Czy kiedyś jeszcze poczuję to drżenie i jakąś dziwną ekscytację, kupując nowe wydanie drukowanego pisma literackiego?
W czasach liceum, z mieszanką kłębiących się we mnie emocji, czekałam na kolejne wydanie kwartalnika „FA-art”. Początkowo polowałam na niego w jednym z dobrze zaopatrzonych, poznańskich punktów dystrybucji prasy, ale niestety nie zawsze udawało mi się dopaść kolejne wydanie pisma. Takich „łowczych” nietuzinkowej literatury było wówczas niemało, przewagę mieli ci, którzy skanowali uważnym wzrokiem półki czasopism regularnie i metodycznie. Najlepiej codziennie. Niby to kwartalnik, ale czy to wiadomo? Ileż razy porywałam z triumfem w oczach ostatni numer pisma, by biec z nim z zadowoleniem do kasy. Kwartalnik był duży, z lakierowaną, kolorową okładką, która przyciągała wzrok nowoczesną grafiką. I ciężki. Dwukrotnie pod kolejnymi wydaniami „FA-artu” zarwała się – wydawałoby się solidna, półka na książki. Dopiero wzmocniona przez pomysłowego tatę poprzecznymi, drewnianymi ściankami, wytrzymywała w następnych latach ciężar tego wydawnictwa „z nadwagą”. To w tym piśmie zadebiutował bodajże w wieku 18 lat jeden z kolegów z licealnej klasy, który potem został namaszczony jako pełnoprawny pisarz i poeta. Pamiętam z jakim entuzjazmem pokazywał naszemu wychowawcy swoje wydrukowane juwenilia. Zaglądaliśmy mu wszyscy przez ramię z nabożną czcią – w czasach sprzed doby Internetu, druk w piśmie literackim naprawdę był niezwykłą nobilitacją. Z czasem okazało się, że sztywne, papierowe strony, przeznaczone na twórczość młodego, nieopierzonego debiutanta, nie zostały wówczas zmarnowane. Talent Adama Kaczanowskiego – uświęcony już u swego zarania drukiem, rozwinął się i okrzepł. Przez parę kolejnych lat wreszcie prenumerowałam wydania kwartalnika. Regularnie, co trzy miesiące, z niepokojem wyglądałam listonosza, by przechwycić pachnące świeżym drukiem kolejne wydanie „FA-artu”, nim zostanie siłą wepchnięte do zbyt ciasnej skrzynki na listy, a potem poszarpane przez nią i zniszczone. Tak, to były czasy, w których dbało się o swoje cenne, literackie precjoza.
Porządnie ułożone piramidki pisma towarzyszyły mi przez długie lata, a przeczytane wewnątrz kwartalnika teksty uczyły mnie literackiej wrażliwości na słowo, sposobów rozczłonkowywania go na litery, znaki diakrytyczne czy morfemy. Przez następne lata sama tworzyłam krótkie teksty na różne tematy, zamieszczane w ogólnopolskich pismach młodzieżowych, ale szczególnym sentymentem darzę „Protokół Kulturalny” (wówczas jeszcze „Protokół Towarzyski”), w którym debiutowałam. Tak, to czasy, gdy Internet nie był zbyt popularny, uchodził za medium raczej… niszowe. Brzmi to teraz niewiarygodne, prawda? Młody człowiek, pragnąc zobaczyć swój tekst w druku, musiał naprawdę mocno się intelektualnie nagimnastykować. I napisać rzeczywiście wiersz czy opowiadanie, które zasługiwały na publikację. A z jaką dumą oglądało się swoje imię i nazwisko w druku! Wydawało się nieomal, że jest się osobą publiczną, namaszczoną przez Pegaza, a każdy przechodzień na ulicy mógł być potencjalnym czytelnikiem naszych wierszy, opowiadań czy miniatur literackich. Młodzieńcza naiwność oraz idealizm perfekcyjnie podbudowywały ego, młody człowiek zaczynał wspinać się na literacki olimp i od czasu do czasu czuł się nawet jak… artysta. Ale jakiś chochlik drukarski zawsze mógł pokrzyżować mu plany wzrastania w artystycznej dumie. Ot, czyhający na mnie chochlik zastawił sieci tak skutecznie, iż pod jedną z moich publikacji imię połączyło się w drukarni z nazwą miasta w Polsce (Swarzędz) i tak oto ukazałam się drukiem światu nie jako Anna, lecz… Swanna. To był chyba jedyny raz, kiedy napisałam coś pod wymuszonym sytuacją dziwnym pseudonimem literackim. Zachowałam sobie to pisemko jako przestrogę, by nigdy nie wpaść w iluzoryczną dumę nad swoimi publikowanymi drukiem i obecnie wirtualnie (nowo)tworami literackimi.
