Rozprawa - kolejna zresztą w toczącej się przewlekle sprawie - miała się odbyć za dwa dni, więc PANI EGUCKA pomyślała zakłopotana, że nie zdoła w tak krótkim czasie przekonać pana Szlacheckiego o konieczności pozbycia się MECENASA - NAUKOWCA i zastąpienie go kimś, do kogo można mieć w tych odczłowieczonych czasach zaufanie.
– Może i lepiej - pomyślała PANI EGUCKA - będę miała raz jeszcze okazję sprawdzić skuteczność NUKOWCA w sądzie. Moja decyzja będzie bardziejprzemyślana.
Zatelefonowała zatem do mecenasa, by się dowiedzieć, czego się można po kolejnej rozprawie spodziewać, ale ten przyjął od niej dopiero dziesiąty telefon, kwitując sucho NA DZIEŃ DOBRY:
– I po cóż te nerwy ! To będzie tylko zwykła formalność… ACHA… świadkowie stron już zeznawali… no tak, zatem: powołamy biegłego… no, trzeba PŁACIĆ ! Biegły kosztuje 1 Zawiadomię panią ILE, aby mogła pani wpłacić tę sumę do kasy sądowej. Coś jeszcze ? - dorzucił cierpkim tonem.– Nie mogę przez pięć lat zajmować się tylko pani sprawą. Spotkamy się w sądzie.
– Ostatni raz - powiedziała swoim ciwunskim głosem PANI EGUCKA.
– Cha, cha… - roześmiał się mecenas - dobre sobie: ostatni raz ! Jest pani naiwniutka, jak dziecko !
– Byłam… - i PANI EGUCKA wyłączyła komórkę.
Żeby się nieco uspokoić, postanowiła - zgodnie z zasadami CČCILE PUCHE, "przyszyć guzik", to znaczy odświeżyć swoją EUROKUCHNIĘ Z SALONEM, bowiem CČCILE mawiała do Stasi:
– Jak głowa i nogi u kobiety, tak okna i posadzka w bawialni - muszą olśniewać, toteż PANI EGUCKA zręcznie wspięła się na drabinkę i przepasana ogromnym pamiątkowym fartuchem, jaki pozostawiła po sobie Stasia, w biało - niebieskie wąziutkie paseczki, dziarsko polerowała szyby, by potem z całą pieczołowitością należną dziełom sztuki, odkurzyć GALERIĘ GESKIEGO - tak nazwała ścianę północną bawialni niczym skrzydło jakiegoś pałacu, przy okazji wciąż na nowo podziwiając jego niezwykłą kreskę.
Następnie w turkusowo - błękitnym salonie kąpielowym wzięła prysznic, przebrała się w biały lniany kostium, czarne lakierowane sandałki, do ręki chwyciła czarną lakierowaną torebkę, i stanęła przed lustrem strojnym w najprawdziwszą rokokową ramę, całą w delikatniutkich złoceniach; wygrzebaną własnoręcznie przez dziesięcioletnią onegdaj PANIĄ EGUCKĄ ze stosu połamanych mebli z pałacu pana von HOFF, w pobliżu stawu w parku; żołnierze tu kwaterujący w 1945 roki nie zdążyli jej utopić !
Był upał, nałożyła więc pikowany czarny kapelusik i ruszyła ulicami Poznania w poszukiwaniu nowego mecenasa, ale kto miałby nim być - nie miała pojęcia.
Wczytywała się w szyldy kancelarii adwokackich sądząc, że KTOŚ - jeszcze nie wiedziała kto - podpowie jej stosowny wybór, ale nudne, napuszone wywieszki, straszące jakimiś tajemniczymi PARTNERAMI, niczego nie chciały jej podpowiedzieć, czy dopowiedzieć.
Przyciskając bezradnie czarną torbę do piersi, stała na skraju chodnika szerokiej świętomarcińskiej arterii, oplątana siecią owych niezliczonych kancelarii prawnych, z ich mecenasami, partnerami, snobistycznym blichtrem wnętrz - do niektórych z nich przecież zajrzała, nawet do tych najskromniejszych: do licznych pokoików adwokackich tych mecenasów którym - z różnych względów, czasem nawet z powodu pijaństwa, się nie powodziło i teraz wegetowali oto w pobliżu gmachu sądu, w kancelariach wynajmowanych NA GODZINY. Dla niektórych z nich pracowali taksówkarze, którym często wplątani w TRYBY sądu ludzie, zwierzali się ze swych nieszczęsnych SPRAW, kiedy tylko wrzucali swe udręczone kolejnymi rozprawami ciała, do wnętrza samochodu.
