- Jak narodziła się pana fascynacja Mickiewiczem?
- Moje doświadczenia z tym wieszczem są, jeśli można się tak wyrazić, trochę ekstremalne, bo kiedy byłem uczniem II klasy szkoły podstawowej, moja polonistka, pani Anna Zającowa podsunęła mi do recytacji na szkolnej akademii wiersz, który mocno przerastał moją świadomość, jak również, choć mówiłem głośno, możliwość przekazania jego sensu. A miałem już wówczas na koncie wiersz „Do matki Polki” i bardzo mocno opanowaną „Panią Twardowską”. Dzisiaj jestem zdumiony, że pozwolono mi to recytować, bo „Panią Twardowską” np. uważam za jeden z najbardziej skandalicznych utworów. Czegoś równie mizoginistycznego w literaturze polskiej nie znajduję. Nie mówiąc już o tym, że dziecko rozpoczynało deklamację od słów - Jedzą, piją, lulki palą, tańce, hulanka, swawola. Ale wtedy nie widziałem w tym nic niestosownego. Bardzo natomiast mnie dziwiło, że kiedy mówiłem wiersz do „Matki Polki”, dorośli na widowni płakali. Zapewne, gdybym ja dziś słuchał tego chłopczyka, też nie potrafiłbym ukryć wzruszenia. Ale wtedy ani w przypadku „Pani Twardowskiej”, ani w przypadku „Do matki Polki” nie wyczuwałem w tym żadnej niestosowności. Dwa lata później, będąc dwunastolatkiem miałem już za sobą lekturę „Pana Tadeusza”. Na dziesiąte urodziny dostałem jubileuszowe wydanie tej narodowej epopei z ilustracjami Tadeusza Gronowskiego. I czytałem sobie „Pana Tadeusza” nie dlatego, że taki był obowiązek szkolny, bo do tego pozostało mi jeszcze parę lat, ale dlatego, że ta lektura wydawała mi się fascynująca. Wzbierały we mnie chyba podobne emocje do tych, jakie ogarniają utalentowane dzieci, kiedy grają preludia Chopina i wykonują je z ogromnym zrozumieniem. Jak to jest możliwe? A no tak, że dusza nie jest ograniczona wiekiem.
Dość pokrętnie i rozwlekle odpowiadam na pytanie, dlaczego Mickiewicz stał się dla mnie tak ważny. Z czasem ten stosunek mój do wieszcza zmieniał się. Kiedy byłem już licealistą, to dość powszechnie funkcjonował podział na zwolenników Mickiewicza i Słowackiego. Mnie bliższy był ten drugi. Właściwie czułem go w taki poufały sposób. Bardzo wcześnie sięgnąłem po jego dramaty. Jako dziesięciolatek miałem już ich sporo w swojej pamięci, w swojej wyobraźni. Nie przejmowałem się tym, że do nich nie dorastam. Wcześnie też zafascynował mnie teatr, a Słowacki był dla mnie najważniejszym dramatopisarzem.
Jako mały chłopiec bawiąc się braciszkiem w teatr, traktowałem to bardzo poważnie. Z gałganków szyłem lalki i kostiumy dla postaci. W tym samym mniej więcej czasie ułożyłem pierwszy wiersz. Pisałem również sztuki dla swojego teatru. Po obejrzeniu baletu Prokofiewa „Romeo i Julia” postanowiłem napisać dramat. No i napisałem. Na cztery role, jakie mi się wtedy wydawały najważniejsze. Grałem go ze swoim o trzy lata młodszym braciszkiem. Występowały postaci- Narratora, Romea, Julii i Ojca Laurentego. Trudno opowiedzieć, jak to było zainscenizowane, ale chętnie bym dziś zobaczył, jak w tym się odnajdowałem jednocześnie jako wykonawca, reżyser, scenograf i krawiec. Pierwszą moją inscenizacją była Maria Stuart. Ja grałem tytułową bohaterkę, braciszek Rizzia.
