ŻYCIE JEST JAK PUDEŁKO CZEKOLADEK,
czyli SZEŚĆ DNI STWORZENIA
Czekoladka pierwsza: smak mleka
Spokojny, łagodny głos dociera do mnie jak przez błonę. Dryfuję. W ciepłej ciemności. Bum. Bum. To serce. Bije. Gdzieś nade mną. Widzę, ruszam się, wyczuwam dotyk. Ale odbieram świat głownie słuchem. Przychodzą dźwięki roztrzepane i powolne, jakby ktoś głaskał mnie po twarzy. Przychodzą te ostre i przenikliwe, gniewne; przychodzą też i szybkie, rozsypujące się jak kolorowe szkła. Wszystkie. Cały czas dryfuję. Jest mi ciasno, nie mieszczę się. Coraz częściej kopię, dając o sobie znać, lecz wtedy słyszę krzyk. Spada niczym szklany deszcz. Zwijam się w kulkę i czekam. Najbardziej lubię ciszę. Owija mnie jak ciemnozłota wełna. Dopuszcza tylko delikatne odgłosy, przypominające pajęczynę wody, która mnie otacza. Spokój. Oddech. A może nie oddech? Nie podobają mi się słowa, nie rozumiem ich. Powoli jednak docierają… „Maleństwo". I dotyk. Gładka ręka.
Hej, co tu się dzieje? Dlaczego znika złota wełna i ciemność, i woda? Ja nie wyrażam na to wszystko zgody! Boję się! I niech ten krzyk wreszcie się skończy!…
Biało. I błękitnie. Już nie ma zmarszczek wody, nie dryfuję. Duszę się powietrzem. Leżę obok dziwnej, ogromnej istoty. Z czymś ciepłym i uspokajającym w ustach. Dobrze. Smak jest biały. Jak świat. Słodki. Nie myślę zbyt dużo. Jeść. Spać. Mamo. Staram się nie hałasować. Tu nie lubią, gdy krzyczę.
Jestem. Ze słodkim smakiem. Pojawiłam się. Zaczynam istnieć.
***
Czekoladka druga: smak baśni i poznania
Wczoraj mama powiedziała, że za rok przystąpię do I komunii świętej. Spowiedź, baranek, ciało i krew Chrystusa… Najbardziej zrozumiałe są z tego wszystkiego prezenty. Chciałabym dostać aparat fotograficzny i zbiory baśni. Ale nie Andersena albo braci Grimm – znam już wszystkie. Nauczyłam się czytać w czwartym roku życia. A wszystko dzięki dziadkowi Czesiowi, który zaraził mnie malowaniem. Namiętnie szkicuję w zeszytach okładki książek. Dlatego właśnie czytam. Zawsze, gdy przewracam strony, patrzę, ile rozdziałów zostało do końca; nie mogę się doczekać, kiedy namaluję bohaterów. Ryciny, akwarele, tempery, farby olejne, węgiel… Dziadek mówi, że jestem dziwnym dzieckiem, bo stale rysuję zielone słońce i różowe owce. Powtarza, że prawdziwe słońce jest żółte, a owce – bielutkie jak śnieg, z którego co roku lepię bałwana. E tam. Ja i tak wiem swoje.
Oprócz aparatu i baśni chciałabym dostać słodycze. Dużo słodyczy. Najlepiej czekoladki. Z nadzieniem tak bardzo pomarańczowym jak Boże Narodzenie i mandarynki z goździkami, które wieszam na złotych wstążkach przy karniszu, żeby zapachy choinki i pomarańczy się polubiły. Jak Kubuś Puchatek z Prosiaczkiem.
Tak. Najlepiej pomarańczowe.
***
Czekoladka trzecia: smak przygody
Gorący, smaczny, z kluskami… Smakuje wybornie. Ugotowany w Tryszczynie! Na początku sierpnia, w złocistej pełni lata! A wszystko dlatego, że zaprawiony jest odrobiną przygody, a funkcję ziela angielskiego pełnią pewne pamiętne kostki rosołowe…
- Nie jedźmy tą zwykłą drogą! Skręćmy tutaj! – zawołałam do kuzynki, wyjeżdżając rowerami sprzed sklepu ogólnospożywczego „U pani Sabinki" (obecna nazwa brzmi, co prawda, „Sklep polski", lecz z uwagi na pamięć o pierwszej właścicielce wszyscy klienci używają dawnego, wdzięcznego określenia). Ola, na nasze wspólne nieszczęście, posłuchała mojej nierozważnej rady i już po chwili pędziłyśmy polną, zakurzoną drogą. Ze śpiewem na ustach, furkoczącymi przy kołach siatkami z zakupami, zadowolone z siebie, życia, pogody, faktu, że dookoła rozciągają się kuszące od nalanych kolorem wiśni i mirabelek sady, mknęłyśmy sobie aż nazbyt beztrosko wzdłuż pasma zbóż, aż dotarłyśmy do rozstajów. Cóż, wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Zsiadłyśmy, zdziwione i już trochę mniej zadowolone, z rowerów i wyciągnęłyśmy wspólny wniosek. Drogą tą dawno nie uczęszczałyśmy i zapomniałyśmy, kiedy i w którym kierunku skręcić, by wrócić na nasze działki.