W tej ich udręce, niebiańskim się im wydał ochrypły głos taksówkarza, który konfidencjonalnie szeptał:
– Panie, co się pan tak martwi, ja to znam takiego mecenasa, który każdą sprawę w sądzie panu ZAŁATWI !
PANI EGUCKA też taki głos przed chwilą usłyszała, ale słuch absolutny PANI EGUCKIEJ natychmiast wychwycił ów marketingowy cynizm, jakim raczył ją, jej niby doradca.
Poruszona do żywego natychmiast wysiadła z taksówki, rzucając banknot, zbyt duży na tak krótką jazdę, mówiąc:
– To na pana potrzeby, może przestanie pan zwodzić nieszczęśników.
O, PANI EGUCKA nigdy nie będzie nieszczęśnikiem i na pewno znajdzie mecenasa nie tylko UCZONEGO, ale o wielkim, współczującym sercu - bo jeśli UCZONY, to MĄDRY, a jeśli MĄDRY to DOBRY ! Nie jakieś tam skrzyżowanie owcy z baranem ! - roześmiała się.
– No nareszcie ! Stoję tutaj i stoję, i czekam kiedy moja Wielce Szanowana Pani Profesor się uśmiechnie - NASZA pani - zawsze miała dla nas uśmiech, podarowała nam radość życia. To kapitał , z tym zawsze się da coś zrobić !
No… odetchnęłem ! Dokąd panią profesor zawieźć - powiedział ten Mareczek - specjalista od porządków laboratoryjnych, wysiadając ze swego ciemnego Alfa Romeo.
– Dobrze, że jesteś, brakuje mi twojego sprytu – roześmiała się serdecznie PANI EGUCKA - nawet po czterdziestce nie zmieniłeś się na gorsze, choć to trudny wiek dla wielu młodzieniaszków.
– Nasza szkoła ! Zawsze z tarczą ! Tego nas przecież pani uczyła.
– Jak z tarczą, to zawieź mnie Mareczku do przyzwoitego adwokata. Wiesz… nasza szkoła, dobrze ? - niby serio powiedziała PANI EGUCKA.
– A zawiozę, a jakże ! Ucieszył się Mareczek.
– Każdą sprawę załatwi w sądzie ? Prawda ? - pokpiewała PANI EGUCKA.
– Najpierw rozezna, porozmawia, ale jak już przyjmie, to załatwi. A, że pani profesor ciemnych sprawek nie ma, to ja już wiem, że załatwi - serdecznie powiedział Mareczek i pocałował PANIĄ EGUCKĄ w rękę.
– Dobrze. To już postanowione, rozstaję się z moim naukowcem i jedziemy DO ? - zapytała.
– Do mecenas Viktorii, imię samo mówi za siebie, bo też godne właścicielki. Mareczek zwinnie rozwarł drzwiczki samochodu, poczekał aż PANI EGUCKA wygodnie zajmie miejsce obok kierowcy, kocim ruchem obiegł pojazd i siadając za kierownicą, zręcznie włączył się w sznur pojazdów.
Viktoria miała kancelarię w starej secesyjnej kamienicy - siedziała w pokoju tak ogromnym, że aby dotrzeć do jej biurka, trzeba było kroczyć po staroświeckim wywoskowanym parkiecie przez dobrą chwilę - jak do królewskiego tronu, podziwiając ciągnący się wzdłuż ściany monstrualnej długości nowoczesny szklany stół wypolerowany jak lodowisko - był nieziemsko czysty - wszystko zresztą było tutaj czyste, jakby przedmiotów i kartek papieru nigdy nie dotykała ludzka ręka - raczej anielska; to tak, to możliwe.
Pozostałe meble - mahoniowy gabinet z dwudziestolecia międzywojennego - przyprawił PANIĄ EGUCKĄ o bolesny skurcz serca - był identyczny jak gabinet ojca w OWIE !