- Ale jednak Mickiewicz pojawił się znowu w pana życiu…
- Nowa przygoda z Mickiewiczem rozpoczęła się na studiach. Nie wiem czy do dziś przedmiotem nauki wiersza na pierwszym roku w szkole teatralnej jest „Pan Tadeusz”, ale, kiedy ja studiowałem, był. Więc i ja przez niego i jako student, i potem już jako wykładowca przechodziłem. Stąd, to moje obcowanie z Mickiewiczem było bardzo intensywne. Starałem się też, pokazać młodzieży czym naprawdę jest ten tekst. I ci młodzi adepci teatru też nie uważali go potem tylko za jakiś archaiczny zabytek czy materiał ćwiczebny.
Kiedy Paweł Passini zwrócił się do mnie w sprawie realizacji „Dziadów” w Teatrze Lalki i Aktora w Opolu, nie wiedziałem dobrze czego się spodziewa. I nie pytałem, bo byłem już po bardzo ważnej współpracy z nim w Teatrze Współczesnym, a on zapraszając mnie, powiedział, że oprócz moich realizacji w teatrze lalek, nie ma innej inscenizacji tego tytułu. Bo nikt się na to nie odważył. Wydawało mi się to dziwne, bo w 1982 sam reżyserowałem adaptację „Dziadów” pt. „Co to będzie” w wałbrzyskim Teatrze Lalek. Robiłem też przedstawienie dyplomowe w szkole teatralnej według „Dziadów” i poematu „Pradziady”, współczesnego poety Henryka Wolniaka. I potem znowu robiłem wersję „Dziadów”, opierając się głównie na „Młodzieńcu zaklętym”. No i jeszcze w teatrze w Wałbrzychu mickiewiczowskie przedstawienie „Z tobą ja gadam” i „Królewnę lalę” Mickiewicza. Ale to wynikało z takiego pragnienia żeby ci, którzy słuchają Mickiewicza zrozumieli, że ten, kto do nich mówi, myślę tu przede wszystkim o Mickiewiczu, a nie o jego medium, kto jest dla nich ważny i nie lekceważąc takiego pojęcia, atrakcyjny. Bo gdy zapyta się przeciętnego, wykształconego Polaka czy zna „Pana Tadeusza, odpowiedź będzie oczywiście twierdząca, ale gdy spróbuje się głębiej sondować, kto naprawdę to przeczytał, będzie już dużo gorzej. I mając tego świadomość pomyślałem, że warto by zrobić takie przedstawienie, żeby było rodzajem alibi, bo ja bym nigdy nie pozwolił sobie na taką spowiedź, na jaką mówiąc słowami Mickiewicza, w „Moim trupie” sobie pozwoliłem. Bo mogłem wymigać się tak, jak Słowacki: Nie jam był winien lecz lilija winna. A tu: to nie ja, to Mickiewicz. I objawiła mi się ta inna jeszcze ważność Mickiewicza, który jest dla mnie radykalnym głosem sumienia. Jest kimś, kto we mnie albo porządkuje rozmaite sprawy, nie tylko etyczne, emocjonalne czy intelektualne, ale także pokazuje co jest dynamicznym byciem artystą. No i pozostaje dla mnie kimś ważnym niezależnie od tego, że nie chciałbym być z nim w tak poufałych relacjach. Ale jego siła jako człowieka, niezależnie od jego życia osobistego, jest dla mnie coraz bardziej bezwzględnym, kategorycznym głosem sumienia.
- A jeśli chodzi o monodramy mickiewiczowskie, to co w jego języku jest takiego, że chce się go wypowiadać na scenie?
