Z Michałem Czachorem, aktorem Teatru Polskiego w Bydgoszczy, laureatem Opolskich Konfrontacji Teatralnych „Klasyka Polska" rozmawia Anita Nowak.
-Na ile studia filozoficzne wpływają na Pana postrzeganie teatru, zawodu aktora, pomagają w kreowaniu postaci scenicznych? A może nie ma to związku?
- Pośrednio na pewno tak, ponieważ obie te dyscypliny kształtują krytyczne myślenie. I w filozofii, i w teatrze podstawą jest zadziwienie. I tu i tam w myśleniu o świecie na pierwszy plan wysuwają się pytania.- Dlaczego się tak dzieje? Co się dzieje? Dlaczego jest tak a nie inaczej? Czy musi być tak? Jak żyć? Myślę, że te podstawowe pytania w filozofii i teatrze są bardzo zbliżone. Są to pytania o społeczeństwo, o człowieka, o historię, o Boga, o siebie w świecie. I może faktycznie nie bez kozery tak się stało, że równolegle wybierałem obie te drogi. Studiując filozofię, równocześnie chodziłem do prywatnej szkoły aktorskiej L’ Art Studio w Krakowie. Bardzo dobrze wspominam ten okres. Było to moje pierwsze zetknięcie w ogóle z uczelnią wyższą i ze środowiskiem teatralnym. Te dwa środowiska się w jakiś sposób dopełniały. Na studiach filozoficznych miałem do czynienia z intelektualistami. Myślę tutaj nie tylko o kolegach z roku, ale przede wszystkim o profesorach. Natomiast środowisko aktorskie było zupełnie inne temperamentnie. Dziś, kiedy zastanawiam się, dlaczego wybrałem drogę teatru, myślę, że po trosze chodziło o rodzaj przygody bycia z ludźmi, wśród ludzi, ale też o materializację tych filozoficznych zagadek, o realizację pragnień, o próbę jakiegoś kreowania świata. Jako licealista bardzo interesowałem się kinem i zostało mi to do dzisiaj, tylko, że wówczas podchodziłem do tego bardziej analitycznie, studiowałem historię kina, gatunki filmowe. Bardzo mnie intrygowało kino, które na własny użytek nazwałem „ równoległym", a więc tworzące jakąś rzeczywistość własną, na podstawie znanego mi świata kreujące jego obraz, którego bym się nie spodziewał. I trochę może też tak było z teatrem, żeby poprzez niego budować jakiś równoległy świat. Tak na marginesie powiem, że jestem amatorsko zainteresowany astronomią i fizyką kwantową, fascynuje mnie np. tzw. teoria strun, czyli perspektywa istnienia kilkuset tysięcy równoległych światów. Jest to dla mnie czymś niebywałym, pobudzającym wyobraźnię, albowiem wyrzuca człowieka z naszego logicznego porządku, porządku kategoryzowania rzeczywistości. To ogromnie inspirujące. Podobnie, jak ostatnie informacje o Zderzaczu Hadronów. Bardzo mnie to pasjonuje.
-Pracował Pan w wielu znakomitych teatrach Krakowa, Warszawy, współpracował z wielkimi indywidualnościami reżyserskimi i aktorskimi, jak po tych doświadczeniach odnajduje się Pan na scenie bydgoskiej? Które z zagranych ról ceni Pan najbardziej, które lubi, a które może nie?
-Prawdę powiedziawszy, nigdy się nie zastanawiałem nad moimi ulubionymi rolami, jako że nie czuję się aktorem z bogatym dorobkiem. Choć niewątpliwie pewne wydarzenia z mojej biografii dla mnie samego są znaczące, jak np. debiut sceniczny w Starym Teatrze w spektaklu „Pieszo" Mrożka w reżyserii Kazimierza Kutza, u boku Jerzego Treli, z którym graliśmy w tym spektaklu dwie główne role. Pracowałem tam też u boku Krzysztofa Globisza, Andrzeja Hudziaka, Jacka Romanowskiego, jakby nie było, moich ówczesnych profesorów. Najbardziej niezwykłym jednak, wręcz mitycznym, doznaniem było dla mnie uświadomienie sobie, że gram w spektaklu wielkiego reżysera, z samym Konradem, Jerzym Trelą na deskach teatru, w którym narodził się jeden z najważniejszych spektakli teatralnych, jakie w ogóle w Polsce powstały, owiany niesamowitą legendą. Chodziłem i rękami dotykałem owych desek. Były to dla mnie jakieś zmysłowe wręcz wrażenia. Czułem się bardzo wyróżniony, chłonąłem magię tego miejsca. Zdaję sobie sprawę z tego, że to może brzmieć infantylnie, ale było to pierwsze zawodowe doświadczenie chłopaka na trzecim roku --
bszkoły teatralnej, który na co dzień snuje z kolegami plany, baja, coś mu się wydaje z jednej strony, bo ma takie właśnie ambitne reformatorskie, idealistyczne zacięcie, a z drugiej strony, gdzieś tam z tyłu głowy, zdaje sobie sprawę, że rzeczywistość będzie dużo bardziej brutalna i ona w istocie taką się okazuje. I nagle takie spotkanie, takie wydarzenie! Dla mnie jest to też jeszcze o tyle znaczące, że moja mama pochodzi z Borzęcina, ze wsi, w której urodził się Mrożek. Moja babcia znała Mrożka i jego rodziców. Stąd to doświadczenie miało też dla mnie dodatkowy aspekt, bardziej intymny, specyficzny.
