Wczesnym listopadowym popołudniem PANI EGUCKA nie jechała NA WYRAJ do ÓWKI, zresztą i okoliczności były zupełnie inne, niż te, które towarzyszyły PANI EGUCKIEJ kiedy to pewnej wiosny jechała tu, przez park pana von HOFF, na MARKETTING, który to zawsze się jej kojarzył z myślą upokarzającą – JEDZIE PO PROŚBIE ! – i kiedy to się wówczas zatrzymała, przysiadła na kamieniu, by się wpatrywać w wesołe wiosenne wody ulubionej od dziecka strugi – WIRENKI.
Dziś przyszło jej ominąć park pana von HOFF i jechać wolno, ni to leśną, ni to parkową drogą, wstrząsana jak dreszczem obrzydzenia dla tej wizyty ponurej z mordercą ciotki Helenki w tle, przez – raz po raz – przebiegające przez nią korzenie drzew.
Nawet tajemnicza fasada opustoszałego pałacu pana von HOFF i majaczące za nią nowe osiedle Księżnej ÓWKI nie przyciągnęło jej uwagi: śpieszyła ! by zahamować dość nieoczekiwanie tam, gdzie się kończyła polna droga i ukazało się to niebywałe domostwo, którego nigdy za czasów gdy tutaj, w tym pałacu, mieszkała, – za parkiem pana von HOFF nie było: owa potężna ponura budowla cała z czarnej klinkierowej cegły, z niewielkimi, jak w basztach średniowiecznych, okienkami w górnych kondygnacjach domu, bo parter okien nie posiadał. Choć dopiero co zbudowana, ale już perfekcyjnie wykończona, zainwestowano tu duże pieniądze ! O ! Nawet budynki gospodarcze – chyba stajnie dobudowane – zdziwiła się PANI EGUCKA.
PANI EGUCKA cicho zaparkowała samochód – ukryła go wręcz – za porastającymi tę odludną część ÓWKI chaszczami, wysiadła i śpiesznie się zbliżała do tej budzącej grozę budowli, przypominającej ni to bunkier przeciwlotniczy z okresu II wojny światowej, ni to twierdzę mafii (cóż to się teraz w Polsce porobiło ! – jęknęła PANI EGUCKA – Stasia by takie śmieci dawno wymiotła swą miotłą), a może siedzibę MASONÓW… eeee… raczej więzienie.
Wpatrzona w ten dom, nie zauważyła idącej w jej kierunku wiejskiej kobiety, dawnym tu obyczajem w chuście na głowie i szarej katanie, toteż aż się wzdrygnęła, gdy ta zawołała:
- EGAaaa…. A ty co tu robisz, tej nadętej KANT szukasz, co to budując tę chatę przeklętą, mojego starego oszukała, jego firmie OGRÓDECZEK za robotę nie zapłaciła, dopiero jakeśmy w sądzie sprawę wygrali wraz z tymi wszystkimi firmami, które też PRZEJECHAŁA, to MYŚMA ten nasz grosz odzyskali, bo komornik tę budę zlicytował; tero kupił ją taki ZGROŹNY w kapeluszu wciśniętym na oczy… ŁÓÓN, niczym dawniej ten nasz major von HOFF, na czarnym koniu po okolicy se jeżdża… mówię ci: ZGROŹNY TAKI jak JASNY GWINT ! My tu starzy to nawet mówimy, że to DUCH jakiś z zaświatów z naszej BIAŁEJ BUDKI… wiesz grobowca von HOFFÓW wylazł… bo ta jego buda nienawistna jakaś, czy co ?!
EGAaaa… ja ci dobrze radzę: tam nie ma czego szukać, no ale z twoim rozumem to ty wiesz, czego chcesz… no to w razie czego, pamiętaj: wszystkim rozpowiem, żeś tam weszła… no, nawet poczekam tu w krzakach, aż wyjdziesz… my tu swoi, ty nasza – od ICZA, a ten nowy, to jakisi diabelskie nasienie czy co ? No to idź już i pamiętaj, że ja w krzakach… czekam…
To była Longina – ta sama, z którą to PANI EGUCKA do jednej klasy chodziła tu w ÓWCE; malowała dla niej konie, aby GALARETA, który je uczył rysunków, nie postawił jej złej noty… to były czasy, a moje konie ? klasa ! – uśmiechnęła się PANI EGUCKA i w geście wdzięczności za troskę, uścisnęła Longinę.
Obeszła dom dokoła – nie trzeba już było, jak onegdaj – przeskakiwać kałuże, bo teren wokół domu był uporządkowany – POZBRUK, trawniczek, wysokie ogrodzenie z drewnianych masywnych klocy – na szczęście, równie masywna brama była rozwarta, jakby ktoś przed chwilą wyjechał… tak, PANI EGUCKA pamiętała: drzwi od frontu nie było… tak ! były tylko te małe, kwadratowe wykute w jakimś żelastwie… zamiast klamki miały przymocowane pośrodku olbrzymie koło, takie, jak w staroświeckim machinach, lub kasach pancernych.
Drzwi były zamknięte, wokół – żywego ducha, ani śladu dzwonka.
PANI EGUCKA rozejrzawszy się dookoła, zauważyła na tyle domu tę nowo zbudowaną stajnię: eleganckie, półkoliste górą wrota były na całą szerokość rozwarte, jedynie przesłonięte drewnianym szlabanem.
PANI EGUCKA zajrzała do wnętrza: przy żłobach stały konie – wszystkie czarne – cicho parskały i smacznie zajadały obrok; wśród nich, luzem, nie przywiązany, biegał źrebaczek – takie końskie dziecko.
