„Twórcze spędzanie wolnego czasu” – to slogan najczęściej dziś przypisywany aktywności pisarskiej, bo jest najłatwiejsza i najpowszechniejsza. Łatwość i powszechność nie dotyczy oczywiście tworzenia arcydzieł ani nawet utworów napisanych z pewną dozą talentu, bo nie czas pracować nad sobą, cyzelować teksty, dumać nad formą i treścią, gdy trwa wyścig szczurów (który jednak nie obejmuje czytelnictwa). Kiedyś czytanie wiązano z rozwojem duchowym, ale człowiek oświecony materializmem w żadne duchy nie wierzy i używa zwrotu „rozwój osobisty”.
Gdy bogacz poczuje niedorozwój osobisty, może za grube pieniądze wynająć manipulanta zwanego fachowo „trenerem rozwoju osobistego”, który go zaprogramuje na osobę rozwiniętą i szczęśliwą. Mniej zamożny musi w kwestiach rozwoju radzić sobie sam, co najprościej uczynić nie poprzez czytanie (zbyt mało ruchu dla zdrowia), ale poprzez pisanie, które wiąże się z bieganiem (do przyznających stypendia urzędników, sponsorów, do organizatorów imprez literackich, akcji propagandowych z kulturą w tle, ważnych w danym momencie opiniotwórców, recenzentów, aktywistów internetowych, działaczy lokalnych i centralnych). Tradycyjnie myślący nie mogą pojąć, że taki oblatywacz ma jeszcze czas na pisanie. Dla większego zaskoczenia zawsze dodaję, że taki na dodatek musi pisać DUŻO i z tym też nie ma problemu. Jeśli np. chodzi o wiersze, to Szymborska przez całe długie życie tyle nie napisała, ile niejeden w miesiąc!
Prawie każdy autor prezentujący swą najnowszą książkę od razu spotyka się z pytaniem: – A kiedy będzie następna? Tej prezentowanej nawet jeszcze do ręki nie wzięli, ale rajcuje ich wyścig, do którego od razu niektórzy włączają się, informując o liczbie własnych wydanych książek. Na takie pytanie autor nierozumiejący materii naszych czasów (terminu „materia czasów” używam w miejsce dawnego „ducha czasów”, który współcześnie obumarł) zaczyna kluczyć i tłumaczyć, że do następnej książki musi dopiero zebrać materiał, wyselekcjonować, poprawić, a to nawet parę lat może zająć. Nowocześni wnioskują z tego, że facet wypalił się, stracił talent i jest skończony. Oni odpowiedzieliby, że ich następna książka jest już w druku, ukaże się za dwa tygodnie, a poza tym każdy ma już przygotowanych po kilka książek, które będą wydane jeszcze w bieżącym roku.
Sporadycznie zdarza się jednak, ze autor już swą pierwszą, debiutancką ksiązką wzbudza istną rewolucję mentalną w środowisku, budząc sensacje, dyskusje, polemiki i refleksje literackie tam, gdzie nie było ich nigdy dotąd. Sądzę, że warto taki ewenement społeczny zreferować. – Zawsze uważałam, że wiersze to nie na moją głowę, w szkole nie rozumiałam ani jednego i choć nauczyciele objaśniali, nic to nie dało – stwierdziła moja od lat ulubiona znajoma, ceniona za skrajny realizm w ocenie siebie i świata. – Gdy jednak niedawno sąsiadka Fejkowa [nazwisko zmienione] dała mi książkę ze swoimi wierszami, to jakbym dostała kijem przez łeb, bo baba napisała tak, jak i ja bym potrafiła, i każdy inny, a nawet ten nasz Mundek co tylko trzy klasy podstawówki skończył! To ty mi powiedz, czy teraz każdy, kto jakieś zapiski zrobi, może je dać do ksiązki? – Oczywiście, po to właśnie wywalczono nam demokrację – wyjaśniłam w sposób godny mieszkanki „Gdańska – Miasta Wolności”. Rozmówczyni nadal jednak myślała po staremu, „opresyjnie i wykluczająco”: – Bibliotekarka mówiła, że w tej książce są takie błędy, za jakie małe dzieci dostają w szkołach dwóje. Nie mogła ta Fejkowa zanim zaczęli drukować, poprosić kogoś, żeby jej poprawił? – To chyba jeszcze komunistyczne, zaściankowe myślenie. W moim europejskim mieście wolności głosi się pogląd, że poezja może być dobra tylko wtedy, gdy poeta jest w pełni sobą („jestem, jaki jestem”, „Róbta co chceta”). Gdyby tej Fejkowej ktoś poprawił w wierszach błędy, byłaby w nich sobą jakby trochę mniej. A tak poza tym ta wasza bibliotekarka nie ma empatii i tolerancji, czyli cnót unijnych. – To dobrze, czy źle? – Pewnie, że dobrze, bo jest taka jak JA!
