od ósmego roku życia nie było przy niej przecież ojca, chciała więc mieć przy sobie choć męski ekwiwalent: męża.
Prawie nie wierzy w swoje szczęście, gdy w roku 1956 udaje się jej zostać żoną szalenie przystojnego Teda Hughesa, angielskiego artysty, uznanego przez krytyków za jednego z najwybitniejszych poetów pokolenia. Tych dwoje łączy wiele wspólnych zainteresowań, ale jeden fakt szczególnie mocno: wolą książki od ludzi. Ach, i jeszcze - ot, taki drobiazg: oboje stoją krucho z pieniędzmi: Oto moja logika strachu: chcę pisać opowiadania, wiersze i powieści i być żoną Teda i matką naszych dzieci. (…) Nie możemy teraz ani prawdopodobnie nigdy, utrzymać się z pisania, a to jedyny zawód, jakiego chcemy. Szczerze pisze o tym, że zdaje sobie sprawę, iż owe ikony społeczeństwa, (…) Pisarz i Poeta są tolerowani tylko wtedy, kiedy odnieśli Sukces. Zarabiają pieniądze.
Zatem kierunek jest dość mglisty: sukces. Jak go osiągnąć? Oczywiście, jak to u Sylvii Plath bywa, kosztem zdrowia psychicznego. Pisanie staje się coraz bardziej jej chorą obsesją, czynnością religijną, która zwiększa intensywność życia. Wciąż je planuje w rozkładzie każdego dnia, wpisuje w codzienne harmonogramy, a ono tymczasem… coraz częściej wymyka się z tej ciągłej rutyny perfekcjonistki. Sylvia ma wówczas wrażenie, jakby jej umysł był sparaliżowany, poddany siłom natury, a w miejscu intensywnie pracującego mózgu – rosły pomarańczowe muchomory, stukały dzięcioły, wędrowały beztrosko żuczki. Moim najgorszym przyzwyczajeniem jest strach i destrukcyjne tłumaczenie sobie wszystkiego – diagnozuje się, z całą pewnością poprawnie. Czasami dodaje do tej wyliczanki przewin także swoją śmiertelną histerię. Jednak za diagnozą nie idzie niestety próba uleczenia się z obsesji perfekcjonistycznego działania: Nawet gdy siedzę przy maszynie do pisania, wydaje mi się, że to, co napisałam, tak naprawdę napisał jakiś imbecyl kilometry stąd. Gdy nocami długo nie może zasnąć, wstaje rano z uczuciem, jakby ktoś przejechał po jej nerwach ostrą żyletką. Czuje się fatalnie, a przecież wzywa ją maszyneria codzienności. Ten wielogłowy potwór obowiązków, wynurzający się zza kuchennego zlewu, w którym piętrzy się coraz wyższa sterta tłustych garnków i talerzy.
Znów czeka, artystka ponownie czeka, aż wydarzy się cud i odmieni gwałtownie jej pisarską biografię. Cudem dla niej na pewnym etapie życia byłoby na przykład zobaczenie swojego tekstu, wydrukowanego charakterystyczną, cudowną czcionką w „New Yorkerze”. I cud się zdarzył – w czasopiśmie wydrukowano jej wiersze. Cud zdarzać się zaczął regularnie – drukowano tam coraz chętniej jej prozę. Cud - to było jednak dla autorki nagle za mało. Sylvia nadal czekała na wielką zmianę życia. W codzienności oznaczało to głównie jedno: obsesyjnie wyglądała za firanki obiecująco pogwizdującego listonosza. Oto ten, który niesie ze sobą w torbie regalia władzy wydawców literatury, które mogą zaważyć na jej życiu. Oto ten, który dzierży święte dokumenty, czyli listy z wydawnictw. Jeśli będą chude – to dobry znak, jest szansa na druk i zarobek. Ale grube, wstydliwie upchnięte do domowej skrzynki, oznaczały klęskę: maszynopis powrócił, a wraz z nim wieczne poczucie rozpaczy i zawodu.
