Zasugerowany w tytule temat pasuje w sam raz na długi w tym roku (i owocny, mam nadzieję, pod względem konsumpcji i rozrywki) karnawał. W najpotoczniejszym rozumieniu konsumowanie kojarzy się z jedzeniem, a uwodzenie z romansowaniem, którym to czynnościom karnawał od wieków sprzyjał.
Oba te zjawiska są jednak ściśle połączone, a dawny, bogaty i precyzyjny język wyrażał to dokładniej niż współczesny szczekliwy slang. Gdy na przykład mówiono o kimś, że damę UWIÓDŁ, znaczyło to, że nie tylko z nią romansował (bo romansować można też platonicznie), ale że ten romans SKONSUMOWAŁ!
Nie tylko na gruncie relacji romansowych uwodzenie i konsumowanie pozostaje w ścisłym związku. W handlu też robi się wszystko, co tylko możliwe, by uwieść klienta, a w konsekwencji skłonić do konsumpcji oferowanych dóbr. Jeśli handlowiec okaże się uwodzicielem marnym, szybko pójdzie z torbami, bo klient (niezależnie od płci i wieku) jest dziś jak sławna seksbomba: pragną go wszyscy, ma więc wybór większy od swych fizycznych możliwości. Miłośnicy sloganów (czyli osoby bezmyślne) rzekliby zapewne w tym miejscu, że owszem, klient jest pożądany, ale wyłącznie taki, który ma pieniądze.To w takim razie jak wytłumaczyć wciąż zapychające mi skrzynkę masowo napływające propozycje pożyczek i kredytów? Przecież ci oferenci pożądają właśnie klienta bez pieniędzy, dla którego forsa ma być uwodzicielskim wabikiem. Owa żądza tak ich zaślepia, że często trafiają pod niewłaściwy adres. W początkach grudnia całkiem znany bank proponował mi tysiąc złotych pożyczki „na wydatki świąteczne", bez żyrantów i obowiązku dostarczenia jakichkolwiek zaświadczeń o dochodach. W liście podziękowałam im serdecznie za przesadną troskę o mój budżet, zaznaczyłam, że nie mam żadnych kłopotów finansowych, a w dowód wdzięczności sama mogę im tysiąc złotych przed świętami pożyczyć.
Klient głuchy na reklamę to jak oziębły kochanek. Handlowcy i oferenci usług nigdy jednak nie mogą tracić nadziei, że coś go w końcu rozbudzi. Ważne, by nie mierzyć wszystkich tą samą miarką i wiedzieć, z czym do kogo. Na przykład natręctwo może być strategią owocną („pukajcie, a będzie wam otworzone"), ale może też obiekt umizgów wkurzyć i zniechęcić na amen. Istnieje jednak kilka zasad, których znajomość i w handlu, i w romansach zwykle prowadzi do sukcesu: dobro konsumpcyjne zbyt łatwo dostępne albo wcale nie jest pożądane, albo szybko się nudzi. Nie tylko łatwy dostęp, ale i nadmierna podaż danego dobra wzbudza lekceważenie u nabywcy. Trochę niepewności, trochę tajemnicy, umiarkowana nieprzewidywalność zawsze klienta pociąga. Puszczenie famy, że coś ma być wycofane z rynku, zawsze powoduje wzmożony wykup tego towaru. W dawnych czasach piękne dworskie damy nieraz zapowiadały, że na zawsze opuszczą dwór, co z reguły wzmagało ochotę króla, by flirty z nimi skonsumować, nawet jeśli wcześniej władca był w tej kwestii opieszały.
Elity państw starożytnych i feudalnych doskonale wiedziały, że nikt nie chce stale w kółko konsumować tego samego, natomiast w kapitalizmie wie o tym nawet ostatni dziad. Dlatego też pożądane przez wszystkich urozmaicenie musi być dostosowywane do różnych zasobów portfeli. Ktoś, kto przez kilka dni z rzędu konsumował chleb, być może pragnie tortu, ale jeśli go na tort nie stać, jego potrzebę urozmaicenia też można zaspokoić, oferując mu na przykład raz chleb okrągły, raz kwadratowy, innym razem prostokątny. Można też ten sam chleb raz opakować w folię, następnie w papierową torbę z kłosem zboża, to znów z Mikołajem, zajączkiem, wiejskim pejzażem itd. Panie co rusz zmieniające stroje i kolory włosów też doskonale wiedzą, że opakowanie (bardziej niż jego wciąż ta sama zawartość) jest kluczem do marketingowego sukcesu.