Kiedy tak siedziała naprzeciw tej potężnej, o gabarytach wprostproporcjonalnych do rozmiarów owej wyjątkowej Sali, dostojnej niczym rzymski patriarcha osoby - bo trudno było nawet powiedzieć: kobiety, już prędzej królowej… cesarzowej… a może archanielicy, bo obok dostojeństwa biła z jej twarzy niezwykła dobroć i prawość, wydawało się PANI EGUCKIEJ, że zaraz jej miejsce, przy wiadomym biurku, zajmie ojciec i że ona - PANI EGUCKA - ze swej czarnej, lakierowanej torby wyjmie nie garść złowrogich pisem, którymi prześladowała Szlacheckiego - juniora ta ISTNA, ale połamaną Antoninę.
Jednak zamiast ojca, to owa OSOBISTOŚĆ utkwiła w PANIĄ EGUCKĄ swój przenikliwy wzrok i trochę tubalnym, trochę rubasznym głosem powiedziała:
– Więc to jest Mareczku ta twoja ukochana pani profesor, którą znam z twych opowieści od lat ? Acha… i która MÓWI JAK ARTYSTKA… no… według tego waszego DYZIA, tak ? - zaśmiała się przyjacielsko, ale zaraz jej twarz przybrała niezwykle czujny i skupiony wyraz:
– Sąd, to nie miejsce do popisów artystycznych - powiedziała surowo - zakazuję pani zabierać głos na rozprawach i tylko pod tym warunkiem podejmę się tej sprawy - dodała, karcąco spoglądając na PANIĄ EGUCKĄ, jakby przejrzała ją na wylot. - Już ja dobrze wiem, co tam pani w sądzie wyrabiała ! Mówię WYŁĄCZNIE JA ! - Tu znowu zaśmiała się tak serdecznie, że trudno było się na tę osobę obrazić za jej wyniosłą obcesowość.
Pokiwała zgorszona głową, widząc jak PANI EGUCKA drżącą dłonią wysypuje z torby stosy papierów i papierków i jak jej długie, według dziadka ICZA arystokratyczne palce, usiłują coś tam z nich wygrzebać.
Malutką rączką, osadzoną w pulchnym przegubie tak jak u celuloidowej lalki - niemowlaka, odsunęła owe długie palce i przycisnęła jakiś guziczek na biurku.
Natychmiast wbiegło dwoje aplikantów - chłopak i dziewczyna, biało - czarno odzianych. Zatrzymali się w pełnej szacunku postawie przed biurkiem.
Viktoria władczo zgarnęła papierowy rozgardiasz na skraj biurka i zarządziła:
– Proszę mi tu zrobić z tego SPRAWĘ ! To mają być AKTA W SPRAWIE - dodała głosem nie znoszącym sprzeciwu.
Aplikanci nieomal tyłem posuwali się do wyjścia, kiwając uroczyście głowami, że tak, że oczywiście.
Viktoria raptem spojrzała na zegarek, stanowczym ruchem podniosła się z miejsca i wyciągnęła na całą długość rękę ku PANI EGUCKIEJ, powiedziała:
– Sprawa jest wygrana, choć mój poprzednik namieszał, oj namieszał ! Z mojego roku… kolega… zawsze był BEZ JAJ… jak się to mówi… Cha, cha - zaśmiała się tubalnie. - Jego ojciec ! To był prawnik… no, ale sprawa wygrana.
– A więc: VIKTORIA - rzuciła uszczęśliwiona PANI EGUCKA. - Sprawa nie idzie w złym kierunku ? - upewniała się.
– W złym kierunku idą głupi i źli ludzie - ściśle mówiąc: ich głupie i złe czyny… Kochana pani profesor… przytrzymała serdecznie dłoń PANI EUCKIEJ w swoich maleńkich, ciepłych dłoniach i ciepło spojrzała jej w oczy - miała oczy brązowe, błyszczące, jak dopiero co obrane ze skórki kasztany.
Pozostał więc jeszcze niezręczny obowiązek poinformowania mecenasa BEZ JAJ, że nie będzie już pełnomocnikiem Szlacheckiego, ale ponieważ już jutro miała się odbyć rozprawa, więc ten ostatni raz będzie trzeba się spotkać w sądzie - pomyślała PANI EGUCKA - a potem już tylko VIKTORIA - rozmarzyła się.
Zresztą i VIKTORIA skonstatowała, że powoływanie biegłego przez sąd, to tylko krótka formalność, więc ten ostatni raz, bez szkody dla sprawy, może w sądzie występować mecenas.
Nikt nie podejrzewał zasadzki, ba grzęzawiska, w które, na kolejny rok, zanurzyła się sprawa Szlacheckiego.
