Z początkiem letnich upałów reprezentanci przeróżnych partii ruszyli w Polskę na spotkania z elektoratem. – Jaki normalny człowiek w sezonie wakacyjnym, przy pięknej pogodzie, zamiast nad wodę lub na łono natury, pójdzie na spotkanie z politykami? Chyba tylko jakiś nawiedzony! – słyszałam od wielu osób. – To zależy jeszcze, w jakim stopniu nawiedzony – odpowiadałam.
Skoro niemal przez całą dobę, zamiast wyjść na spacerek, wolę z wszelkich możliwych rozgłośni radiowych słuchać wywodów, kłótni i polemik politycznych – to też do jakoś tam nawiedzonych się zaliczam, jednak na spotkania z żadnymi politykami nie poszłabym, nawet gdyby dawali tam wprost do ręki piętnastą, szesnastą itd. emeryturę. Mimo umiłowania rozrywki, nie ruszyłabym się też z domu, gdyby w pełnym składzie (lub choćby w jednej trzeciej składu) występowało moje ulubione żeńskie trio polityczno-egzotyczne: Jachira, Spurek, Siarkowska. Choć naszych supermanów wagi piórkowej (czyli publicystów) siłą rzeczy szczególnie rajcuje najmłodsza Jachira, dwie starsze i pozornie mniej rozrywkowe ja uznaję za gwiazdy równorzędne, głównie dlatego, że swe kawały opowiadają ze śmiertelną powagą, co zawsze wzmaga efekty komiczne
Tylko raz w życiu, u schyłku mej odlotowej młodości (jako 36-latka) poszłam na spotkanie z Tadeuszem Mazowieckim przed wyborami prezydenckimi w 1990 roku. Polityk był raczej niekomunikatywny, ale nie to mnie odstręczyło, tylko otaczający go wazeliniarze, klakierzy i wszelkiej maści anonimowe bufony, kreujące się na jedyną siłę godną rządzić „tym zacofanym krajem”. Zwracali się sami do siebie z wielkim uznaniem, robili aluzje zrozumiałe tylko dla ich koterii, tak aroganccy i pewni siebie, jakby żadnej konkurencji dla nich być nie mogło. Nic więc dziwnego, że po takiej kampanii Mazowiecki przegrał nie tylko z Wałęsą, ale i z Tymińskim! Nietrudno też zauważyć, że choć ponad 30 lat minęło i część tamtego towarzystwa jest już w zaświatach, tym męczącym się jeszcze na ziemskim padole nic się mentalnie nie polepszyło. Ta sama arogancja i elitarystyczne urojenia.
Dziennikarze zatrudnieni po partyjnych znajomościach (co poznaje się po tym, że od lat popełniają te same rażące błędy językowe, bo wymaga się od nich mniej niż od dzieci w podstawówce!), są szczególnie zatroskani, by lansujące ich partie nie poniosły wyborczej klęski. Dlatego do znudzenia dywagują, czy rozpoczęcie kampanii wyborczej tego lata jest przedwczesne, czy też zaplanowane w jak najwłaściwszym momencie. W chwili obecnej (mimo ogromnego hałasu) jest to BEZ ZNACZENIA, bo wyborcy najważniejsi, przesądzający o wyniku podejmują decyzje krótko przed wyborami, a nie z ponadrocznym wyprzedzeniem. Teraz chodzić będą na spotkania tylko zdeklarowani entuzjaści i wrogowie występujących polityków, zaspokajając swe potrzeby kultu idoli lub publicznego zaistnienia przez rozróbę. Tych żadna kampania nie skłoni, by głosowali inaczej niż dotąd. Skoro są już ekstremalnie nakręceni, to szkoda kasy na dalsze ich nakręcanie, bo tylko na zdrowiu może im się to odbić.
Jednak walka o wyeliminowanie rozumu przez emocje nie wygaśnie na pewno. Nawet tam, gdzie nigdy go nie było, oddziałuje się na próżnię tak, by zaczęła fermentować „obywatelską troską”, która ponoć każe głosować na najsilniejszych, by nie zmarnować głosu. Doświadczenie mnie jednak nauczyło, że lepiej głos zmarnować na nieliczących się maruderów, niż przez całą kadencję wstydzić się osobiście wybranych. Z wybieraniem najsilniejszych powinny uważać zwłaszcza panie, bo właśnie one budzą w tego rodzaju ważniakach szczególnie niebezpieczne obsesje kontrolne.