Tak oto listonosz ze swoimi przesyłkami staje się dla artystki kreatorem jej codziennych nastrojów. Wokół jego wizyt buduje każdy kolejny dzień: Poczta w tym tygodniu koszmarna – ulotki i niechciane zaproszenia; Czekanie na pocztę jest torturą: żadnych listów prócz tych piekielnych, wypełnionych bzdurami gazetek reklamowych; Żadnej poczty. Nie dostałam ani jednej pozytywnej odpowiedzi (…); Każdego ranka spodziewam się, jak uderzenia w brzuch, odmowy z „New Yorkera”. Boże, jest kiepsko, kiedy życie zależy od tak śmiesznie łatwych do odstrzału kaczuszek jak te wiersze, wystawione na strzał redaktora. Drży, wciąż drży z przerażenia, że zwrócą jej opowiadanie, otrzyma standardową odmowę z powielacza, która sprawi, iż zamiast uparcie pracować nad warsztatem, walczyć będzie z rozczarowaniem. Mijają dni, miesiące, lata, a ona wciąż kręci się w pobliżu okna, wygląda, nadsłuchuje… Przyłapana przez samą siebie na czekaniu, po raz kolejny zapisuje: Nie wolno mi zajmować sobie dnia czekaniem na pocztę; Zapomnij wreszcie o opowiadaniach, które się sprzedadzą. Ha, dobre sobie! Tylko jak miała to zrobić? Przecież notowała: Moje Serce Bije Szybciej, Kiedy Mym Oczom Ukazuje się Listonosz. Listonosz – czyli Bóg Nadziei. Niby formalnie nic od niego nie zależało, ale mógł nieść tak wiele. Trudno było jej uwierzyć, że nawet wielcy autorzy (choćby tak ceniona przez nią Virginia Woolf), niejednokrotnie spotykali się w swoim życiu z odmowami druku tekstów.
Deprymujący przerost ołówka
Zmaga się z formą i własnymi oczekiwaniami. Pragnie tworzyć zdania jak trzaśnięcia biczem, a tymczasem ma wrażenie, iż najczęściej pisze w skurczeniu ducha, jakby jej ktoś spoglądał czujnie przez ramię. Jest wówczas ofiarą, a nie władczynią królestwa liter. Chętnie uprawia prokrastynację - ucieka od męki pisania w fantazje przybiurkowe. Marzy o zrobieniu doktoratu z literatury, regularnej pracy dziennikarskiej w jakimś tygodniku, pisaniu błyskotliwych recenzji, by wyprowadzić swój umysł w świat. Tymczasem realia ściągają ją z artystycznych obłoków na ziemię. Grzęźnie znów w marazmie. Słowa rozpadają się, rozpełzają po całym domu. Jak mogłaby je skutecznie złapać? Ocenia swoją twórczość jako jałowe zapisy świata obserwowanego przez szybę: Gdybym mogła wyciąć ze swojego mózgu to widmo rywalizacji, egocentrum samoświadomości, i stać się medium, wiernie przekazującym innych ludzi, zewnętrzny świat (...). Artystka pragnie posiadać literacką umiejętność, która pozwoli jej na (...) wymyślenie z jednego piórka całego kolorowego ptaka. Coraz częściej wyznaje szczerze, iż popada w rozpacz, gdy czuje się stłumiona werbalnie. Własną gnuśność traktuje jako zwiastun śmierci. A przyszłość? Zobaczy ją dopiero za dziesięć, dwadzieścia opowiadań. Dobrych opowiadań. Czas mierzy bowiem nie przy pomocy maszerujących po tarczy wskazówek zegara, ale ilością napisanych (świetnych) tekstów. Oczywiście takich, które wydawcy chcą drukować.