PANI EGUCKA stała urzeczona: konie, które pamiętnego roku 1939 GINĘŁY RAZEM Z NAMI – jak to pięknie uwidaczniał w swych obrazach GESKI – dziś nie ginęły, nie rozszarpywały je bomby, nie kroczyły w tumanach kurzu; zamieszkały nareszcie w lśniących pokoikach – boksach, teraz, w wolnej Polsce… a ten źrebak podbiegł do PANI EGUCKIEJ i śledził ruchy jej rąk czy aby wyciągnie rękę i poda mu kostkę cukru. Ależ poda ! Poda.
Na kawie była wczoraj w KAFFE GAZETA i kostki cukru do torebki wrzuciła – pijała kawę gorzką.
Szczęśliwy źrebaczek – bo znalazł ulubiony przysmak na PANI EGUCKIEJ dłoni… jak miło teraz dotknąć jego miękkich chrap i po czole pogłaskać… polubiły te konie PANIĄ EGUCKĄ… delikatnie rżały, tak jakoś przyjaźnie… toteż PANI EGUCKA schyliwszy się, przeszła pod barierką do wnętrza i zawołała na nie – Szlachecki zawsze mówił, że wchodząc do stajni, na konie trzeba zawołać, by się nie przelękły – hej ! Kare ! Mam cukier i dla was ! – i wyciągnąwszy dalsze zapasy cukrowych kostek z torebki, pozostałość wszystkich wypitych gorzkich kaw w KAFFE GAZETA, podawała im te kostki na dłoni.
Gdy tak się zabawiała, poczuła naraz na sobie czyjś wzrok – kiedy się odwróciła, ujrzała nonszalancko bokiem opartego o barierkę, z rękoma i nogami skrzyżowanymi, z nienawistnie wbitym w PANIĄ EGUCKĄ wzrokiem rzucanym spod wciśniętego aż po oczy kapelusza BORSALINO – SZALONEGO KNIAZIA.
Tym wzrokiem PANIĄ EGUCKĄ wprost świdrował !
- Dzień dobry – powiedziała PANI EGUCKA uprzejmie – nareszcie pana znalazłam – tak szybko pan wyszedł z tej PANICHIDY, a trzeba nam chyba porozmawiać prawda ?
- Prawda ?! Chyba pani czytała: TEREN PRYWATNY. Naruszyła pani teren prywatny – dodał dobitnie, a brzmiało to nieomal jak GROŹBA KARALNA – skonstatowała w duchu PANI EGUCKA.
- Ale brama była rozwarta, więc nie było widać napisu; ma pan piękne konie – zmieniła przezornie temat rozmowy PANI EGUCKA.
- Jak to KNIAŹ – ni to warknął, ni to parsknął SZALONY. – Mamy rozmawiać? A o czym ? Zresztą proszę do mieszkania... tam inny klimat do rozmów – zacharczał jakimś krótkim dzikim śmiechem. – Chyba się pani nie boi wejść do tego domu, taki inny... STRASZNY, co ? Przydatny do moich celów ! – dodał ponuro jakoś.
- Znam ten dom wcześniej niż się to panu wydaje – znałam go, gdy był w budowie, nic w nim strasznego, są w nim zamontowane znakomite grzejniki miedziano – aluminiowe, wyprodukowane przez mojego syna. Już miała powiedzieć – jak to BLIŹNIAK – GADUŁA – a pana krewnego, ale w ostatnim momencie ugryzła się w język: przecież SZALONY KNIAŹ nie powinien się nawet domyślać, że PANI EGUCKA wie o nim wszystko !
Kto wie, ten wie, pst...
- Zresztą – dodała głośno i trochę ironicznie: mnie DUCHY nie straszą, raczej to pan wchodzi im, nie wiedzieć czemu, w drogę.
- Wchodzę w drogę ?! A ! SZTO WY GAWARITIE ? JA WAM SKAŻU, że nie w drogę wchodzę, ale że po drodze mi z nimi, bo ja Z NICH...
- No tak, każdy ma swoją PRZESZŁOŚĆ – jakąś GENETYCZNĄ PAMIĘĆ o czasach które go wyniosły na chwilę do przestrzeni trójwymiarowej – filozoficznie rzuciła PANI EGUCKA – i każą z niej wydobyć swoim tam zaistnieniem wszystko co ŚWIATŁEM znaczone z CIENIA...
- A WSIO CZIORNOJE na POHYBEL ?! A ! NIET – wrzasnął naraz, aż PANI EGUCKIEJ serce sportowca zabiło gwałtowniej. – CZIORNOJE ? A może NIESPRAWIEDLIWOŚCIĄ naznaczone – zaczernione ?! ACH ! KAKAJA WY UMNAJA, tóż wy znajetie – toż to wasz Kotarbinskij – profesor skazał: DOBROĆ I OBOJĘTNOŚĆ wszystko w niepamięć puszczają, a ZŁOŚĆ i SPRAWIEDLIWOŚĆ pamiętają wszystko !
- ZŁOŚĆ i SPRAWIEDLIWOŚĆ tymi swoimi krzykami, wrzaskami się w końcu wyczerpią – wyładują jak bateryjki swoją energię, a ŁAGODNOŚĆ DOBROCI i OBOJĘTNOŚCI trwa wiecznie – to prawdziwe PERPETUUM MOBILE ! Fizyka trzeciego wymiaru swoimi prawami tego nie naznaczy, choćby profesor szaf nawet najstaranniej je badał i ustalał.
- KAKAJA CHITRJA – syknął boleśnie SZALONY KNIAŹ, podchodząc do tych żelaznych wąskich drzwi wejściowych i kręcąc umieszczonym pośrodku kołem – otwierał tę zaszyfrowaną Kasę Pancerną, ów tajemniczy dom.
- SJUDA NIELZJA – no, ale wy, Wielikaja Kniagini – Wielka Księżna Twerska – dodał już po polsku, z udanym szacunkiem, bo z nienawiścią w głosie.
