Mamy właśnie taki moment, że pisząc tekst na przykład w marcu, nie tylko się nie wie, czy w przyszłych miesiącach będzie możliwość jego opublikowania, ale nawet tego autor nie wie, czy skończywszy dzieło, zdąży je jeszcze przejrzeć przy własnym biurku! Zaznaczam jednak, że taka świadomość nie wiąże się u mnie ani z mocno dojrzałym wiekiem, ani z wzmożonym dramatyzmem chwili bieżącej.
Miałam szesnaście lat, gdy babci przestrzegającej, że do matury wcale nie jest tak daleko i przy moich zaległościach z matematyki mogę jej nie zdać – odpowiedziałam: – Do matury prawie trzy lata, a tu nawet za chwilę może walnąć bomba i moje zaległości z matematyki skutecznie wyrównać! Dorośli wcale nie byli zszokowani, bo już nie raz powtarzałam, że niezależnie od wieku jesteśmy tymczasowi i finał na każdego może przyjść w każdej chwili. Przy takich poglądach z przyjemnością też zauważałam, że stracha mam mniejszego niż większość. Ewangeliczna rada „nie lękajcie się” realizowała się w mym życiu bardziej niż u całych rzesz uważających się za religijniejszych i wierzących poprawniej ode mnie.
W mych najmłodszych, rozśpiewanych latach nikt oczywiście nie straszył słodkiego dziewczęcia wojną, ale nie raz podsłuchałam (nie na darmo nazywali mnie „małym szpiegiem”), jak dorośli mówili między sobą: Niemcy pokonani, ale Rusek nie. Z tego prędzej czy później musi być wojna! Gdy poszłam do szkoły, obawiali się, że mogę coś niewłaściwego wypaplać, ale dość szybko zorientowali się, że potrafię do każdego gadać według jego potrzeb. Kiedyś do moich krewnych nieproszony zawitał facet, którego nazywali komunistycznym donosicielem (oczywiście znów nie mówili tego do mnie, tylko ich rozmowy podsłuchałam). Jak wszyscy inni odwiedzający, facet poprosił, bym mu coś zaśpiewała i wszyscy byli przekonani, że zaprezentuję coś z głównych hitów mojego repertuaru, czyli pieśni religijne. Tymczasem usłyszeli: – Idziemy w szeregu my z łanów i hut/ marzenia ożywić, wesoły nasz trud/ a w dłoniach jak płomień robota się pali/ bo naszym zadaniem budować socjalizm.
Odtąd bez obaw opowiadali mi o wojnie, ze szczególnym uwzględnieniem osiągnięć „bratniej armii”. Gdy tylko z radia padło choć słowo o naszych wyzwolicielach, od razu ktoś dopowiadał: – Oj tak, najskuteczniej to nas wyzwalali z butów, zegarków i rowerów! Z setek nieprawomyślnych opinii najbardziej podobała mi się ta, którą zawsze powtarzał dziadek: – Nawet z amerykańskim uzbrojeniem ruscy nigdy nie doszliby do Berlina, gdyby po drodze było więcej gorzelni!
Dzieciństwo upływało mi w czasach tak zwanej zimnej wojny i „walki o pokój” niemal od przedszkola. W podstawówce braliśmy udział w licznych konkursach plastycznych propagujących pokojowe treści, śpiewaliśmy piosenki antywojenne na akademiach i recytowaliśmy zaangażowane w tym temacie wiersze. Jeśli chodzi o mnie, czyniłam to chętnie, ze względu na nagrody książkowe. Gdzieś w klasie czwartej lub piątej uczniowie mieli na lekcji odpowiedzieć na pytanie: – W jaki sposób dzieci mogą walczyć o pokój? – i wszyscy zgodnie ze swym doświadczeniem odpowiadali, że poprzez malowanie, śpiewanie, recytowanie, pisanie i mówienie o pokoju. Znudzona tym, po raz pierwszy w szkole postanowiłam zaryzykować (bo dotąd nie sprawiałam kłopotów wychowawczych) i powiedzieć coś tak głupiego, by wszyscy ze śmiechu pospadali z krzeseł. Powiedziałam więc, że dzieci mogą walczyć o pokój poprzez trwałą przyjaźń ze Związkiem Radzieckim. Jakież było moje zdumienie, gdy roześmiał się tylko jeden kolega (ostro upomniany przez nauczycielkę), a moją głupkowatą wypowiedź uznano za najtrafniejszą z wszystkich. Dzięki przeżyciu dłuuuugich lat mam dziś okazję stwierdzić, że to, co jako jedenastolatka powiedziałam z ironią i dla jaj, część europejskich tak zwanych elit politycznych przez dziesięciolecia głosiła całkiem na serio, a i po 24 lutego 2022 roku szansę zachowania pokoju widzi jeśli nawet nie w przyjaźni, to w każdym razie w kadzeniu i podlizywaniu się „niezwyciężonej” armii, która znaczną część wyposażenia bojowego zachowała jeszcze z chlubnych czasów szturmu na gorzelnie.
Jedynie wśród dzieci znów widać bystrzejsze niż u dyplomatów rozeznanie sytuacji. 14 marca obserwowałam na placu zabaw grupkę dzieci podrzucających plastikowe samoloty, które z wiatrem kołowały i szybowały całkiem efektownie. Niestety, jeden chłopak rzucać nie umiał i jego samolot od razu walił się na ziemię. Gdy dopytywał kolegów – Dlaczego mój nie lata? – odpowiedzieli mu: – Bo ty jesteś ruski pilot!