Później była Warszawa i spotkanie z Grzegorzem Jarzyną. Potem z Tadeuszem Słobodziankiem i z Bartkiem Szydłowskim. Słobodzianek prowadził wówczas tzw. laboratorium dramatu i co roku organizował warsztaty dramaturgiczne w Wigrach i raz pod Lublinem. Trzy razy uczestniczyłem w takich warsztatach. Oprócz pracy reżysersko- dramaturgiczno- aktorskiej, była to okazja do spotkania z rówieśnikami dramaturgami, reżyserami i aktorami, do wymiany poglądów i po prostu bycia razem. To był ważny okres w moim życiu. Kiedy po doświadczeniach warszawsko- krakowskich trafiłem do Bydgoszczy, zastanawiałem się czy warto się tu osadzać, czy mnie to nie upupi, albo nie rozleniwi. .Rozmawiałem z wieloma znajomymi, którzy są w takich mniejszych teatrach, jak w Opolu, Wałbrzychu, wreszcie zdecydowałem się przyjechać. Tymczasem okazuje się, że praca w Bydgoszczy daje mi wiele satysfakcji, niesamowitą możliwość spotykania się z bardzo dobrymi reżyserami, bardzo dobrymi aktorami, którzy przyjeżdżają tu gościnnie, jak Sebastian Pawlak, Michał Majnicz, Rafał Kronenberger. O takich reżyserach i takim repertuarze jak tu, sezonowo mógłby pomarzyć każdy teatr i każdy aktor. Nie mam więc zupełnie poczucia stygnięcia. Co innego samo miasto… Rozmawialiśmy niedawno na ten temat z Łukaszem Gajdzisem i doszliśmy do smutnego wniosku, że pod względem kulturalnym, jakiegoś działania na tym polu, tu i za dziesięć lat nic się nie zmieni. Przyznam szczerze, że mi się tutaj trudno odnaleźć w środowisku intelektualno- artystycznym. Nawet towarzysko, żeby spotkać się gdzieś na kawie. Ale to są takie moje prywatne odczucia, natomiast do teatru bydgoskiego przyszedłem na takiej samej zasadzie, z takim samym stanem licznika, jak pozostali. Owszem, niektórzy byli tuż po szkole, a ja już jednak miałem tych kilka lat za sobą, już trosze wiedziałem, na czym ten biznes polega. I nagle wszystko zaczęło się fenomenalnie układać. Ten teatr zaczął bardzo dobrze funkcjonować. Grupa ludzi bardzo szybko się z sobą dogadała i pod względem artystycznym, i koleżeńskim, i towarzyskim. Już na początku wytworzyła się niesamowita energia i do tej pory nie wygasła. Teatr poprzez swoje udane premiery odniósł sukces w Polsce, stało się o nim głośno i w tym sukcesie nie ustaje. Przyjeżdżają tu krytycy gazet ogólnopolskich, tygodników. Chce im się, bo uważają, że warto informować społeczeństwo o tym, co się w Bydgoszczy dzieje. To jest nobilitujące. I to, że jesteśmy zapraszani na festiwale, że udaje nam się nagrody zgarniać, to że jesteśmy opisywani w branżowych pismach. Mam wrażenie, że to jest tak, jak z prowincjonalnymi uniwersytetami niemieckimi w XIX wieku, które rodziły największych geniuszy. Warto robić to, co się robi możliwie najlepiej, bez względu na to, gdzie.
-Otrzymał Pan najwyższą nagrodę aktorską w Opolu za postaci w „Słowacki. 5 dramatów". Jak Pan się odnalazł w tej inscenizacji i w tych postaciach? Na ile one były Panu bliskie? Jak Pan poczuł się w zaproponowanej przez Pawła Wodzińskiego konwencji?