Boi się, że przeżyje życie - nie żyjąc naprawdę. A może jest całkiem inaczej – żyje, choć umarła? Coś wciąż ją uwiera, ciśnie, nie pozwala na swobodne ruchy. Ach tak, to on... Szklany klosz. Jest przekonana, że najszczęśliwsza byłaby wówczas, gdyby udało się jej zerwać ten niewygodny, szklany czepek, który ogranicza artystyczny ogląd. Tymczasem, gdy wydaje się, że jest już z nią lepiej, nagle znów musi obsługiwać swoje stare lęki. Każde odrzucenie tekstu przez wydawcę – to cios, który paraliżuje twórczo. Gdy potem próbuje znów zasiąść do maszyny, ma wrażenie, iż brakuje jej fajerwerków pomysłów, więc smętnie wyszukuje tematy niczym sroka na wysypisku: skrawki i resztki. Nieustannie porównuje się z innymi twórcami. Przypomina sobie, że zna poetów, którzy tworzą liryki z taką prędkością, jakby urodzili się... szybkowarami. W desperacji, by rozruszać ociężały umysł i ewentualnie zarobić trochę pieniędzy, wraz z mężem Tedem bierze wielokrotnie udział w konkursach na hasła reklamowe. W młodości konkursy pozwalały jej zarobić parę dolarów, podreperować budżet. Ale teraz nic z tego nie wychodzi... Sylvia zachwala ananasy dole i keczup heinza. Wygrywa ktoś inny. Nie jest dla siebie łaskawa, nawet gdy uda się jej w końcu ruszyć twórczo i sprzedać w piśmie literackim wiersz: (...) czułam się tak, jakbym sprzedała świnię – nie jest piękna, ale za to dobrze za nią płacą. Nadal ćwiczy wyobraźnię, przygotowując dla siebie domowe warsztaty pisania. Podczas tych godzin spędzonych nad kartką papieru, wyobraża sobie, że jest krzesłem lub szczoteczką do zębów. Nakazuje własnej duszy: Zachowuj, zapisuj: mądrość, wiedzę, zapachy i spostrzeżenia – aby przelać na papier, przebić się przez śliskie powierzchnie szelaku do prawdziwych kształtów, zapachów i znaczeń schowanych za maskami.
Blokada, zastój, czop. Paraliż umysłu. Przychodzą i takie dni, tygodnie, miesiące. Obserwuje wówczas tylko trzymamy w dłoni, dobrze naostrzony ołówek, który w jej wyobraźni ma setki metrów długości. Nieużyty – niezużyty. Ogromny! Czyżby się jeszcze wydłużył?! Więc może czas chwycić do ręki inne narzędzie piśmiennicze? Śni na jawie o krainach alfabetu, obserwując tym razem (...) czarny czubek pióra ślizgający się po gładkich kartkach. To pisadełko przynajmniej nie rośnie. Na razie.
Znów twórcza blokada, choć umysł wciąż intensywnie pracuje. Plath uświadamia sobie, że jej celem jest tworzenie w tekstach równoległych światów, w których mogłaby twórczo żyć. Paraliżuje ją świadomość, że byłoby jej dane doświadczenie śmierci wyobraźni, czyli postrzegania świata tylko takim, jaki jest naprawdę. Widzianego tak wiernie jak kadr zdjęcia, rejestrowanego chłodnym okiem zwykłego obywatela, bez artystycznego filtra.
Niestety, w pewnym momencie pisarka zaczyna zauważać wyłącznie jednolitość doczesności, tracąc nadzieję na wykreowanie swoją sztuką licznych odnóg kojących wieloświatów. Rozpada się jej życie osobiste - rozstaje się z niewiernym mężem, przeprowadza z dziećmi do Londynu. Tam pewnego dnia demon idealizmu atakuje ją po raz ostatni. Finał tej bitwy wszyscy znamy. Tego ranka zrobiła dzieciom śniadanie, zamknęła syna i córkę w dobrze wentylowanym pokoju, a potem (...) podeszła do samobójstwa metodycznie, jak do sprzątania domu. Sprzątnęła (się) perfekcyjnie.
Sylvia Plath, Dzienniki 1950-1962, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022.