Myślę, że millenialsi – czyli pokolenie Y, a także najmłodsi, nastolatkowie zrośnięci organicznie ze smartfonami i (nie)rzeczywistością cyfrową – czyli pokolenie Z (nazywane też XD), nie jest w stanie zrozumieć, jak wielkim przełomem w życiu osoby piszącej był jej drukowany, literacki debiut. Współcześnie debiut na niwie słowa pisanego jest wyłącznie kwestią wciśnięcia odpowiedniego przycisku na laptopie lub dotknięcia właściwego punktu na ekranie smartfona. To decyzja, która może zostać podjęta w każdym czasie i miejscu, nawet w… łazience. Jeden drobny gest i już – w meandrach Internetu ukazuje się twór, który autor chciałby nazwać literackim. Często to tylko jego pobożne życzenie, a literki składane przy pomocy złej składni, czy ogranych środków stylistycznych, przypominają raczej grafomańską hubę, która wyrosła gdzieś samozwańczo na wirtualnym drzewie dobrych i złych owoców literatury XXI wieku. Publikowanie kolejnych tekstów wyłącznie w Internecie oznaczać może, że autor to witalny osobnik, który często jednak nie ma szans, by „w prawdzie” spojrzeć na swoją twórczość i (nowo)tworzenie. Owszem, czytelnicy danego forum literackiego lub witryny chętnie ocenią tekst, ale czy będą tymi odbiorcami, z których zdaniem trzeba się liczyć? Przecież oprócz ewentualnych słów zachęty mogą jeszcze owinąć swoją internetową ofiarę ciasnym kokonem hejtu i nieskrępowanej złośliwości (szczególnie jeśli wypowiadają się ukryci za awatarem czy pseudonimem). Początkujący poeta czy pisarz nie zawsze więc może liczyć na realną ocenę możliwości twórczych przez profesjonalistów słowa. Co innego, gdy próbuje swoje teksty wysłać do redakcji pism literackich, także niszowych. Oczywiście internetowo. Jeśli będzie miał szczęście i talent, może odezwie się do niego jakaś redakcja, która zgodzi się opublikować w Internecie wybrany przez siebie tekst. A już wyjątkowy pupilek losu i weny może liczyć na kilka zdań komentarza do swoich prac, które nadadzą kierunek jego dalszej działalności twórczej. Ale chyba obecnie łatwiej wygrać w totolotka, niż doczekać się omówienia swoich nieporadnych jeszcze juweniliów.