-Materiału było bardzo dużo. Zdecydowaliśmy się wyjść od bardzo ogólnych charakterystyk w pracy nad postacią, a potem przejść do szczegółu. Podzieliłem więc te postaci bardzo grubą kreską. Do Księdza Marka i od Horsztyńskiego w ciągu moich postaci wydarzy się rewolucja. Bo i Zbigniew w Mazepie, i Leon we „Śnie", i Starościc w „Księdzu Marku" to postaci, choć różniące się od siebie, to jednak wszystkie naznaczone kreską sentymentalną lub nikczemną, ale generalnie słabe, uginające się pod ciężarem rzeczywistości, z którą nie są w stanie się --
zmierzyć. Nieszczęśliwie zakochany Zbigniew, uwielbia się nad sobą rozczulać. Leon we „Śnie" jest pętakiem, pijakiem, który nie ma świadomości ani państwowej, ani historycznej i najlepiej czuje się pod skrzydłami ojca. Postacią słabą, szukającą jakiegoś zwierzchnika, który poprowadzi go przez życie i przyda sił, jest też Starościc, którego gram w „Księdzu Marku". No, a od „Horsztyńskiego", czyli od postaci Szczęsnego do „Kordiana" już mamy do czynienia z postacią świadomą sytuacji świata i swej sytuacji w świecie. Nie bez kozery mówi się o Szczęsnym, jako polskim Hamlecie, bo Szczęsny podobnie jak on wątpi. A z czego to wątpienie wynika? Z tego, że Szczęsny też jest z innego porządku, jest postacią nowoczesną. Hamlet żyje w średniowieczu, ale jest postacią renesansową. Ma już zmienione paradygmaty. I to też zakłóca jego funkcjonowanie w starej rzeczywistości. Tak samo Szczęsny ma inne, niż jego współcześni, paradygmaty i narodowe, i moralne. Stąd nie może się wpisać schemat panujący na zamku. Z drugiej strony właśnie ta świadomość, nazwijmy ją nowoczesną, pozwala mu na ocenę sytuacji współczesnej z innej perspektywy. Szczęsny, podobnie jak Hamlet, ma odczucie, że znalazł się w pułapce. Co to znaczy? To znaczy, że historia toczy się gdzieś obok niego. Ale dramat „Horsztyński" jest niedokończony, i możemy tylko domniemywać, jak potoczyłyby się dalsze losy Szczęsnego. A Hamlet, wiedząc że sytuacja mu się wymyka, bo historia w gruncie rzeczy pozostaje wobec niego obojętna, sam zaczyna tworzyć historię. Słowa „reszta jest milczeniem", wypowiadane do Horacego, mają właśnie na celu to, by zapamiętać historię taką, jaką stworzył ją Hamlet, który z biernego obserwatora wydarzeń na początku, z czasem staje się ich inspiratorem. Sprowadza aktorów, którzy wprowadzają pierwszy ferment na dworze. I później, kiedy on już wchodzi w tę machinę, staje się mitotwórczy, bo się zapamiętuje historię tak, jak się chce zapamiętywać, a nie tak, jak ona się wydarzyła. Hamlet ma tego świadomość i chce tworzyć tę historię. I kto wie jak rozwinęłaby się postać Szczęsnego, gdyby Słowacki „Horsztyńskiego" dokończył. Niestety w punkcie kulminacyjnym rozwoju Szczęsnego, kiedy dochodzi do kwestii: co robić, wahająca się myśli, powiedz co robić. Ale „Kordian", następny dramat Słowackiego, z którego korzystamy, podsuwa odpowiedź. Szczęsny, wydobywa się z jakiegoś potwornego zwątpienia i podejmuje ryzyko działania. Jest to jednak człowiek pozbawiony złudzeń. Pracując z Pawłem Wodzińskim nad tym przejściem od Szczęsnego do Kordiana, myśleliśmy o ludziach, których np. sportretował Houellebecq, ludziach na skraju rozpaczy, pozbawionych złudzeń, którym pozostaje tylko trwanie w otępieniu, jak wcześniej u Sartre’a czy Becketta, ale w zmienionych przez te 50 lat okolicznościach. Bo, o ile dramaty Becketta i Sartre’a wydarzają się w atmosferze pewnej intymności, tutaj już jej nie ma. Bohaterowie żyją w świecie, w którym wszystko zostało już wystawione na sprzedaż. W efekcie jest tu zdecydowanie więcej podłożonych sytuacji kontekstowych- religijnych, społecznych, politycznych. Houellebecq