Pełzałem po tobie, jak bym szedł główną nawą
klasycznego gotyku z Ludwika Świętego czasów.
Ominąłem rubinu ogień pod sklepieniem,
by smakować rozet miękkiego falowania.
Tak doszedłem do witraży Rozkoszy cielesnych
i Tęsknot duchowych odkrywanych pod powieką.
Byłaś niebieską cała jak Matissea katedry
z papierowych aktów na białych kartach nocy.
Pomiędzy łukami ramion i nóg zawieszony czas
na nitce powietrza zapamiętywał stopy grzechu
pełne, które składałaś jak dłonie.
Nad ranem, odwrócona katedro, nie przestałaś
zachwycać widokiem od strony chóru z głosami
światła już nowego dnia. W tobie pieśni
pragnień i tęsknot moich z drapieżnymi lęków
maszkaronami, które ciągną do głowy.
Niedzielne popołudnie. Słońce wytapia złoto
z pierwszych liści. O czym myślisz, zapytałem.
– Cudowny zapach ma jesień. Twoje słowa kładę
do wiersza pełnego kamiennych słów.
TRZY STANDARDY
Żonie i Córce
Pamiętasz wieczór i widok z okna
jak z deszczu pod rynnę. Obiektywem
zobaczyłaś park freejazzowo zamazany.
Drzewa w głębokich kontrabasu brzmieniach,
złotym światłem trąbki dmie tremolo latarnia
przez gałęzie. Ktoś był, ktoś odszedł w akordy
wykapane fortepianowo na ławce – – – – – –
*
Przez deszcz do deszczu świateł w parku
kwitnącym fontannami. Noc dolewała
deszczu do wody ognia. Woda podawała
kolor wodzie. To dobra chwila, pomyślałem,
żeby utopić zmęczoną utopię.
*
To było jak wprowadzenie
do ballady o barramundi. Biały zapach,
smak biały, barramundi. O tak, barramundi,
żywioł wody i przestrzeni w ości światła.