Oprócz łagodzenia rozterek kulturowych musiałam rozwiązać też problem merkantylno-logistyczny. – W świetlicy ma być jakieś zebranie, na którym Fejkowa będzie czytać wiersze i sprzedawać swoją książkę. Pojść wypada, bo kto nie pójdzie, będą plotki, że zazdrości. U was w Gdańsku na pewno czasem coś ciekawszego się trafi nawet z poezji, a tu będzie (jak młodzi mówią) masakra. Mam tylko jedno pytanie: czy jak się na takie coś idzie, to trzeba MUSOWO książkę kupić? – Absolutnie nie! Wypada tylko pogratulować talentu i powiedzieć, że wiersze są świetne właśnie dlatego, że takie proste i dla wszystkich zrozumiałe. – A z takim gadaniem nie wyjdę na idiotkę? – Jakim sposobem? Nawet w prestiżowym Gdańsku najaktywniejsi fizycznie recenzenci, redaktorzy i organizatorzy imprez literackich w ten właśnie sposób wiersze oceniają. Takich skomplikowanych wierszy, jakie pamiętasz z podręczników, też pewnie w szkołach nie ogarniali. W demokracji różnice się zacierają..
Pod pewnymi jednak względami skromne występy w świetlicy wydającej książkę własnym sumptem Fejkowej będą dla gości przyjemniejsze niż wielkomiejskie gale pod hasłem „Bufony na salony”. Jako wzorowa gospodyni, autorka ta bez wątpienia przygotuje lepszy bankiet niż ekologiczne cherlaki i anorektyczki z metropolii.
Takie występy są też mniej wkurzające od popisów tak zwanych pisarzy koncesjonowanych (czyli celebrytów, chałturników, cwaniaków zaprzyjaźnionych z władzami różnych opcji politycznych i działaczami od kultury), finansowanych głównie z pieniędzy podatnika. Część z nich pod pretekstem twórczości artystycznej głosi miłe swym sponsorom i reklamiarzom ideologie, pozostała część oferuje niekontrowersyjne dyrdymaly lub porusza budzące emocje szerszych mas tematy kasowe. Niektórzy są natrętnie kreowani na mistrzów słowa, czasem tylko przez pięć minut, bo już pchają się następni. Ogólnie jest ich za dużo, by z wszystkich po znajomości zrobić geniuszy, zresztą dostęp do koryta nieraz bywa stabilniejszy dla mniej eksponowanych, co umieją docenić ci kierowani bardziej pazernością niż pychą. Całe to towarzystwo przedstawiane jest odbiorcom jako „twórcy wartościowej i ambitnej literatury”. Mimo natrętnej propagandy nie każdy jednak zgadza się z hasłem: ILOŚĆ = JAKOŚĆ. Znacznie ważniejsza jest przy tym świadomość, że im większa ilość bodźców, obiektów, wydarzeń, zmian – tym większy CHAOS. Przynajmniej względna i choćby na własny użytek ćwiczona orientacja w chaosie – to najcenniejsza w naszych czasach umiejętność.
Kiedyś z zapartym tchem słuchałam wywiadu z jakimś komandosem, selekcjonującym i szkolącym uczestników takich oddziałów specjalnych, do których z setek chętnych wybiera się kilkunastu. Nawet wśród tych wybranych za najtrudniejsze uchodzi ponoć zadanie związane właśnie z orientacją w chaosie. Choć większość zadań wykonują w zgranych grupach, w tym akurat każdy pozostaje sam na sam z własnymi predyspozycjami. Wpuszcza się gościa do pomieszczenia, w którym panuje totalny chaos, bałagan, ciągłe zmiany dezorientujących oddziaływań. Są tam czynniki zagrażające, pomocne oraz obojętne. Testowany musi w mgnieniu oka ocenić, co mu zagraża, a co może pomóc w opuszczeniu tego piekiełka w wyznaczonym (bardzo krótkim) czasie. Warto zaznaczyć, że jakiekolwiek skupienie uwagi na czynniku obojętnym (zbędnym) kończy się przegraną, wskutek straty cennych minut.
Po wysłuchaniu tego wywiadu doszłam do wniosku, że wcale nie trzeba wchodzić do specjalnego obiektu ćwiczebnego, by zaznać chaosu. Mamy go na co dzień i szczęśliwie też mnóstwo czasu (całe życie) na zapoznawanie się z nim. Owszem, dopóki pracowałam, nie mogłam chaosu rozpracowywać, bo dezorganizację pracy narzucało kierownictwo. Miałam wręcz obowiązek skupiać się na sprawach zbędnych. Dopiero na emeryturze doskonalenie orientacji w chaosie stało się dla mnie najbardziej twórczym i aktywnym spędzaniem wolnego czasu. Rodzajem sportu ekstremalnego.