jest przecież i pisarzem, i publicystą. Wyszliśmy więc, od takiego rdzenia- ironii, ale nie chcieliśmy ironii dystansującej, którą się teatr ostatnio często posługuje, np. przez tzw. puszczanie oka do widowni i zaskarbianie sobie tym sposobem sympatii publiczności, która też jest ironiczna, bo też nie ma złudzeń. Nie mogliśmy dziś już Kordiana zagrać romantycznie, bo nikt by w niego nie uwierzył. Współczesnym bliższa jest postać sceptyczna, cyniczna, człowieka, który wywrócił wszystko do góry nogami, postawił wszystko na opak, albo któremu postawiono wszystko na opak i on musi teraz budować wszystko od nowa. A nasz Kordian jest współczesny. Dlatego, kiedy Grzegorz, stary nauczyciel, człowiek, który doświadczył niejednego, opowiada o swoich doświadczeniach, prezentuje swoje wartości, Kordianowi wydają się one zupełnie nieprzystające. Bo Grzegorz opowiada nawet nie historie, ale legendy, baśnie, on żyje swoimi fantazjami, fantazmatami wręcz, czyli czymś, co sobie wytworzył na podstawie tego, co przeżył, w co kiedyś pewna grupa wierzyła, jakieś projekcje. Kordian czuje, że to nie tędy wiedzie jego droga. Pomimo to Kordian decyduje się na ów gest działania. To wszystko jest zapisane przez Słowackiego bardziej ironicznie. Stąd monolog na chmurze, w którym Kordian mówi, że sobie koronę --
zrobi z gwiazd i będzie nawracał ludzi, jak bóg. Sam w sobie ten tekst już jest bardzo ironiczny, bardzo krytyczny. I teraz pytanie: czy robimy ironię poprzez ironię, czyli wyśmiewamy ten monolog, czy pokazujemy zgodnie z duchem Słowackiego, że trochę to taka głupota polska z mieczem na czołgi. Tu też w jakiś sposób próbujemy psychologicznie się zmierzyć z tematem, który w konsekwencji okaże się pustym i niezdrowym patosem. Wybraliśmy tę drugą opcję. I Kordian, jak wszyscy wiemy, ponosi klęskę.
-Ale Pan odniósł sukces, którego serdecznie gratuluję!
- To by się nie wydarzyło bez udziału całego zespołu aktorskiego, jego wspólnej wytężonej pracy, w bardzo dobrej, życzliwej atmosferze. Próbowaliśmy dużo i bardzo uczciwie, w dobrym klimacie. Wszyscy wzajemnie się napędzaliśmy. Inaczej sukces przedstawienia nie byłby możliwy.
- A teraz już mniej poważnie - dlaczego jest Pan najczęściej rozbieranym w Bydgoszczy aktorem? Chyba tylko w „Kajtusiu Czarodzieju" był Pan kompletnie ubrany…
-A tego nie wiem. Zresztą cały czas Mai Kleczewskiej wypominam, dlaczego Marta Ścisłowicz w „Płatonowie" ma majtki, a ja nie? Na premierze myślałem: ma być raj, dobrze, będzie raj, ale potem zauważyłem, że Ewa jednak jest w majtkach! Ale muszę powiedzieć, że ja nie mam w tej materii jakiś oporów; nawet się nad tym nie zastanawiam.
-Czy uważa Pan to zawsze za artystycznie uzasadnione?
-W „Babel" było to na pewno uzasadnione. W „Płatonowie" też. Z Mają Kleczewską bardzo skrupulatnie konstruowaliśmy postać Mikołaja, po części złożoną też z Osipa. Niezwykle wnikliwie ją analizowaliśmy, a potem syntetyzowaliśmy. Postanowiliśmy wrzucić Mikołaja w środek akcji. Stąd głęboko zastanawialiśmy się nad takimi radykalnymi gestami psychologicznymi, tudzież kreowaniu bohatera w danej sytuacji.
-Co wcale nie znaczy, że jest Pan tam cały czas ubrany…
-Są momenty, kiedy ubranie bardzo krępuje działanie…Czy zwróciła Pani uwagę, że w teatrze właśnie mężczyźni są rozbierani? Oprócz Partycji Soliman w „Maracie" nie widziałem na scenie żadnej rozebranej dziewczyny. Sami faceci. Tutaj np. Sebastian Pawlak, Marcin Bosak u Lupy…
- I to jest w teatrze kolejny przejaw postępu, bo ja pamiętam jeszcze czasy, kiedy rozbierano głównie kobiety…
- Anita Nowak
- "Akant" 2010, nr 9
Anita Nowak - Michała Czachora światy równoległe
0
0