Ku złośliwemu zadowoleniu sędziego tym razem na rozprawę nie przybył bezjajeczny pełnomocnik Szlacheckiego, ale PANI EGUCKIEJ było to nawet na rękę - będzie jeszcze jeden powód, by mu podziękować, toteż ku zdumieniu sędziego cichutko siedziała na ławce dla świadków.
Niestety, po chwili wbiegł spóźniony - niby wielce się sumitujący, ale tak naprawdę, to nie chciał spotkania z PANIĄ EGUCKĄ przed rozprawą.
Wszystko chyba było już ukartowane - sędzia bowiem oznajmił, że strony mogą, z przedstawionej przez niego listy biegłych, wybrać dowolnego, ale to on zadecyduje, który z wybranych zajmie się sprawą.
Zaraz też wyłożył listę biegłych i poprosił pełnomocników o podejście do stołu.
Mały chudy aplikancik z kancelarii BRACI ROJEK wybiegł ze swego miejsca w szalonym pośpiechu przemknął obok zdumionej PANI EGUCKIEJ - nie nosił jeszcze na rozprawach togi. Wyszarpnąwszy listę z rąk sędziego, nie czytając jej nawet, wrzasnął zwycięsko:
– My wybieramy WAŃTUCHA ! Kalasantego Wańtucha !
– Co za nazwisko ! Cóż to może być za człowiek ! Wańtuch - to przecież gruby, wstrętny brzuch ! To musi być jakaś ohyda ! - pomyślała PANI EGUCKA.
– Prędko ! Prędko mecenasie rzeczywiście bezjajeczny ! Nawet nie drgnie ! Nawet się nie ruszy ! Jakże powoli cedzi słowa:
– Nooo… skoo-roo już kolega wybrał biegłego Wańtucha, to zostaniemy przy inżynierze Wańtuchu…
– Ależ… - wykrzyknęła PANI EGUCKA.
– Proszę o spokój - zasyczał sędzia - pani chyba nie jest pełnomocnikiem w sprawie, prawda ? Powołuję zatem na biegłego inżyniera Kalasantego Wańtucha.
Zawiadomimy państwa o terminie następnej rozprawy, już z udziałem biegłego, którego opinie uprzednio Sąd prześle, aby strony mogły się z nią zapoznać i ustosunkować. Na tym rozprawę zamykam. Proszę opuścić salę - nieomal krzyknął, bo PANI EGUCKA siedziała jak zamarła w ławce.
Dzień był jesienny, powietrze prześwietlone łagodnym światłem słonecznym drgało puentylistycznie nad wieżami kościoła św. Wojciecha, widocznego z okien Sali rozpraw - tutaj PANI EGUCKA niemal pół wieku temu, brała ślub ze Szlacheckim, na jego progu, życzono jej szczęścia.
Jeszcze BĘDZIE szczęśliwa. Jest Viktoria. Powie, za Gałczyńskim:
– Chodzę sobie po mieście, bez kłopotów. Nareszcie i nucę walc piętnasty Brahmsa…
Lekko wstała z ławki, sprawdziła, czy w prawym uchu kolczyk z piękną kameą się nie odpiął - czasami tak się działo - wyjęła z torebki oświadczenie Szlacheckiego - juniora, że odwołuje obecnego tu pełnomocnika i bez słowa wręczyła mu pismo.
Zdziwiony mecenas przeczytał je, natychmiast też jego twarz zmieniła się w wielką czerwoną bulwę, z której wystawały owe wstrętne, rumcajsowskie, czarne włoski modnie nieogolonej brody.
– Popełnia pani błąd i traci dużo pieniędzy - jestem w pełnej gotowości dalej prowadzić sprawę - rzekł, nadymając policzki i wystawiając dystyngowanie prawą nogę nieco do przodu. - Nie oddam pani ani grosza - zagroził.
– Domyślam się - odpowiedziała PANI EGUCKA - tylko miedzy dżentelmenami nie mówi się o pieniądzach, a takich tu nie ma.
Poszła lekkim krokiem w kierunku kościółka - gdy doń dochodziła, była akurat dwunasta - południe - rozdzwoniły się wszystkie dzwony… na VIKTORIĘ.