Mimo to Internet jest dobrą szkołą dla wielu adeptów szalonego, roziskrzonego pióra. Młody człowiek może się skonfrontować z odbiorcą (kimkolwiek by zresztą był), wyrobić w sobie systematyczność pisania, poprawić – wręcz zbudować styl. Chcąc jednak wciąż pracować nad swoim warsztatem twórczym, musi uzbroić się w cierpliwość i upór. A to oznacza na tym etapie rozwoju przede wszystkim nie pisanie, ale… czytanie. Bez wczytywania się w wartościowe, klasyczne, a także nietuzinkowe w swej wymowie teksty, nie można moim zdaniem wyrobić sobie dobrego, własnego stylu pisarskiego. Niestety, czytelnictwo w naszym kraju nie jest zbyt popularnym sposobem spędzania przez naszych rodaków wolnego czasu, choć widać delikatne światełko w tunelu. W kwietniu 2021 Biblioteka Narodowa opublikowała raport o stanie czytelnictwa w Polsce. W ciągu 12 miesięcy poprzedzających badanie 42 procent respondentów przyznało się, że przeczytało w całości lub we fragmencie co najmniej jedną książkę. Jest to najlepszy wynik od sześciu lat, oznaczający wzrost o 3 procent w skali roku i 5 procent w skali dwóch lat. Czytanie książek chętniej i częściej praktykuje się – zdaniem twórców raportu, w formie papierowej niż cyfrowej. Podstawowym źródłem pozyskiwania książek okazał się zakup (45 procent; w zdecydowanej większości – 97 procent, były to książki drukowane), pożyczenie od znajomego (32 procent), prezent (34 procent), wypożyczenie z bibliotek (23 procent) oraz osobisty księgozbiór (20 procent). Relatywnie wysoki jest odsetek czytelników korzystających z książek udostępnionych w formie streamingu w ramach opłaty abonentowej (28 procent). Najchętniej czytana jest w naszym kraju literatura sensacyjno – kryminalna (24 procent), popularna (20 procent), jak również biografie, wspomnienia, książki historyczne dotyczące XX wieku (19 procent).
Raport jasno dowodzi, iż polscy czytelnicy zdecydowanie preferują książki papierowe. Tylko 5 procent czytających książki przyznało się do czytania ich w postaci elektronicznej (z ekranu komputera, czytnika, telefonu lub tabletu). Chyba nikogo nie zdziwi, że ten rodzaj „nienamacalnej” lektury najpopularniejszy jest wśród najmłodszych badanych – wskazało go 14 procent czytelników pomiędzy 15 a 18 rokiem życia oraz wśród osób uczących się (14 procent). W dobie pandemii związane jest to zapewne – zdaniem twórców raportu, z internetowym trybem udostępniania materiałów dydaktycznych przez nauczycieli oraz wykładowców akademickich. Z badania wynika, że czytaniu książek w formatach cyfrowych sprzyja także regularne korzystanie z komputera oraz urządzeń mobilnych. Nieomal co piąty badany poświęcający na to co najmniej 8 godzin dziennie, czyta książki na ekranie. Jednak co ciekawe, jak podkreślają autorzy raportu, nawet w tej grupie badanych, książki papierowe cieszą się większym zainteresowaniem. Tym niemniej – jak czytamy w raporcie – nie obejmuje on swym zasięgiem wszelkich możliwych praktyk lekturowych, powyższych spostrzeżeń nie należy interpretować w ten sposób, iż Polacy więcej czytają treści utrwalonych za pomocą druku niż tych dostępnych w Internecie, lecz jedynie, że tę specyficzną formę lektury, jaką jest czytanie książek, częściej i chętniej praktykuje się w formie analogowej niż cyfrowej.