- Jednak podsłuchał ! Podsłuchał moją rozmowę z ciotką Helenką – przeraziła się PANI EGUCKA – głośno rzuciła:
- PANI EGUCKA ! Jak pan wie już wszystko, to należy się do mnie zwracać: PANI EGUCKA.
- Samotne EGO ICZA z MOSKWU, hę ? – zaśmiał się okrutnym śmiechem.
- ICZ z Moskwy ? Ten zapewne, który tam przybył w 1830 roku, za czasów Mikołaja I – cara ? Ten, który w swych sławnych KÓŁKACH arystokratyczną młodzież całej Moskwy skupiał ?! Do niebywałej zatem osobowości mnie pan porównuje, bo choć był i świetnym pianistą, i niezłym poetą, to przecież ten jego krótki żywot – niby to na gruźlicę w 1840 roku zmarł, ale któż to może wiedzieć, jak tam z tą jego śmiercią było naprawdę – bo może przez Mikołaja I otruty ? – błyskotliwością osobowości niczym gwiazda świecił. ICZA tego, herbu MOGIŁA a nawet TRZY, a także jego zwolenników – proszę pana – ekscytowała się PANI EGUCKA – nie interesowała rzeczywistość, obca i taka przygnębiająca, bo estetyka SCHELLINGA ukazywała im przecież ŚWIAT IDEALNY; chcieli uciec od świata realnego, zastąpić KONSTRUKCJĄ FILOZOFICZNĄ, Cóż ! ROMANTYZM... jeśli o to panu chodzi, to tę skłonność do romantyzmu, to ją po tym moim przodku arystokratycznym odziedziczyłam – spokojnie odparowała zarzut SAMOTNEGO EGA z MOSKWY PANI EGUCKA.
- Ja srazu znał szto etot DUCH wsegda riadom SA mnoj – WASZ – EGOCKA – ale i nie WASZ – ICZA - PRKALIATYJ z MOSKWU… bo to on tę miłość do wolności polskiej w jednym z Romanowów, mego pra...dziada, zaszczepiwszy, tę jego…
- Wiem, wiem, Romanow – jeden – sprawiedliwy – do Polski zbiegł, a nawet w 1863 roku w Powstaniu Styczniowym za Polskę zginął... WIELKOPOLANINEM... – nie dokończyła.
- TAKOJ DURAK– CZAPKI MONOMACHA mnie pozbawił, takie to jego znajomości z ICZEM konsekwencje !
- Przecież teraz nie ma żadnej CZAPKI MONOMACHA ! – oburzyła się PANI EGUCKA.
- Nie ma nawet carskiej korony ! Wie pan... słów mi brak ! Toż to jakieś - Gertruda – Żanna by powiedziała:- OPOWIEŚCI CHIŃSKIEGO MANDARYNA !!!
- Nie ma ?! – zazgrzytał zębami – A to jeszcio pasmatrim ! – i przepuścił PANIĄ EGUCKĄ przodemuwidim – dodał.
- Coraz lepiej – docieram powoli do wnętrza SZALONEGO KNIAZIA – złe wiadomości – kłębi się w nim i ZŁOŚĆ i SPRAWIEDLIWOŚĆ... – ubolewała PANI EGUCKA przekraczając próg tajemniczego domu, którego wnętrza de facto nigdy nie oglądała.
- Kto tu wejdzie, może nie wyjść – zaśmiał się chytrze SZALONY KNIAŹ, za-trzaskując owe wąskie żelazne drzwiczki, niczym drzwi więziennej celi.
- Ja wyjdę na zewnątrz niezabawem, bo na mnie ktoś czeka na zewnątrz... byłyby kłopoty... – powiedziała PANI EGUCKA, posuwając się w mdłym świetle świec do przodu prawie po omacku.
- Niby KTO ? – zapytał ostro SZALONY KNIAŹ.
- ANIOŁ STRÓŻ – mam pracowitego ANIOŁA STRÓŻA – zawsze się pojawia wów-czas, kiedy go potrzebuję.
- BAJKI ! – rzucił butnie, ale jednak z nutą niepewności w głosie SZALONY KNIAŹ.
- Wkrótce będzie się pan mógł przekonać, że to nie bajki – oczywiście, jeżeli zajdzie taka potrzeba – mruknęła PANI EGUCKA pod nosem, ale SZALONY KNIAŹ dobrze to usłyszał, bo nagle ochryple się zaśmiawszy, powiedział:
- Żarty żartami, proszę, proszę – i rozwarł następne drzwi, wiodące z ciasnego korytarzyka do...
- OOooo ! – wyrwało się PANI EGUCKIEJ, bo takiego widoku się nie spodziewała. Znalazła się bowiem nie w żadnej tam EUROKUCHNI Z SALONEM, ani nawet w przeogromnym salonie; znalazła się w jakiejś KATEDRALNO – CERKIEWNEJ przestrzeni: wielka nawa rzędami kolumn i filarów naznaczona, nad której wysoką ko-pułą półkoliście balkon – krużganek się wznosił na który, tuż przy drzwiach z lewa i prawa schody prowadziły. Równie półkoliście rozwieszone u pułapu kopuły kryształowe olbrzymie pająki, rozświetlały wnętrze z takim przepychem wypełnione antykami i niecodziennymi przedmiotami – wręcz bajecznymi a może nawet magicznymi ? Nie ogarniesz tego wzrokiem na jego pierwszy rzut ! Każda rzecz tu bowiem długiemu się wpatrywaniu weń służyła, by jeszcze tajemnicy swej nie wydać, do czegóż to przydatną by być mogła.
Nad tym wszystkim się unosił zaśpiew jakiś cerkiewny, ponury, ze wszystkich zakamarków tego wnętrza się wydobywający, poprzez który przedzierał się ni to jęk, ni to westchnienie... błagalne chyba...
GOSPODI POMIŁUJ... POMIŁUJ... POMIŁUJ...