PANI EGUCKA przeczuwała, że nie predko jeszcze ona nastąpi, ale przed oczyma jej wyobraźni ukazała się naraz wytworna sylwetka profesora ŻEGO idącego po krętych schodach Collegium Chemikum, w szarym sakpalcie z jasnymi glazejkami zrulowanymi w dłoniach.
PANI EGUCKA śpieszyła właśnie na ostatni pociąg do ÓWKI, trzymając w dłoni kolbę z substratami, które należało mieszać przez dwadzieścia cztery godziny - mieszadeł mechanicznych jeszcze wówczas nie stosowano - i skłoniła się śpiesznie profesorowi, ale ten, idąc naprzeciwko z dołu, lekko ją przytrzymał za ramię:
– Spokojnie, pani studentko CHEMII, na siedem cech charakteryzujących dobrego chemika, pięć pierwszych, to cierpliwość, reszta: to pracowitość i dokładność.
– Dziękuję panie profesorze, na pewno będę mieszała preparat dwadzieścia cztery godziny… na pewno - mówiła zdyszana.
– Do wytrącenia białego osadu - powiedział surowo profesor - gdzie to będzie pani robiła ?
– W pociągu - panie profesorze - i w drodze przez park prowadzący do pałacu pana von HOFF…
– Będzie to zatem najwytworniejszy preparat w moim laboratorium - nie omieszkam go wyeksponować… - z dobroduszną kpiną w głosie powiedział ten wyrafinowany esteta, przyglądając się z zainteresowaniem PANI EGUCKIEJ, jej wyszarzałej kurteczce, uszytej z resztek ojcowskiego sakpalta, zupełnie z takiego samego sukna, jak to profesorskie.
Spoważniał:
– Za tak wytworny preparat, otrzyma pani studentka nagrodę specjalną SWOJEGO PROFESORA - powiedział to tak wyniośle, jakby mówił: MY KRÓL - no, no, droga do pałacu pana von HOFF… no tak, chemicy zawsze byli interdyscyplinarni - skwitował krótko. Ukazała mi to oto pani studentka, że chemik powinien mieć jeszcze jedną cechę: WYOBRAŹNIĘ - mówiąc to, wytwornie uchylił przed PANIĄ EGUCKĄ kapelusza.
O tak, PANI EGUCKA MA wyobraźnię - tak wielką, że może kreować nowe stany rzeczy - już widzi, jak jakiś zupełnie inny sędzia… nie, lepiej: sędzina ogłasza zwycięstwo Szlacheckiego - juniora w SPRAWIE, mówiąc, że nie uległ przeciwniczce, a jeśli nawet, to tylko w znikomym procencie.
Jeżeli będzie TAK, to ona, PANI EGUCKA, będzie długo i cierpliwie czekała - powiedziała to wcale nie pokornym, tylko wyniosłym głosem… MY, KRÓL !
Ale czy koniecznie długo ? Pamięta przecież, że ów preparat, który miała wytrząsać przez dwadzieścia cztery godziny, pojawił się w kolbie w postaci najpiękniejszej struktury krystalicznej - długich białych igieł - znacznie prędzej. Po rozmowie z profesorem, niewiele czasu pozostało do odjazdu ostatniego, nocnego pociągu do ÓWKI, toteż PANI EGUCKA trzymając w jednej dłoni kolbę z preparatem, a w drugiej ciężki tom preparatyki nieograniczonej, biegła ulicą Dworcową w Poznaniu do utraty tchu, wpadła na peron, gdzie życzliwy konduktor specjalnie dla niej zatrzymał z wolna już ruszający pociąg i resztkami sił rzuciła się na twardą ławkę przedziału trzeciej - przed wojną czwartej - klasy, zwanego SZKOLNYM – przeznaczonym specjalnie dla uczniów, aby w czasie dojazdów do szkoły, mogli się w nim trochę jeszcze pouczyć - odrabiać lekcje.
Ponieważ ze ściany wagonu wyzierał napis - czarnymi literami, na żółtym tle: ZAKAZUJE SIĘ PRZEWOZIĆ W WAGONIE MATERIAŁÓW ŻRĄCYCH, CUCHNĄCYCH… - a preparat temu napisowi urągał, pieczołowicie ukryła kolbę pod ławką przedziału i otworzyła opasły tom preparatyki: receptura jej preparatu była rzeczywiście żmudna i ostrzegała, że jego postać krystaliczna wymaga niezwykłej precyzji.