W roku 2020 papierowe książki do czytania mieszkańcy naszego kraju przede wszystkim kupowali. To najpopularniejszy od lat sposób pozyskiwania ciekawych publikacji. Szczególnie chętnie wybierany jest przez osoby w wieku od 18 do 69 lat. Warto zauważyć, że 51 procent z nich kupiło co najmniej jedną książkę. W raporcie wykazano także, iż książki najczęściej kupują osoby lubiące (co zrozumiałe) czytać (87 procent), z wykształceniem wyższym (60 procent), lepiej oceniające swoją sytuację materialną, jak również mające już w domach spore księgozbiory, liczące więcej niż 100 woluminów. Oczywiście stosunek do lektury książek, przekłada się także w pewien sposób na czytanie prasy, w tym prasy literackiej drukowanej. Te osoby, które chętnie sięgają po literaturę w formie książki, nie będą stroniły też od prasy, w tym prasy literackiej, choć zależności są tutaj bardziej zniuansowane i nie takie oczywiste. Często jednak to właśnie prasa jest pomostem ku książkom i odwrotnie. Czytanie to polowanie na informację, a ta stała się najważniejszym elementem współczesności, który łatwo podlega… manipulacji. Już Ryszard Kapuściński w „Cesarzu” napisał: (…) pan nasz wychodził z założenia, że nawet najbardziej lojalnej prasy nie należy dawać w nadmiarze, gdyż może z tego wytworzyć nawyk czytania, a potem już krok tylko do nawyku myślenia, a wiadomo jakie to powoduje niewygody, utrapienia, kłopoty i zmartwienia. Wartościowesłowo pisane otwiera na wiedzę, poszerza horyzonty, zmienia postawy, przewartościowuje cele. Niewłaściwie użyte – może rządzić całymi narodami.
Warto nakreślić tutaj punktowo kilka faktów z historii prasy. Uchodzi ona za jeden z najstarszych środków masowego przekazu. Jej początki sięgają nawet II wieku p.n.e. (Chiny), a przede wszystkim czasów Juliusza Cezara, który około roku 59 p.n.e. założył Acta DiurnaPopuliRomani (łac. „Dziennik Narodu Rzymskiego”). Był to rodzaj urzędowego informatora, prototyp współczesnej gazety. Zawierał informacje o obradach senatu, zgromadzeniach ludowych, procesach sądowych oraz egzekucjach, sprawach wojskowych. Nie brakowało w nim wiadomości na temat ślubów, narodzin, pogrzebów (początek nekrologów), podawał wyniki walk gladiatorów i wyścigi rydwanów. Informator wychodził aż do roku 330 n.e. – czyli istniał prawie 400 lat. Warto dodać, iż mieszkańcy Rzymu nazywali pismo zdrobniale Diurnalis – co można przetłumaczyć jako „Codzienniak”. Prawdopodobnie właśnie od tego słowa pochodzi francuska (journal) oraz włoska (giournale) nazwa gazety. O istnieniu Acta Diurna pisali inni wielcy. W roku 65 roku n.e. filozof i polityk stoicki Publiusz Klodiusz TrazeaPetus, którego cesarz Neron zmusił do popełnienia samobójstwa (brał udział w spisku Pizona), oświadczyć miał: „Dziennik Narodu Rzymskiego” czytuje się po prowincjach i wśród wojsk, aby się o tym dowiedzieć czego Trazea nie uczynił. Na Acta Diurna powołuje się także kilkakrotnie „Historia Augusta” – czyli zbiór biografii cesarzy, następców oraz uzurpatorów, poczynając od Hadriana w roku 117 n.e., a kończąc na śmierci Numeriana w roku 284 n.e. Ostatnia odnaleziona jak dotąd informacja o Acta Diurna związana jest z czasami cesarza rzymskiego Marka Aureliusza Probusa.
Dalszy rozwój prasy zapoczątkował oczywiście wynalazek druku Gutenberga. Niezwykle przejmująco pisał o prasie amerykański autor Erik Davis w książce „TechGnoza”, który twierdził, iż już w roku 1455 Johannes Gutenberg dostrzegł ewangelizacyjną potęgę swego wynalazku: Zerwijmy pieczęć, którą oznakowane są rzeczy święte, i przydajmy Prawdzie skrzydeł, żeby mogła ona swoim słowem podbić każdą przychodzącą na świat duszę, słowem nie jak dotąd pisanym z wielkim wysiłkiem łatwo słabnącą ręką, lecz pomnażanym jak wiatr przez nie znającą zmęczenia maszynę.