Pośród tego – iście książęcego przepychu – przy którym to komnaty pobliskiego pałacu panów von HOFF, nawet w okresie ich największej świetności, zgrzebnymi by być się wydały – musiały; świateł, ponurej muzyki, PANI EGUCKA która i pałace w Sankt Petersburskim Leningradzie oglądała i Carskie Sioło i Gattinę, a nawet skansen w podmoskiewskim Kołomienskoje – ową CHAŁUPĘ Piotra Wielkiego z Archangielska – z nad Morza Białego tu przeniesioną: Piotr I morze ukochał i z Archangielska na otwarte wody się wypuszczał, a potem nawet stocznię wybudował, gdzie pierwsze to rosyjskie statki handlowe i okręty wojenne powstawały – choć z tą POTĘGĄ CARSKĄ zapoznana, to jednak tu, w tych Wielkopolskich PRZAŚNYCH stronach, coś takiego ją oszołomiło.
Szybko jednak zmitygowała się w duchu, przypomniawszy sobie jak to stosownie do tego wnętrza jest ubrana – przebrana, zatem spokojnie, z miną damy światowej rozpięła ową GEOMETRYCZNĄ pelerynę i podała ją SZALONEMU KNIAZIOWI i chociaż tam kryształki Svorowskiego to nie brylanty, to jednak jej niby poważna, niby seksowna, niby rozweselająca sukienka, była tu poprzez swą różnorodność odczuć jej OGLĄDACZA – niezły wyraz – ucieszyła się PANI EGUCKA – rywalką tego wnętrza, pełnego osobliwości.
Tylko do tej to sukienki bardziej przystawała melodia piosenki: HALLO DOLLY... niż owe ponure dźwięki z GOSPODI POMIŁUJ... w tle – rozśmieszała samą siebie PANI EGUCKA, przysiadając na wskazanym jej przez SZALONEGO KNIAZIA fotelu – rzeźbie, przypominającym raczej ogromną stożkową śrubę, niż fotel.
Padażditie – siejczas zdjełaju ruskij czaj- oczień krepki -powiedział z jakąś zawziętością w głosie SZALONY KNIAŻ i wbił oczy z tej swojej przeszło dwumetrowej wysokości w niezmiennie piękną: długą białą szyję PANI EGUCKIEJ wyłaniającą się z czerni owalnego dekoltu sukni: kryształki Svorowskiego, ten dekolt strojące, połyskiwały w świetle plejady palących się cieniutkich brązowych woskowych świeczek osadzonych w tulejkach, ustawionych na stoliku, tuż obok PANIEGUCKIEJ.
- Zupełnie, jakby SZALONY KNIAŹ już za mnie PANICHIDĘ odprawiał – wzdrygnęła się PANI EGUCKA.
Na stoliku obok tego DZIWADŁA w formie ŚRUBY, na którym przyszło jej siedzieć, tak twardego, że PANI EGUCKIEJ przypomniała się, oglądana onegdaj jadalnia zaprojektowana przez Stanisława Wyspiańskiego w jego domu; tak była pomyślana, że każde przesuniecie, choć odrobinę, mebla burzyło całą jej harmonię piękna, a twarde siedziska, jak ta oto ŚRUBA, trzymały jak w dybach każdego, kto ośmielał się tę harmonię zburzyć.
- I pomyśleć, że PANI EGUCKA w szkole, ze swym metr siedemdziesiąt wzrostu, była najwyższa ! – pokiwała głową PANI EGUCKA, spoglądając na oddalającą się postać SZALONEGO KNIAZIA, w jakiś ZAKAMARY – tu wszystko było monumentalne, więc nie: ZAKAMARKI, a ZAKAMARY… brrr... jakieś MARY – CZARY…
Ten ich carski WZROST ! Wielu ROMANOWÓW było nieprzeciętnego wzrostu i słusznej postury. PIOTR I – PANI EGUCKA widziała jego łoże, ciągnące się przez całą, długą przecież, sypialnię w tym podmoskiewskim skansenie ! A MIKOŁAJ I – przystojniaczek wysoki – kochały się w nim damy dworów całej ówczesnej Europy ! można by były tak wymieniać, ale wystarczy popatrzeć na ich SOBOWTÓRY – NIESOBOWTÓRY, DUCHY WCIELONE SZALONE bo ze swego środowiska władczego wyrwane i w wiek XXI wrzucone, ten wiek – nieznający litości dla tych wielkoksiążęcych potomków carów rosyjskich, którzy – ot, choć-by taki Szlachecki – junior, nawet gdy śmieci do śmietnika wynosił, to z ta-ką gracją, z taką dystynkcją, jakby audiencji udzielał.
Zawsze w TRON wpisani.
- Właśnie ! W tron ! Toż to TRON, niczym ołtarz boski w tym cerkiewno – kate-dralnym pomieszczeniu pośrodku wystawiony ! Oparcie wybite tkaniną różową, w czerwień bladawą dołem przechodzącą, a z tej jasności tła ukazywał się czarny bizantyjski orzeł dwugłowy, każda głowa koroną zwieńczona, a na doda-tek jeszcze nad tymże orłem cesarska korona.
Szpony – w nich jabłko i berło cesarskie, a na piersi orła herb Rosji: wizerunek świętego Jerzego zabijającego smoka w polu czerwonym.
PANI EGUCKA wstała z tej ŚRUBY, na której udręczona czekaniem na powrót SZALONEGO KNIAZIA ścierpła i teraz z bliska się przyglądała gobelinowi – wiernej przecież kopii tkaniny jaką obity był tron cara Mikołaja II na przypadające w 1913 roku (no proszę ! i znów ta TRZYNASTKA się nam oto ukazuje coś tam jednak złego zwiastuje !), trzechsetlecie panowania domu Romanowów.