W gospodarce rynkowej inteligentne jednostki z wszystkich dosłownie grup społecznych mają w małym palcu zasady uwodzenia osób, na których z jakichś względów im zależy. Znamienny jest tu przypadek trzech znanych mi od lat facetów żebrzących pod kościołem. Pewnego dnia, akurat w czasie mrozów, dokonali oni mistrzowskiej zagrywki, przychodząc tylko we dwójkę i ubolewając, że kolegi nie widzieli od kilku dni, na pewno więc gdzieś zamarzł. Szybko rozniosło się, że „ten najmłodszy podobno już nie żyje" i ludziom było trochę nieswojo. Wkrótce jednak odetchnęli z ulgą, bo po wyjściu z nabożeństwa i przejściu kilkuset metrów ujrzeli go żebrzącego w miejscu, z którego nie mógł być widoczny dla swych kolegów. Siedział z psem (to zawsze wzrusza) wprost na śniegu i w terenie zupełnie nieosłoniętym od wiatru. Wszyscy więc bez trudu wywnioskowali, że to bezczelni koledzy przegnali go z lepszego miejsca i jeszcze kłamali, że zmarł. Prawie każdy się zatrzymywał, wrzucając temu wygnańcowi datek do zasypanej śniegiem czapki. Zarobił znacznie więcej niż obaj koledzy razem wzięci. Gdy tłum się rozszedł, koledzy natychmiast przyszli do niego, z uznaniem, bratersko poklepali się po ramionach i w najlepszej komitywie poszli szukać rozgrzewki.
Niestety, jedynie osoby piszące są grupą nieumiejącą na ogół uwieść osób najbardziej przez siebie pożądanych, czyli czytelników. Wręcz przeciwnie, zrobią wszystko, by ich wkurzyć, znudzić, rozczarować i zniechęcić. – Bo w znacznej większości nie umieją pisać! – mógłby ktoś odpowiedzieć. To niby racja, ale czy zawsze wszyscy pragną tylko arcydzieł? Czy nikt nigdy nie zachwycił się kiczem lub bublem? Czy wszyscy popularni wokaliści mają głos? Czy wśród słynnych uwodzicielek nie było ani jednej brzyduli? SPOSÓB ZAPREZENTOWANIA (lub zaprezentowania SIĘ) OBIEKTU BYWA NIERAZ WAŻNIEJSZY NIŻ RZECZYWISTE JEGO WALORY. Dotyczy to nie tylko wielkich sław. Przykładowo pisarz, którego stać na jednego tylko czytelnika, tym namiętniej powinien zabiegać, by go nie stracić. Im mniej zdolny czy popularny, tym perfekcyjniej powinien opanować zasady budzenia u innych ciekawości (lub nawet fascynacji). Tymczasem w zakresie uwodzenia nie zna on zwykle nawet podstaw. Nie wie na przykład, że i delicje w nadmiarze prowadzą do przesytu, cóż więc mówić o klajstrze czy zakalcu. Nie wie też, że jak mu się trafi raz w życiu udany utwór, to właśnie ten utwór trzeba eksponować, a nie zasypać go śmieciami. W handlu czy gastronomii jeśli poproszę o szampana, nikt mi nie poda w to miejsce na przykład piwa. Tymczasem pewien pisarz, którego poprosiłam o prozę, szybko zadośćuczynił tej prośbie, przesyłając mi swe wiersze i dramaty. To się nazywa antyreklama! Innego autora poprosiłam kiedyś o konkretny tomik wydany parę lat wcześniej, o ile go jeszcze posiada. W czasach głupkowatego nowinkarstwa czytelnik chcący sięgnąć do czegoś wydanego przed laty jest ewenementem! Od owego autora w ciągu tygodnia nadszedł spory pakunek, który mnie od razu zaniepokoił, bo prosiłam o jeden egzemplarz. Ten pisarz jednak okazał się wyjątkowym specem w kwestii rozczarowywania czytelnika. Najbezczelniej w świecie napisał, że ma jeszcze wiele egzemplarzy tego tomiku, o który prosiłam, ponieważ jednak od tamtej pory wydał aż pięć tomików, właśnie te postanowił przesłać. Piszący nie mogą pojąć, że dorosły czytelnik sam decyduje, co chce czytać! Odmawiając tego, co pożądane, a wciskając to, co obojętne lub niechciane, dziwi się potem niejeden: „Wysłałem już rok temu swoje książki,ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Zapewne to wina poczty". Kiedyś planowałam wydrukować hurtem pocztówki z formułą: „Serdecznie dziękuję, chociaż nie ma za co". Lepiej chyba jednak zachować milczenie.