Dzięki wynalazkowi druku zaczęły powstawać pierwsze periodyki (Włochy w roku 1562) oraz magazyny (Niemcy w roku 1594). Kolejnym przełomem dla rozwoju prasy okazał się boom przemysłowy i wynalezienie maszyny parowej w roku 1763 przez Jamesa Watta. Robotnicy zaczęli być coraz bardziej świadomi swoich praw, a w połowie XIX wieku uzyskali dostęp do prasy, dzięki zmniejszeniu się wśród nich poziomu analfabetyzmu. W wieku XIX prasa została oficjalnie zaliczona do mass mediów. Warto odnotować czynniki, które spowodowały jej stosunkowo szybki rozwój. Przede wszystkim przyczyniło się do tego położenie pierwszego podwodnego kabla telegraficznego pomiędzy Ameryką a Europą (co umożliwiło błyskawiczne w tamtych czasach przekazywanie wiadomości pomiędzy oboma kontynentami). Kolejnym czynnikiem było wynalezienie telefonu przez Grahama Bella, udoskonalenie prasy walcowej, która pozwalała na jednoczesny druk na obu stronach kartki, użycie elektrycznej maszyny drukarskiej – jak również druku kolorowego. Prasa mogła swobodniej rozwijać się również z powodu opracowania efektywniejszej metody produkcji papieru, powstania maszyny do pisania, opatentowania linotypu (zwiększał szybkość składania druku), a także ulepszenia techniki półtonowego fotorytownictwa – to pozwoliło drukować w czasopismach fotografie.
Po dziś dzień żyją wśród nas jeszcze ludzie, dla których codzienne obcowanie z prasą stanowi rodzaj magicznego rytuału: maszerują rankiem po gazetę, a potem w domu delektują się nią przy kawie i chrupiącym pieczywie. Nadają w ten sposób każdemu z dni swego życia pewne ramy, w których czują się swojsko osadzeni. Każde nowe, pojawiające się zjawisko społeczne, gospodarcze, polityczne - oswajają przy pomocy słowa pisanego, szukając w prasie ratunku przed nawałem wiadomości, dezinformacją, nowymi trendami świata. Oczywiście zwykle są to ludzie starsi, wierni swoim gazetowym przyzwyczajeniom – młodsi preferują surfowanie w Internecie. Seniorzy, którzy wędrują po ulicy z gazetą zwiniętą w rulonik – stanowią coraz rzadszy widok, ale to tradycjonaliści, niejako uzależnieni od szelestu przewracanych kartek, zapachu farby drukarskiej i ciemnych smug, które druk pozostawia na palcach rąk.
W migotliwym świecie nadmiaru, który kipi newsami co kilka minut, w rzeczywistości wybuchającej fajerwerkami pustych tekstów o niczym, prasa drukowana jawi się jako bezpieczna przystań. Jest z pewnością rodzajem medium porządkującego oraz pogłębiającego wiedzę czytelników na dany temat. Dzięki niej odbiorca zdaje sobie sprawę, co w danym momencie jest istotne, co stanowi przedmiot publicznego dyskursu – jest tym samym zwolniony z indywidualnego wyławiania z kakofonii medialnej owych treści najważniejszych. Prasa drukowana ma w tym wymiarze zadanie kulturotwórcze – daje możliwość zapoznania się z opiniami różnych środowisk, szybciej umożliwia wyrobienie sobie poglądów na istotne kwestie, którymi żyje świat na poziomie globalnym i lokalnym. Dodatkowo dokonuje selekcji wiadomości oraz ich weryfikację. Tak przynajmniej powinno być, by zwolnić czytelników z dręczących ich wątpliwości. Dziennikarz śledczy i pisarz Mariusz Zielkie w swojej książce „Wyrok”, przypominał: To dziennikarz jest od weryfikacji danych. Nie może winić informatorów za nieprawdę, pod którą się podpisał. Prasa nie powinna służyć załatwieniu interesów lokalnych kacyków czy urzędników. Oczywiście, dziennikarze nie zawsze w swojej pracy szukają prawdy, nie zawsze ich działania kojarzą się z autorytetem, uczciwością, wiarygodnością, a także profesjonalizmem. Z pewnością niektórzy z nich, ci nierzetelni, przyczyniają się do jeszcze większego zaniku zaufania do dziennikarzy, a niepokojący ów trend wciąż przybiera na sile.