A wokół, gdzie popatrzeć – jak w galerii jakiejś cudownej – ze ścian pozłacanych, rzędami stare, wygięte pośrodku od starości IKONY pozawieszane; a nad wszystkim wysoko u sufitu jedwabna tkanina jak opończa jakowaś rozpostarta, a na niej wielka kolorowa CZAPKA MONOMACHA się nam ukazuje, nićmi przedziwnej urody wyhaftowana – ta sama którą w 1682 roku Piotr I Wielki włożył na głowę w czasie swej koronacji; pod wieńczącym ją krzyżem, widniał ten niezwykłej wielkości nieoszlifowany rubin.
- Jak wielka kropla krwi – wyszeptała PANI EGUCKA.
- Jak to dobrze, że te niezwykłe, bo sięgające poza kolana buty przydawały jej swoimi ośmiocentymetrowymi obcasami wzrostu – metr siedemdziesiąt osiem to już nie byle co ! jak na kobietę, jak na wielką księżnę Twerską, któraw niczym nie może ustąpić pola temu tu oto carskiemu potomkowi, bo chyba nie Samozwańcowi ? – trudno ustalić to z perspektywy historyka, ale gołym okiem – nawet nie TRZECIM – widać, że to szaleństwo DZIEDZICZNE.
Bo ten ród tym szaleństwem udręczony – westchnęła współczująco PANI EGUCKA, bo nieszczęściu ludzkiemu zawsze współczująca – Może z tego strachu przed tym szaleństwem niektórzy z nich osobistego kontaktu z BOGIEM tak usilnie poszukiwali, że aż sami żywymi obrazami świętych – niczym ikony – się sta-wali.
Jak Michał, jak Aleksy – carowie – mnisi, świętych godny żywot pędzili, żad-nych uciech nie używali: kobiety ich w teremie zamknięte, od ludu uciekł-szy w modlitwę, żywot mnichów pędzili – w cerkwi czas wiedli.
- Zupełnie jak jej – PANI EGUCKIEJ – syn, Szlachecki – junior, który też każdy dzień mszą świętą zaczynał, by już nigdy cierpień spadłych na niego za sprawą depresji (ta oszustka KANT, która ten właśnie dom w złodziej-ski sposób, - oszukując firmy, Szlacheckiego firmę też – budowała, nie bacząc na cierpienia okradzionych udręczonych młodych i ufnych jeszcze ludzi), ponownie nie doznawał, bo przecież z depresji, jak ze studni strasznej: ciemnej i głębokiej, trudno kogoś wy-ciągnąć, a jednak i temu PANI EGUCKA czoła stawiła... jak wszystkiemu, czym próbowało ją życie pokonać... eeetam ! było – minęło... jedyną filozofią godną człowieka jest przecież OPTYMIZM.
Teraz też – nie wystraszy się tego szaleńca, nie padnie przed jego samo-zwańczym tronem na kolana, choćby tu na nim, przed PANIĄ EGUCKĄ zasiadł.
Jeszcze tego nie dopowiedziała, kiedy to ponownie się ukazała postać SZALONEGO KNIAZIA, jakby jeszcze bardziej wychudła i długa, bo dla kontrastu sunął za nim osobnik tak mały, że wręcz karłowaty, ubrany w czarny golf i nowoczesne czarne dżinsy, co w tej scenerii było nieco szokujące: niósł srebrną tacę z filiżankami – dla szoku intelektualnego – estetycznego – z porcelany ART – DECO, ustawił tacę na tym stoliku w pobliżu TRONU, razem z miseczkami napełnionymi wiśniowymi konfiturami i zniknąwszy na moment, pojawił się ponownie, dźwigając miedziany samowar z Tuły, stawiając go na tym samym stole.
- Ot, krepki czaj – zaśmiał się SZALONY KNIAŹ – budum pić – zatarł swoje pajęcze szpony w jakimś zapamiętaniu.
- Ja nie – mam nadciśnienie i pijam tylko niegazowaną wodę mineralną – PANI EGUCKA nowoczesnym obyczajem wiecznie się odchudzających anorektyczek wydobyła ze swej wielkiej lakierowanej torby buteleczkę z wodą PRIMAVERA.
- A ! NIET ! paka czaju nie wypjetie, adsjuda nie ujdiotie – zawołał, czymś bardzo rozbawiony SZALONY KNIAŹ i nalał PANI EGUCKIEJ do tej białej jak śmierć – żeby choć była pozłocona po brzeżku, ale skąd ! oburzała się w duchu PANI EGUCKA – tego upiornie czarnego czaju, po czym zasiadł jednak ! na owym skopiowanym TRONIE...
- Długo nie pożyje – przemknęło przez myśl PANI EGUCKIEJ – Mikołaj II zasiadłszy na tym tronie, żył tylko jeszcze cztery lata, wojna… rewolucja... któż to wie, co stanie się z SZALONYM KNIAZIEM... Ale ! któż to wie, co stanie się z PANIĄ EGUCKĄ, kiedy wypije ten czarny napój !
Tymczasem SZALONY KNIAŹ, trzymając w ręku swoją filiżankę, przyglądał się uważnie PANI EGUOKIEJ, czy aby ten napój pije – wypije...
PANI EGUGKA upiła łyczek ? tak naprawdę tylko lekko musnęła ustami powierzchnię tej palącej silnie w czubek języka cieczy czy z powodu, że był to CZAJ KREPKI, czy dlatego, że gorący, a może jeszcze z innych, bliżej jeszcze nieznanych powodow ( może to jakieś popłuczyny tych trucizn z broszy KNIAGINI JELENY, no bo większość tej trucizny musiał zużyć, aby wypra-wić na tamten świat swoją matkę – kniaginię Stefani i ciotkę – kniaginię Jelenę.
- Dla mnie zostały zapewne jakieś szczątkowe ilości tej trucizny – pocieszała się PANI EGUCKA, wcale tym pocieszeniem nie uspokojona, bo jako chemik dobrze wiedziała, że niektóre trucizny działają silnie już w ilościach śladowych.
