Dawno już minęła epoka gwiazd, które niezależnie od przypisywanych im dziwactw i fanaberii we właściwych momentach potrafiły zachować się z klasą. Z reguły były to osoby co najmniej z pokolenia moich dziadków, bo później już wszelka kindersztuba stopniowo schodziła na psy.
U schyłku życia sędziwa Pola Negri powiedziała, że za jej młodości kino powszechnie uchodziło za burdel, było jednak mimo wszystko świątynią sztuki, dziś natomiast uchodzi za świątynię sztuki, a jest burdelem.
Skoro nawet na światowych szczytach można było już przed laty dokonać takich obserwacji, o ileż gorzej musi być obecnie na dołujących peryferiach sławy.
Uczestnicząc niedawno w dużej imprezie artystycznej, musiałam coś załatwić w biurze na zapleczu estrady. Wejście do biura tarasowała jakaś grupa, której część narzekała na nieodpowiednie dla nich warunki, druga zaś część stała nadęta jak posągi. Chcąc przejść, trzeba było rozpychać ich na boki niczym stado zwierząt, bo znaczenia słowa przepraszam nie znali. Ponieważ w biurze chwilowo nikogo nie było, zapytałam posągowca stojącego najbliżej drzwi, czy orientuje się może, kiedy pracownicy przyjdą. Jeśli tego nie wiedział, należało po prostu zaprzeczyć, oczywiście GRZECZNIE! Przypominam (o czym dziś mało kto wie), że im wyższa byłaby pozycja społeczna zapytanego, tym ton odpowiedzi powinien być grzeczniejszy! Cieć ewentualnie może sobie burknąć (choć też nie powinien), ale już przykładowo u ministra byłoby to niedopuszczalne. Tymczasem zagadnięty osobnik nadął się jeszcze bardziej, chwilę pomilczał (co miało oznaczać dezaprobatę) i nagle jak nie szczeknie: – A czy ja tu jestem stróżem?! – Za stróża wcale pana nie uważam – wyjaśniłam. – Ale skoro włożył pan strój roboczy do sprzątania, przypuszczałam, że będzie pan najlepiej wiedział, kiedy biuro zamykają. Po jakimś czasie zdarzyło się coś, co dało mi dodatkową satysfakcję. Bufon pojawił się na estradzie z grupą chałturników. A więc obśmiałam „gwiazdę"! Gdyby jednak „gwiazda" umiała się zachować, nie byłoby ani incydentu, ani mojej frajdy. Mimo wszystko była to jednak „gwiazda" z branży muzykująco - podśpiewującej, a więc nieco bardziej dopieszczonej przez los. O ileż większym stresom podlegają nikomu poza grupkami hobbystów nieznane „gwiazdy" literackie!
Gdzieś w latach 90. na imprezę poetycką w jednym z dużych miast zaproszono faceta po trzydziestce, który w owym czasie uchodził wręcz za literacką megagwiazdę młodzieżową. Miał kilkadziesiąt (!) tomików wydanych „w wolnym kraju" oraz wystrzałowy debiut za komuny, do którego notoryczny kłamca nigdy się nie przyznawał. Dlatego też nic nieczytający do dziś uważają, że dopiero „wolny kraj" umożliwił temu geniuszowi drukowanie dzieł. Gdy więc zjechał do owego miasta, fani płci obojga szczytowali. Problem jednak w tym, że fani nie zapewniliby wystarczającej frekwencji w dużej sali, wstęp więc był wolny dla wszystkich. Tłumek mniej wtajemniczonych nie wiedział, że idol zawsze wygląda jak klaun, uważali więc, że wystroił się do występów o charakterze rozrywkowym, dlatego już samo jego wejście wzbudziło lekkie chichoty. Odechciało się jednak ludziskom zabawy, gdy idol z miną proroka zaczął prezentować swe mroczne fiksacje. W pewnym momencie jednak (w ramach tekstu) żywy monument zaklął tak znienacka, że część sali gruchnęła śmiechem. Wtedy prorok-klaun odrzucił swe arcydzieła i powiódł po sali wzrokiem gromowładnego Zeusa (co oczywiście było jeszcze śmieszniejsze). Następnie w kilku zdaniach wygarnął publiczności, co o niej sądzi i stanowczo zapowiedział, że jeśli taka reakcja zdarzy się jeszcze raz – on natychmiast zakończy spotkanie. Rozwiązanie sprawy było proste: powinien wkroczyć organizator z informacją, że pan artysta naturalnie ma prawo nie wywiązać się z umowy, ale wtedy nie otrzyma honorarium, zwrotu kosztów podróży i noclegu. Artystę zaprasza się DLA PUBLICZNOŚCI, a nie publiczność dla artysty! Po takim wystąpieniu organizator mógłby przejść do legendy i nie musiałby bezskutecznie zabiegać o sławę, pisząc do znudzenia wiersze.