– Dobry żart ! Nagroda profesora ! - parsknęła. Odrzuciła książkę i wpatrzyła się w czerń jesiennej nocy za oknem - dochodziła północ. Było pusto, światło przygasło… PANI EGUCKA zapadła w drzemkę.
– Bileciki do kontroli - PANI EGUCKA drgnęła i ujrzała konduktora.
Nerwowo pomacała wnętrze pustej kieszeni paltocika.
– Nowy rok akademicki dopiero od jutra… miesięczny… - szeptała speszona.
– Ach, te szkolniki - powiedział niby surowo konduktor - zawsze z wami tylko kłopoty…
– Pokażę jutro, dobrze ? - poprosiła PANI EGUCKA.
– A czy ja co mówię ? Trzeba mieć głowę, żeby coś takiego czytać - pokazał na foliał - i zdrowie, żeby z taką butlą po peronach biegać - rzucił okiem pod ławkę.
– Pan to ma oko - roześmiała się PANI EGUCKA.
– Nosa, pani studentko, nosa - pachnie pani jak dziesięć aptek na raz. No, moje uszanowanie… kawałek drogi po nocy ma PANI EGUCKA do pałacu pana von HOFF… ciemno… - powiedział z troską w głosie.
– To pan wie ?! - zdumiała się PANI EGUCKA.
– A co pani myśli, czyj chleb ze smalcem jadłem w szkole w OWIE ? Pana ICZA, no nie ? To dla niego pociąg zatrzymałem.
Zasalutował śpiesznie i wyszedł, bo już pociąg dojeżdżał do następnej stacyjki.
Stacyjka była pusta, pachniało jesiennym listowiem i wilgocią, księżycowa noc oświetlała drogę wiodącą w stronę sztywnej, jakby zamarłej bryle drzew parkowych i dalej: w stronę BIAŁEJ BUDKI, ale PANI EGUCKIEJ - czuła to - towarzyszył ojciec i tak razem szli, w rozlanej wokół ciszy nocnej. Drzewa majaczyły w księżycowej poświacie, dając koronkowe obramowanie ciemnoszafirowemu niebu, czasem zamigotało światełko w odległym siole, czasami dało się słyszeć dalekie ujadanie psa…
PANI EGUCKA pomyślała, że piękno takiej chwili pozostaje w duszy człowieka na zawsze, nasycając ją uczuciem szczęśliwości, jeszcze niepojętej, ale przeczuwanej - w owym ISTNIENIU WIECZNYM.
W tej ciszy, PANI EGUCKA dosłyszała głos ojca, z tej jego odległej - dzielącej ziemię, INNEJ przestrzeni.
– PANI EGUCKA, gdzie ty żyjesz ? Zdaje mi się, że nie w świecie w którym wypełniają się złe plany, gdzie twarda ręka spycha cię z każdej jasnej drogi ! Piękny jest ten twój świat, bo to świat młodych jasnych dusz - które mierzą jasnością dnia i słońca dusze ludzkie. Lecz te ostatnie nie zawsze są słoneczne - nie zawsze bajkowe. Na arenie życia grają one rolę bab - jag, złych smoków, co zewsząd na Ciebie czyhają. Strzeż się PANI EGUCKA tych zmor, co ci świat zepsuć mogą - nie daj im swej duszy czystej niewinnej - omijaj to zło, co na drodze twego życia stanie - uśmiechem zabijaj nieprzyjaciela i idź naprzód śmiało, i witaj każdy nowy dzień uśmiechem ! Niech wiosna zawsze będzie z tobą.
Cicho przemierzała pałacowe pokoje, by niepostrzeżenie dotrzeć do pokoju Eweliny von HOFF, postawiła swoją kolbę na biurku i zanim zapaliła naftową lampę, ujrzała coś niezwykłego: cała wypełniona byłą najpiękniejszymi, srebrzysto - białymi kryształkami.
– A już myślałam, że całą noc spędzę na wytrząsaniu ! Coś niezwykłego !
Jesienny wiatr targał parkowe drzewa, dwie mądre sowy - symbol chemików na korporacyjnej czapce studenckiej - przysiadły na parapecie i przyglądały się, przez ręcznie odlewane, kryształowe, pałacowe szyby okien, owym cudownym kryształom: te dwa symbole odwiecznych alchemików - chemików, którym nie tylko dzięki cierpliwości, ale mądrej wierze, że dzięki trudowi wszystko musi się udać - udaję się.