Wyciągnęła teraz – by przedłużyć czas picia CZAJU, a być może i EGZEKUCJI – przed siebie lekko skrzyżowane nogi i się przyglądała tym nowym wytwornym kozaczkom, jakby szukała na nich jakiegoś pyłku; ponieważ nie znalazła, a SZALONY KNIAŹ w wielkim napięciu nadal ją obserwował ociągając się uniosła filiżankę do ust, ale nim ponownie liznęła powierzchnię znajdującej się tam cieczy, do owej kopułowej TRONOWEJ kaplicy z jakichś bocznych drzwi, wtargnął cudownie piękny, cienki jak spłaszczone widmo CIEŃ – chart BORZOJ, biały, z czarnymi łatami na swej jedwabistej długiej sierści, położył swój wąski pysk na kolanach SZALONEGO KNIAZIA czegoś się od niego domagając.
SZALONY KNIAŹ na moment odwrócił się za siebie i podniósłszy z podłogi jakieś pudło, wyjął z niego dużą, najprawdziwszą kość – delikatną ! może zatem LUDZKĄ... BIAŁA BUDKA – ten grobowiec panów von HOFF blisko...
Ta chwila jego nieuwagi, wystarczyła PANI EGUCKIEJ, by niezauważenie wychlusnąć zawartość filiżanki do stojącego na podłodze pojemnika na owoce – wazy.
Kiedy SZALNY KNIAŹ ponownie rozpoczął ją świdrować wzrokiem, PANI EGUCKA posłusznie połykała ostatnią kropelkę czegoś gorzkiego, o metalicznym posmaku.
Odstawiając grzecznie filiżankę na niski inkrustowany różnymi gatunkami drewna stolik, uczuła, że jest nieco... co to było ? ...nie, nie zamroczona, ale... jakby zawoalowana… jej myśli… też... Przedarła się jednak przez to zawoalowanie z tą propozycją wybudowania ciotce Helence pomnika, wciąż czując ten metaliczny posmak w ustach.
- EKSPIRUJĘ – wyszeptała słowo wyjęte ze skarbnicy słów dziadka ICZA herbu MOGIŁA nawet TRZY; więcej zdziwiona, niż przerażona, że jeszcze jakieś słowa z tego woalu udawało się jej wydobywać.
Zmobilizowała wszystkie siły wewnętrzne, energicznie się wyprostowawszy spojrzała przed siebie: że też tego wcześniej nie zauważyła !
Tuż przed nią skrywany cieniem filara wisiał obraz: jakaś sceneria beduinsko arabska, tonacja też camelowa jak jej peleryna, na pierwszym planie w burnusie – jak w całunie śmierci, bo z twarzą całkowicie zakrytą kapturem, spoczywał w pozie swobodnej, pozie człowieka zadowolonego, odpoczywającego po jakiejś dobrze wypełnionej MISJI, hm... KTO ? Beduin ? Arab ? 0, nie... ten z APOKALIPSY DŰREROWSKIEJ… taki zawoalowany jak ona ? teraz ? PANI EGUCKA ? ...o... siedzi pod jakąś bramą, ale przecież ta brama zamienia się teraz w następną... i jeszcze następną... następną... następną... a w tę pierwszą bramę już w nią wchodzi... dama w pelerynie, ale ta peleryna już nie camelowa jak słońce pustyni, ale CZARNA, jak czarny pun-kcik jawiący się gdzieś na końcu tych przestrzennych bram, gdzieś, może na KOŃCU tej OSTATECZNEJ bramy...
A SZALONY KNIAŹ wciąż wpija w PANIĄ EGUCKA swe oczy carskie – niecarskie, w pamięci genetycznej wszystkie swoje mordy dźwigający i przez te suche wąskie usta cedzi:
- Tylko DOBROĆ i OBOJĘTNOŚĆ wszystko puszczają w niepamięć, ZŁOŚĆ i SPRAWIEDLIWOŚĆ pamiętają wszystko ! – TAK WIET’ ETO UMNYJ CZŁOWIEK SKAZAŁ ten wasz Kotarbińskij.
On pisze, żeby na śmierć nie skazywać – NIGDY – z żadnego powodu ? Hę ?! – wstał gwałtownie i ta jego kość wyjęta z pudełka spadła z suchym grzecho-tem na posadzkę i się potoczyła aż do schylonego po nią pyska BORZOJA – rosyjskiego charta.
- Z woli cara egzekucje być muszą ! Takaż powinność jego wobec zdrajców ! Z jednym się zgodzić mogę, co ten tam Kotarbinskij wasz o karze śmierci wy-pisuje: czasy nowe – mniej okrutne – niechajże – jak on PISZU – egzekucja pod narkozą do skutku dochodzi. Nu ! Jak każda operacja chirurgiczna – DLA OSZCZĘDZENIA ZBĘDNYCH CIERPIEŃ DODATKOWYCH ZARÓWNO OBIEKTOWI OPERACJI, JAK TEŻ JEJ WYKONAWCY.
Ostatnie zdanie odczytał z małej książeczki leżącej na stylowej kolumience – takiej samej na której PANI EGUCKA ustawiała w swej EUROKUCHNI z salonem żardiniery, bądź rzeźby KALISZANO...ustawionej obok TRONU.
- Dobrze, że choć o EUTANAZJI rozsądnie i jednoznacznie się wypowiada: zaczyna wprawdzie od zwierząt, ale czy człowiek to nie ZWIER ?! ZWIER ! ZWIER ! ZWIER! – wyrwał nagle chartowi BUROJ kość z pyska i tą kością, jak w bęben jakiś, walił w stronice rozwartej księgi...
Ponownie rzucił kość psu i już nieco uspokojony odczytał:
- W STOSUNKU DO ZWIERZĘCIA MOŻLIWA JEST TU, A PRZETO NIEZBĘDNA, RACJO-NALNA EUTANAZJA, CIĄGLE JESZCZE KONTROWERSYJNA W STOSUNKU DO CZŁOWIEKA – zgrzytnął.