- Kiedy pracuję nad Mickiewiczem, staram się opanować na pamięć jego wiersze, sprawia mi to przyjemność. Pamiętam, że nawet 1978 roku ucząc się długich monologów Gustawa, robiłem to z wielką przyjemnością. A to dzięki tej równowadze polszczyzny mickiewiczowskiej, euforii, nienachalnemu dowcipowi. Gdyby zająć się wyłącznie humorem poetyckim Mickiewicza, to mogłaby powstać całkiem niezła książka. Kiedy zrobiłem pierwszy monodram, z potrzeby pokazania, że Mickiewicz nie jest żadnym zabytkiem, że to poeta, pozostający w bezpośredniej relacji z teraźniejszością. Dla mnie jest on jednym z największych współczesnych poetów polskich, dającym mi te same satysfakcje co moi rówieśnicy poeci czy Kochanowski, którego mówię z taką samą rozkoszą, jak Mickiewicza, Słowackiego. Do przygotowania monodramu sprowokował mnie, żeby nie powiedzieć, namówił, Wiesław Geras, który nawiązał wówczas współpracę z teatrem kowieńskim. Powiedział, że mógłbym ten monodram zaprezentować w Kownie. Jak sobie wyobraziłem, że mogę pojechać do Kowna i tam mówić Mickiewicza, to był to dla mnie bardzo silny bodziec. Marzyłem o tym. Nie powiem już jakim przeżyciem było zmaterializowanie się tej wizji. Nie przypuszczałem nawet, że Mickiewicz przeniesie mnie w zupełnie nieprzewidywalne przeze mnie strony. Pierwszą osobą, która po premierze, w szkole teatralnej we Wrocławiu podeszła do mnie ze łzami w oczach była pani, nieznająca ani jednego polskiego słowa; dyrektorka międzynarodowego teatru jednego aktora w Dubaju. Oczywiście zaprosiła mnie do siebie. Niestety z różnych względów nie udało mi się tam pojechać.
Natomiast nie przypuszczałem, że będę mówił Mickiewicza na Islandii. Specjalnie nawet został tekst mojego monodramu przetłumaczony na język islandzki. I był to pierwszy przekład poezji Mickiewicza na ten język. Byłem też z Mickiewiczem i w Armenii, i w Słowacji, i w Estonii.
W Armenii przyszła do mnie po przedstawieniu pani i szczegółowo po rosyjsku opowiedziała, jak ona zrozumiała to, co chciałem przekazać. I okazało się, mówię tu o tej materii wewnętrznej języka mickiewiczowskiego, że uruchamia on w człowieku tego typu rezonatory, iż bariery językowe nie stanowią żadnej przeszkody. Nigdzie nie było takiej sytuacji, żeby ktoś prosił o przesłanie tekstu, albo o wyjaśnienie. Raz w Słowacji zostałem wcześniej poproszony, żeby tekst w tłumaczeniu szedł równolegle do spektaklu, ale jak obserwowałem potem widownię, to nikt raczej z tego nie korzystał.
- Widziałam na Toruńskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora, jak pan przekornie interpretował Mickiewicza i wydobywał z tekstu zupełnie nowe treści. Czy zagraniczna publiczność istotnie dostrzega tę ironię, i te niuanse, które do nas tak fantastycznie trafiają?
- Jest taki mechanizm, który zauważyłem już bardzo dawno, w moim młodzieńczym życiu, sprawiający, że ludzie, nie znający języka, a starający się przekazać jakieś ważne informacje, naddają artykulacją, bądź też mową ciała sygnały, bezbłędnie wychwytywane przez drugą stronę. Tak przecież porozumiewamy się ze zwierzętami. Czasami są to sygnały nawet bardzo subtelne. Na tym polega głębia języka mickiewiczowskiego, że on jest mocno zanurzony w tej pra-mowie. Ryszard Przybylski nie patyczkując się, nazwał Wielką Improwizację wielką gadaniną. I w tej wielkiej gadaninie jest coś takiego, co sprawia, że rozumie się ją ponad słowami. I można by przyłapywać Mickiewicza na tej nieprawdopodobnej grand elokwencji, na wielkiej pysze w tej gadaninie, skrajnym egotyzmie, ale w tym jest ta wielka siła, o której mowa w zakończeniu „Testamentu mojego” Słowackiego - „pozostanie po mnie ta siła fatalna”. Bo to właśnie jest ta siła fatalna, która jest wewnątrz. Stąd, ktoś, kto jej nie posiada, choćby nie wiadomo, jak się starał, w sposób fundamentalny tego nie osiągnie.
- Kiedy szansa na kolejną premierą Mickiewicza w pana realizacji?
- Aktualnie pracuję nad tekstem mickiewiczowskim w Opolu. To się nazywa „Niektóre ballady i jakieś romanse Adama Mickiewicza”.
17 września mamy premierę, a właściwie prapremierę.
- Zatem powodzenia!