Przedstawienie przeze mnie powyższych dywagacji na temat historii i teraźniejszości prasy drukowanej, wprowadzić ma nas łagodnie w problematykę prasy drukowanej – w tym przede wszystkim w zagadnienie drukowanych czasopism literackich. W tym „papierowym” świecie nie brak misternych powiązań i analogii. A bezwzględne prawa rynku przypominają, iż współcześnie zadrukowany literkami i całymi zdaniami papier jest takim samym towarem jak każdy inny. I podlega takim samym, niezmiennym zasadom: o stanie równowagi rynkowej mówimy wówczas, gdy na rynku w przypadku określonego dobra (w naszej sytuacji - drukowanych czasopism literackich), wielkość popytu jest taka sama jak wielkość podaży. No cóż… Ludzie nie tworzą pełnych entuzjazmu kolejek przed salonami prasowymi, próbując otrzymać kolejne wydanie pisma literackiego. Nie generują też w Internecie sztucznego tłoku, by wykupić prenumeratę literackich pism drukowanych. Jednak mimo to w naszym kraju funkcjonują na rynku drukowane czasopisma literackie, choć zapewne ich kondycja finansowa pozostawia często wiele do życzenia (szczególnie, gdy wydawane są lokalnie, a ich odbiorcą jest tylko określone środowisko literackie).
Pod pewnymi względami wyrokowanie co stanie się w przyszłości z drukowanymi czasopismami literackimi - jest rodzajem zabawy we wróżenie z fusów. Zbyt wiele mamy przed sobą niewiadomych, za dużo znaków zapytania, wątpliwości, różnych możliwości rozwoju sytuacji społeczno – gospodarczej na świecie. Można jednakowoż mieć nadzieję, że drukowana prasa literacka przetrwa – i to niekoniecznie tylko „zmumifikowana” w muzeach, czy zakurzonych archiwach szeregu innych instytucji kulturalnych. Oprócz bezdyskusyjnej przecież potrzeby wsparcia finansowego, musi jednak posiadać w swoich szeregach wiele osób, które będą lobbować za jej łatwiejszym funkcjonowaniem w przestrzeni publicznej przyszłości. Nie ukrywajmy, jak dotąd to właśnie sami literaci – redaktorzy naczelni i ich bliskie otoczenie pasjonatów słowa, pracując często przede wszystkim pro publico bono, podejmowali się trudu regularnego przygotowania kolejnych numerów swoich periodyków literackich. Nie oczekiwali na ogół z tego powodu na gratyfikacje finansowe, gdyż zdawali sobie sprawę, że ich działalność ma charakter niszowy, a jednocześnie elitarny. Pragnęli, by ich pismo miało charakter kulturotwórczy, bywało zauważane w dyskursie społecznym dotyczącym szeregu współczesnych zjawisk. Zdawali sobie sprawę z faktu, że jeśli chcą nadal promować swój punkt widzenia świata, muszą osobiście zabiegać o istnienie własnego pisma, które ów punkt będzie reprezentować. Gotowi więc byli niejako na wszelkie osobiste poświęcenia, by owo pismo utrzymać na rynku wydawniczym. Redaktorów naczelnych wspierali współpracownicy, którzy rozumieli zamierzenia swoich szefów i byli gotowi ich wspierać w pracy na często niewdzięcznej niwie wydawniczej. Ich rozumienie oznaczało także często akceptację faktu, że publikują w piśmie za darmo, pisząc niejako „charytatywnie”. Wiedzieli bowiem, że ewentualna wypłata honorariów czy wierszówek, zaowocować może problemami finansowymi pisma. Rezygnowali więc z własnych roszczeń majątkowych, mając na uwadze swoisty dobrostan swojego pisarskiego matecznika. Myśleli długofalowo i prospołecznie.