- A mienja za EUTANAZJU praw lekarskich duraki jedne pozbawiły ! A jakiż to ja CAR – DOKTOR był ! Wott, smotritie EGOCKA... Wy EGOCKA !... Wy EGOCKA… jak to SAMOTNE EGO z Moskwu – ICZ ! co to za Mikołaja I z jego brata – nie brata Polaczka zrobił ! Ot ! ICZ PREKLIATYJ... Tfu !
EGO ! EGO ! EGO ! Die SCHÖNE SELLE... to go omamiło, zamiast tronu dla swych potomków pilnować, bym ja teraz ten tu – MALOWANY TRON – nie musiał dosiadać... PANI EGOCKA – wrzasnął już bez opamiętania, jakby do cna rozum mu odjęło.
Choć PANI EGUCKIEJ naraz pociemniało w oczach, to z całą siłą woli, wpatrywała się w kolumienkę: bo taką samą miała w domu...jeszcze ją zobaczy... musi ją zobaczyć... taką KALISZANOWĄ rzeźbą ustrojoną...
- Muszę zobaczyć KOLUMIENKĘ – mówiła niby bez sensu, ale przecież z wie-lkim sensem, bo ta kolumienka swym przypominaniem jej o domu, ją teraz ratowała przed jakąś zapaścią w otchłanne przepaści nieznanego bytu – wędrówką wciągającą ją w głąb tych BRAM prowadzących do nieskończoności. Ze swego przepastnego mózgu, który przechowywał w swej pamięci, lepiej niż najdoskonalszy nawet komputer, różne osobliwości, wydobyła naraz tekst – niebywałą metodę psychotroniczną, z której to się czasami naśmiewała... no, HOKUS – POKUS – Stasine... ale którą też, niby dla zabawy, sto-sowała. Teraz – jak nakazywała ta metoda – wypowiadała niedosłyszalnym szeptem jej słowa:
- Przez niezwykłą moc mej nadświadomości rozkazuję, aby wszystkie części mego organizmu pokonały tę dziwną słabość, która mnie nawiedziła:
JESTEM DOSKONALE ZDROWA NA CIELE I UMYŚLE
JESTEM DOSKONALE ZDROWA NA CIELE I UMYŚLE
JESTEM DOSKONALE ZDROWA NA CIELE I UMYŚLE…
Mgła jakby się rozproszyła, PANI EGUCKA wstała i powiedziała władczym chłodnym głosem prawdziwej KSIĘŻNEJ TWERSKIEJ, a może PUZYNIANKI – też z koroną książęcą w herbie; też w ICZÓW wżenioną.
- Było mi miło, na mnie pora, żegnam pana. O, tu jest koncepcja – projekt w zasadzie, pomnika ciotki Helenki – położyła kartę z projektem na stolik.
- Nu, CHARASZO, nu, krasiwieje i ja by nie pridumał – chwalił PANIĄ EGUCKĄ.
- O diengach, wy nie bezpakojcies, ja wszystkie koszty pokryję – zapewniał gorąco, jakby się naraz opamiętał.
Podał PANI EGUCKIEJ jej geometryczną pelerynę i wypuścił – LITERALNIE – PANIĄ EGUCKĄ z tej niebywałej pułapki.
- Jeśli chcesz wiedzieć z kim masz do czynienia – KI CZORT – to go zdenerwuj – mawiała Stasia od św. ZYTY – wyszeptała, wychodząc, PANI EGUCKA.
Jedynie skinęła głową SZALONEMU KNIAZIOWI, bo ten teraz jej się przyglądał z miną parazytologa, który właśnie obserwuje owada, nadzianego na szpilkę: widząc jednak, że PANI EGUCKA kroczy mocnym krokiem na swych ośmiocentymetrowych obcasach w swej geometrycznej pelerynie niczym w jakiejś zbroi, po-wiedział – już raczej ze zdumieniem w głosie, niż złośliwością – Nastoja-szczaja TWERSKA KNIAGINI!
Tuż za progiem otoczyła ją wczesnym jesiennym listopadowym mrokiem jakaś GROZA przemijania, jakby w całym park pana von HOFF, za każdym drzewem, w chaszczach czaiła się Dürerowska... ta z APOKALIPSY, Mara...
Co to było ?! ZGROZA ! BRAK PRZESTRZENI... przestrzeń zniknęła... oblepi-ła ją maź rozmokłego i gnijącego listowia z nieczyszczonych stawów parku pana von HOFF, ich smród ją DUSIŁ... PANI EGUCKA się dusiła pokonana przez patologię jej fizjologii ? A gdzież ten jej DUCH ? Gdzież on się podziewa ? Niechże wyrzuci tę patologiczną służbę !!! Znowu zmobilizowała całą swoją energię... teraz już nie cielesną, a duchową; wyszarpnęła z lakierowanej torby parę przechowywanych tam wygodnych balerinek. Spiesznie zsunęła kozaczki i jakimś obłędnym truchtem, omijając ukryty w krzakach samochód, po-biegła po omacku – do mgły jesiennej bowiem dołączyła mgła WIECZNOŚCI – mogła po omacku... to był jej DOM... jej mała OJCZYZNA... ona znała tu każdy wykrot... dobiegła do Wirenki i przykląknąwszy na jej brzegu, włożyła głę-boko w usta swój arystokratyczny długi palec, próbując wywołać odruch wy-miotny; trudny jednak do wywołania, bo coś jakby zaciskało jej gardło że-lazną dłonią…
- Przez cudowną moc mej nadświadomości... ZARZĄDZAM... aby moje gardło się rozkurczyło...
