Giotto, Giotto i znowu to samo;
przypinasz mnie do błękitu
mokrym pędzlem twórcy
błękit jest wprost królewski,
a ja zatopiony w nim i w rozpaczy,
tkwię ponad krzyżem nieruchomy,
przywarłem wszak do nieba na amen
i wiek wieków
wynurzam się z lazuru,
skrzydła jak u orła albo może czapli, rozłożyłeś mi zbyt szeroko,
nie poszybuję jednak,
nie osłonię go przed palącym słońcem
ręce uniosłeś mi Giotto i tkwię tak bez sensu,
bezużyteczny anioł, gorzej; pół anioła,
a mógłbym przecież obetrzeć mu skronie,
mógłbym ukradkiem obłamywać ciernie,
albo choć pogładzić obolałą głowę
ale cóż, już stulecia całe patrzę i patrzę,
a on ciągle kona, w majestacie śmierci i w tej aureoli,
którąś tak zgrabnie złotem wymalował
po mej prawej Maryja omdlewa
i uczniowie zajęci cuceniem przerażonej Matki,
nie zważają na Niego, przejęci niewiastą
ci po lewej kłócą się o szaty,
a nad nimi chorągiew wyblakła powiewa
oj Giotto, Giotto, skąd to złoto sukni,
on wszak nie dba o blichtr i ozdoby,
a Maria Magdalena przypadła do krzyża
i gładzi jego stopy, a on w dół spogląda
tkwię tak, Giotto, bez ruchu i rąk już nie czuję:
anioł tła wiecznego, anioł zbłękitniały ,
anioł jeden z wielu, towarzysz podróży
lekkim pędzlem mistrzu
skazałeś mnie na lament,
na wieczną tęsknotę
czemuś mnie nie umieścił na innym swym fresku,
dąłbym w trąby triumfu w ranek Zmartwychwstania
albo frunął nad Panem
zanurzony w światło