W Kwitajnach strach mieszał się z chaosem. Marion Dönhof wspomina:
„Ci uciekinierzy z Gołdapi spędzili więc u nas zimę, mocno nadwerężając nasze zapasy żywnościowe. Mnie to nie przerażało, gdyż wiedziałam, że i tak nie będziemy mogli ich zużyć. Zdawało się to jednak nie-pokoić kierownictwo partyjne i jeden z tych mądrych głupców wpadł na pomysł, akurat w początkach stycznia — dochodziło już do nas dud-nienie armat — wysłania mężczyzn z końmi do odległej o 250 km Goł-dapi, w celu zabrania pozostałej tam paszy. Tak więc zostaliśmy z gru-pą 380 kobiet i dzieci, załadowując od nowa wozy, które nie mogły ru-szyć z miejsca, jako że mężczyźni odesłani z końmi prawdopodobnie już dawno temu zostali zmiażdżeni przez front rosyjski. Chcąc zapobiec sytuacji, która nieuchronnie musiała nastąpić, dwa dni wcześniej zaproponowałam burmistrzom okolicznych miast, abyśmy oddali do dyspozycji gołdapianom nasze ciągniki, żeby mogli doczepić do nich własne wozy i wreszcie jak najszybciej udać się w drogę, nie stając nam już na przeszkodzie. Ale burmistrzowie mieli tysiące wątpliwości — będziemy przecież, argumentowali, potrzebo-wali traktorzystów do wiosennych prac polowych, a kto wie, czy wró-cą zgodnie z zarządzeniami... Tak więc i ten plan został poniechany.
Oto teraz stał przed nami Ortsgruppenleiter i udzielał nam wskazówek, byśmy zatroszczyli się o uciekinierów i zabrali ich ze so-bą, co było oczywiście całkowicie wykluczone. Powiedział, że odej-dziemy stąd tylko po jego trupie. Nadinspektor Klatt, wysoki, bar-czysty mężczyzna o rudych bokobrodach i jasnych włosach z prze-działkiem pośrodku, w całej okolicy uchodził za znakomitego fachowca (…). Teraz wstał, funkcjonariusza, będącego w cywilu naszym karczmarzem, obrzucił zabójczym spojrzeniem i nie raczył z nim więcej rozmawiać.
Później zaś biegaliśmy po pogrążonej w mroku nocy wsi i na zmia-nę zaklinaliśmy ludzi, aby wzięli ze sobą tylko to, co najbardziej nie-zbędne. Nasze rady i wskazówki rozpływały się jednak w ogólnym chaosie, którego ofiarą padły także wszystkie moje przygotowania. W moim biurku od miesięcy leżał swego rodzaju „plan mobilizacyj-ny". Było w nim dokładne wyszczególnienie, kto z pozostałych jeszcze mężczyzn i w którym majątku będzie powozić danym wozem. Co bę-dzie wolno maksymalnie wziąć każdej rodzinie, a co wydawało się ko-niecznym minimum. Nakazałam w tajemnicy powielenie map geode-zyjnych z oznaczonymi wszystkimi drogami lądowymi i promami przez Nogat i Wisłę. Każdy majątek miał dostać kilka takich map na drogę, albowiem pokonanie rzek, na których prawdopodobnie mosty już dawno temu zostały zniszczone przez jedną lub drugą stro-nę frontu, wydawało się rzeczą trudną.
Wszystkie te przygotowania nie zdały się teraz na nic. W tym cha-osie, by całkowicie nie stracić głowy i nie pogrążyć w rozpaczy, uzna-liśmy za bezsensowne powoływanie się w ogóle na te plany. Niemoż-liwe stało się także nawiązanie łączności z innymi majątkami, aby — jak to było przewidziane — wspólnie sformować kolumnę. Czy spot-kamy innych po drodze? Czy dane nam będzie kiedykolwiek zobaczyć jeszcze kogoś? Muszę jeszcze raz — po raz ostatni — zapisać tu nazwy dworów, wszystkie te piękne nazwy, których nikt już nie wymienia, by przynajmniej gdzieś zostały utrwalone: Quittainen, Comthurhof, Pergusen, Weinings, Hartwigs, Mäken, Skollmen, Lägs, Amalienhof, Schönau, Gr. Thierbach, Kl. Thierbach, Nauten, Canditten, Einhöfen .
W tych czasach człowiek tak był przyzwyczajony do obcowania z wojną i szaleństwami hitlerowców, że myślał i działał, sam tego nie dostrzegając, na dwóch różnych płaszczyznach (…)
Mimo przekonania o bezsensow-ności i o braku perspektyw tych poczynań, traktowało się rzeczywis-tość tak samo poważnie jak przedtem. Można było wyjść z siebie z po-wodu niecelowej budowy, niepoprawnego rozliczenia, źle uprawione-go pola. Od miesięcy wiedzieliśmy, że wkrótce nastąpi ostateczne po-żegnanie. Ale gdy na trzy dni przed odjazdem przyjechała z sąsiedz-twa na krótki urlop do domu moja siostra z mężem i zięciem, to za-przężono sanie i pojechaliśmy na polowanie. Przez całe popołudnie sunęliśmy bezszelestnie przez zasypany świeżym śniegiem las, czuliś-my ponad sobą młodnik, jechaliśmy przez wysoki drzewostan z jed-nego rewiru do drugiego. Wszędzie świeże ślady: danieli, zajęcy, po-tężnego odyńca. Tylko o tego odyńca chodziło owego popołudnia, jak-by to było polowanie jak dawniej. Gdy wreszcie zwierzę zostało po-strzelone, zarządzono regularne, wielogodzinne poszukiwanie. W tym samym czasie dziesiątki tysięcy żołnierzy niemieckich i rosyj-skich wykrwawiło się w śniegu tej bezlitosnej zimy (…).
Wróćmy jednak do naszej ucieczki. Także i ja zapakowałam szybko do plecaka to, co wydawało się najniezbędniejsze: trochę odzieży, pa-rę fotografii i dokumenty. Torba u siodła ze środkami do mycia, opa-trunkami i moim starym krucyfiksem hiszpańskim była zresztą już spakowana i stale gotowa do wzięcia. Trudchen, moja kucharka, prędko przyrządziła jeszcze kolację, którą spożyłyśmy wspólnie z dwiema sekretarkami. Panna Markowski, ta starsza, bardzo porządna, była za-gorzałą wielbicielką Hitlera. Przez całe lata entuzjazmowała się każ-dym meldunkiem specjalnym, a teraz nic nie mówiła, ale jestem prze-konana, że zadawała sobie pytanie, czy to jednak nie niedowiarkowie i „zdrajcy" winni są tej klęski. Dla panny Markowski pytanie to praw-dopodobnie na zawsze pozostało bez odpowiedzi, jako że ta biedna osoba przedostała się do Gdańska, wsiadła na „Gustloffa", który zo-stał storpedowany 30 stycznia na wysokości Słupska przez rosyjskie łodzie podwodne i poszedł na dno z sześcioma tysiącami uciekinierów na pokładzie" (Nazwy. . ., s. 16-21) .