UDAŁO się – udało... – CARSKIE WROTA ją wypuściły... nastąpił rozkurcz i PANI EGUCKA wypluła jakąś kwaśno – gorzką ciecz, która wtargnęła z żołą-dka do jej ust.
- Trzeba zrobić płukanie żołądka – przemknęło jej przez głowę – pochyliła się nad ledwie rysującym się w ciemnościach brzegiem Wirenki... bulgotała, ale z tego bulgotu wyłaniał się cichy szmer wpływającego do niej skądś kryształowo czystego strumyczka wody... ulubione źródełko PANI EGUCKIEJ – wpływało w tym miejscu do strugi swym delikatnym sączeniem, PANI EGUCKA pijała tę źródlaną wodę – ŻYWĄ, tak ją nazywała – gdy jako dziewczynka z warkoczykami przychodziła tu czytywać w czas letnich wakacji, swoją ulubioną słoneczną książkę: Klub Pickwicka.
Odszukała – namacała dłonią sączącą się, jak wówczas – stróżkę, zaczerpnęła tej ożywczej wody, przemyła twarz, natarła kark i ponownie nabrawszy, z wielkim trudem przełknęła parę łyków – gardło stało się mniej sztywne, jakby rozluźnił się jakiś uchwyt.
Ponowiła zatem próbę wywołania odruchu wymiotnego: udało się – wypluła dużą ilość cieczy – teraz o wyraźnie metalicznym posmaku – nie tylko gorycz żółci.
Umęczona odruchami wymiotnymi, ale wyraźniej widząca i jakby powracająca w trójwymiarową przestrzeń z dalekiej podróży, PANI EGUCKA usiadła na kamieniu – jeszcze była zbyt słaba, żeby wstać – iść – jechać samochodem.
- Acha – wróciła jej zdolność normalnego rozumowania – mam komórkę, zatelefonuję do Szlacheckiego, nie nastrasza go, nie, tylko powiem, że mam kłopoty... no... z OPONĄ ! Przebiłam oponę, nie potrafię zmienić koła, uwierzy: mam przecież wstręt do techniki.
Wyjęła komórkę – jej ciemna tarcza, wskazywała na to, że jest rozładowa-na.
- Jak ja wrócę do domu – jęknęła głośno.
Jak echo, ktoś jej odpowiedział:
- Ależ wróci pani, wróci ! PANI EGUCKAAAaaaa... gdzie pani jest ? – To ja, Płonka, Longina mówiła, żebym pani szukał, bo cosik długo pani od tego ISTNEGO nie wychodziła; co to nam niepotrzebnie naszego pana majora von HOFF naśladuje, na czarnym koniu, jak on, se jeżdża i nie wiedzieć co kombinuje gdy przecież major, tylko se jeżdżał, nikogo z nas nie ukrzywdzał, no nie ? Co on pani zrobił ?
- Ach, nic – piłam ten jego ruskij krepki czaj, a ja jestem nadciśnieniowiec i trocheę mi zaszkodził – trochę mi słabo, boję się jechać samo-chodem.
- Drobiazg, zawiozę panią, a wrócę do ÓWKI autobusem – mój kumpel na tej linii jeżdża swoim własnym, to zaraz mu zadzwonię, żeby po ostatnim kursie na pętli na mnie zaczekoł. – Żadnych takich – rzucił, bo PANI EGUCKA zaproponowała mu taksówkę.
Ruszyli – omijając dalekim łukiem posiadłość SZALONEGO KNIAZIA – w wyso-kich wąskich oknach pod kopułą – dobudował barokową kopułę – wciąż jeszcze czerwonym piekielnym ogniem płonęło światło.
Wtulona w siedzenie na tyle samochodu, PANI EGUCKA, choć się czuła już dużo lepiej, to jednak momentami się jej wydawało, jakby zapadała się w niebyt: uchwyciła przegub ręki, by zbadać puls i... się przeraziła.
Jej-wolno bo wolno – ale rytmicznie bijące serce sportowca, naraz zaczęło się zachowywać tak, jak zacinający się mechanizm: biło, biło, biło... i naraz przestało bić ! Sekundy upływały, a ono ani drgnie ! Przerażona PANI EGUCKA walnęła się z całych sił pięścią w klatkę piersiową, tak, jak się czasami wali w złości, w jakiś niedziałający stary telewizor, lub inny mechaniczny rupieć.
RUSZYŁO ! Ruszyło ponownie, by po chwili oczekiwać na ponowne walnięcie pięścią.
PANI EGUCKA nie miała ze sobą żadnych leków… NIEEe !... miała w torebce tabletki węgla – rozgryzła je – aż pięć – popiła wodą mineralną PRIMAVERA.
- Ten węgiel pochłonie całą resztę trucizny – oklei się ona wokół jego powierzchni, a ta powierzchnia ogromnaaa…
Stukot serca PANI EGUCKIEJ powrócił do normy: usłyszała STUKNIENIE spokojne, miarowe… – serce sportowca: nie tego ze stadionów, a tego, który to biegnąc przez życie, potrafi się posługiwać nie tylko nogami, ale nade wszystko rozumem: przejrzała SZALONEGO KNIAZIA.
PANI EGUCKA jednakże nie była z siebie zadowolona:
- Dlaczego się dałam wyprowadzić w pole ?? Co prawda, mój zmysł obserwacji – TRZECIE OKO – i tym razem mnie uratował, ale… byłam na krawędzi… Wiem nawet: CZEGO… strach to nawet nazwać, choć PANI EGUCKA tak bardzo lubiła wszystko NAZYWAĆ.
KREPKI RUSKIJ CZAJ ?!
W domu czekała na nią angielska herbata… ta z BŁĘKITNYM SŁONIEM…
Na szczęście… a jednak je miała !
- Elżbieta Stankiewicz – Daleszyńska
- "Akant" 2013, nr 1
Elżbieta Stankiewicz – Daleszyńska - KREPKI RUSKIJ CZAJ
0
0