Piszący potrafi też zniechęcić nawet do takiej książki, którą dopiero zamierza wydać. Zauważywszy choćby iskrę zainteresowania, zrobi wszystko, by ją stłumić. Pewna przeciętna autorka zapowiedziała, że pragnie wydać wybór wierszy przekrojowo dokumentujący cały jej życiowy dorobek i wzbudziła tym (bez żadnej złośliwości z mej strony) zainteresowanie większe, niż gdyby wybór wierszy zapowiedział klasyk. Mówiłam już, że nieprzewidywalność jest dla mnie walorem, a w tym wypadku więcej niż na dwoje babka wróżyła. Wszystko zależało od wielu niewiadomych: po pierwsze ILE wierszy wybierze (jeśli dużo, to klops już na starcie); po drugie CO wybierze; po trzecie JAK całość ułoży; po czwarte GDZIE i w jakim kontekście umieści kilka autentycznych perełek. Dodatkowego smaczku dodawał fakt, że osoba ta, robiąca wrażenie pozbawionej głębszej duchowości, w swych najlepszych wierszach akurat tematy nie tylko religijne, ale wręcz metafizyczne zdołała w bardzo odkrywczych metaforach ująć. Umiejętne rozświetlenie tymi przebłyskami łopatologicznej i nieporadnej w wielu utworach gadaniny o małomiasteczkowych sensacjach mogło przez kontrast dać wspaniały efekt i rzeczywiście zaświadczyć, że nie tylko dorobek autorki jest różnorodny (o czym jej czytelnicy wiedzą), ale i osobowość ciekawsza niż na pierwszy rzut oka można by przypuszczać. Gdy tak się nastawiałam na przyszłe ciekawe doświadczenie czytelnicze, kubła zimnej wody na łeb zupełnie się nie spodziewając, wymieniłam zapamiętane (co rzadko mi się zdarza) fragmenty najlepszych utworów, pytając autorkę, w jakim kontekście znajdą się w jej wyborze. – Tych akurat w tym wyborze nie będzie – padło konkretne jak cep stwierdzenie. Na pytanie dlaczego, odpowiedź brzmiała: – Bo nie! Jakoś tak mi do innych wierszy nie pasują. Potem okazało się, że pewna Zośka-Gośka (imię miała inne) poproszona o pomoc w wyborze, uznała te utwory za jakieś dziwne, niejasne, czy coś w tym rodzaju. Do Zośki-Gośki zastrzeżeń nie mam. Nie mogła ani odczuć, ani zrozumieć utworów nienachalnie sugerujących refleksje chrześcijańskie, jako że mentalnie tkwi jeszcze w epoce sprzed chrztu Polski. Tylko i wyłącznie autor książki odpowiada jednak za wszelkie decyzje dotyczące jej zawartości. Jeśli autor zrobi wszystko, by przyszłemu ewentualnemu czytelnikowi przedstawić się jako głupek, przekreśla zainteresowanie swymi dziełami zanim jeszcze zdołał złożyć je do druku. Wprawdzie przysłowie mówi, że to koniec wieńczy dzieło, ale za to początek od razu może dostarczyć informacji, że nic ciekawego aż do końca się nie zdarzy.
Generalnie mogę zauważyć, że statystyczny (przeciętny) piszący pragnąc uwieść czytelnika eksponuje akurat to, co w nim samym i w jego twórczości najgorsze: bufonadę, niedostatek samokrytycyzmu, głupotę i związaną z nią arogancję, a w twórczości stawianie na ilość i częstość produkcji, przagadanie, brak selekcji, natrętne wciskanie czytelnikowi tego, czego nie chce, próby wyznaczania co ma czytać i jeszcze na dodatek co ma o tym sądzić, przy jednoczesnym nieraz odmawianiu mu tego, co przeczytać chciałby.
Nic więc dziwnego, że przy takich uwodzicielskich walorach autorów ich twórczość nie zostaje skonsumowana, a ich żądza zdobycia czytelnika nie znajduje ujścia ni zaspokojenia. Pozostaje jedynie autostymulacja, czyli uparte płodzenie dzieł, ale bez zapłodnienia nimi kogokolwiek.