Jednak tamten organizator wolał przyjąć najpopularniejszą dziś postawę tchórza i wazeliniarza, który kadziłby idolowi, płaszczył się i płacił, nawet gdyby tamten rzeczywiście nie raczył kontynuować swej prezentacji. To przede wszystkim klakierstwo i lizusostwo otoczenia powoduje, że „gwiazdy"-jaskinio-
wcy nie zostają nigdy zresocjalizowane.
Istnieje też wiele sytuacji, gdy zdziczałe „gwiazdy" nawet bez wystąpień publicznych prezentują wrodzone (wręcz chyba zakodowane genetycznie) chamstwo. Tym bardziej zaskakuje, gdy dzikusem jest na przykład etatowy naukowiec z tytułami, filozof, redaktor gazety, nauczyciel itp. W lipcu tego roku zorganizowano w Inowrocławiu spektakl wspomnieniowy i koncert poświęcony pamięci zmarłej Swietłany Owczarskiej, poetki, dzięki której od lat odbywały się Inowrocławskie Spotkania Poetyckie i Konkurs „O kujawską lirę". Uczestnicy tegorocznych spotkań, zorganizowanych krótko po śmierci Swietłany, oczywiście uczestniczyli w poświęconym Jej koncercie. Zabrakło jednak akurat tych, którzy POWINNI przede wszystkim na nim być, bo przyjęli zaproszenie jako goście specjalni, czyli tak zwane „gwiazdy", biorące kasę. NAWET PRZY BRAKU DOBREGO WYCHOWANIA, BRANIE KASY POWINNO DO CZEGOŚ ZOBOWIĄZYWAĆ! Jeden z „gwiazdorów" ponoć nawet „inteligentnie" wytłumaczył, że nie znał zmarłej, ani też nie zna jej poezji, po co więc miałby iść na poświęcony jej spektakl? Co najlepsze, typ ten jako juror rozstrzygał konkurs imienia Swietłany Owczarskiej, skoro więc nie wiedział, kto to, choćby ze wstydu powinien braki uzupełnić na długo przedtem, nim wyciągnął szpony po kasę. A czy osoba bezpośrednio odpowiedzialna za zaproszenie aż takiego głupca, sama sobie też nie wystawia świadectwa?
W czerwcu bieżącego roku w Łobzie, w rocznicę śmierci Leona Zdanowicza, twórcy i wieloletniego redaktora Prowincjonalnego Okazjonalnika Literackiego „ŁABUŹ" – odbyło się spotkanie jego przyjaciół, połączone z promocją cennej książki, zawierającej obszerne materiały wspomnieniowe. Ja zapamiętałam go głównie jako jednego z nielicznych organizatorów życia kulturalnego, który z „gwiaz-
dami" radził sobie po mistrzowsku. Starcia z nim nie zaryzykował żaden bufon. Choć pismo było raczej niszowe, kilku „z górnej półki" nie mogło przeboleć, że nie mają tam dostępu (bo Leon Zdanowicz po prostu ich nie cenił), czynili więc okrężną drogą podchody (głównie przez znajomych), by się na tych łamach znaleźć. Jeden raz tylko rozmawiałam osobiście z panem Zdanowiczem. Pamiętam, jak mówił, że często znajomi namawiali go, by opublikował teksty tej czy owej „gwiazdy", bo jej nazwisko „pod-
niesie prestiż pisma". Śmiał się z tego: – Po jakie licho mam kolekcjonować nazwiska? Przecież nie wydaję książki telefonicznej!
Dziś wiele anonimowych gwiazd ma numery telefonów zastrzeżone, w przekonaniu, że naprzykrzałby im się cały świat. Natychmiast jednak (na wyścigi!) ujawniają swe namiary, gdy tylko zapachnie kasą. Wtedy masowo zeskakują z drzew, pędzą ze swych dżungli, pastwisk i jaskiń, by się między ludźmi czymś tam popisać. A popisując się wykręcają numery, które cywilizowane społeczeństwo powinno blokować. Na ogół jednak każdy wielbi takie gwiazdy, na jakie sam zasługuje.