Postanowiłyśmy (po raz kolejny, cóż za ironia) spróbować szczęścia i pojechałyśmy w prawą stronę, wyglądającą podejrzanie znajomo. Tak, to ścieżka, którą trzy lata temu wracałyśmy z Koronowa! Przywitały nas jednak zmiany: ścieżynka nie widziała ani rowerzystów, ani kosiarki dobrych kilka sezonów. Na dróżkę wojowniczo wkroczyły pokrzywy i ani myślały z niej schodzić, gałęzie dzikich róż, oplecione barbarzyńskim chmielem i dzikim winem, niechętnie ustępowały, a na berberys i tarninę najlepiej byłoby się wybrać z zestawem sekatorów. Pandemonium! W końcu jednak, pokłute, poparzone i zmęczone niczym tybetańskie jaki, wybrnęłyśmy z tego labiryntu. I skonstatowałyśmy, że z moich zakupów pozostały jedynie żałosne szczątki. Rozerwany worek foliowy zwisał mi przy kole, powiewając z niemym wyrzutem.
Postanowiłyśmy nie zdradzać się z naszą spożywczą klęską. Heroicznie powróciłyśmy na pole bitwy. Jako pierwszy znalazłyśmy, zazieleniony od trawy, chleb. Później (nieco rozdrobniony na skutek upadku) twaróg. Kostki rosołowe pomogła nam znaleźć rodzina zaprzyjaźnionych jeży.
***
Czekoladka czwarta: smak nocy
„I stały się maliny narzędziem pieszczoty…"
Buszująca w malinach. Pustoszę maliniak sąsiada, pana Wojtaszewskiego. Jest to zakazany owoc, a ja, jako nieodrodna córka Ewy, po prostu nie mogę się oprzeć. Palce plami czerwony sok malin, dłonie rwą, szarpią bez opamiętania broniące się kolcami łodygi, a ja staję się Annaleną, czekającą w malinowym chruśniaku. Wieczór przyciemnia nawoływania szpaków. Miriady maleńkich świerszczy unoszą w górę noc - aż do okien świętych. Szalona, gra na poletku świata półdzikie tango.
Brda czerni się i chlupocze. Zdejmuję z siebie dzień i zanurzam po czubek głowy w krytej żabce. Duc in altum!
Od strzyg, widm, wijów i wodników aż roi się w miejscowych podaniach i legendach. Łapiące amatorów nocnych wycieczek za kostki, ciągnące z idiotycznym chichotem za włosy nawiedzają teraz moje myśli. Koncertujące żaby, bzyczące komary i zwisające nisko nad wodą rozczochrane olchy też robią swoje. Trzęsę się jak w febrze!
Dwaj samotni wędkarze kopcą papierosy. Dym dziwnie komponuje się z gładką twarzą wody.
Spoglądają w moją stronę. Strzygi i mary momentalnie wylatują mi z głowy.
***
Czekoladka piąta: smak porażki
Harpia. Słowo to ciśnie mi się na usta, gdy stoję, upokorzona, przed tablicą, a nasza matematyczka z uśmieszkiem wyższości na ustach wymachuje skonfiskowanym przed chwilą „Życiem Pi". Ze złości niemalże zzieleniała.
„Kto czyta, żyje wielokrotnie…" - napisał słynny pisarz i mediewista, Umberto Eco. Dla mnie jasne jak słońce, jednoznaczne, bez podtekstów i kontekstów jest stwierdzenie, że naszą matematyczkę czeka żywot najzupełniej pojedynczy. Szkoda, że, skoro sama nie pragnie wielokrotnego życia, zabrania tej przyjemności innym. Zaprzątnięta bez reszty oschłymi naukami ścisłymi, najpiękniejszą część życia spędzi w szkole, torturując licealistów i – o zgrozo! – nie przejawiając ni cienia tolerancji dla biednych humanistów, niezbyt zainteresowanych jej dywagacjami na temat całek i współproporcjonalności prostych. Zapewne teraz uważa, że w piekle diabły wszelkiego autoramentu już zacierają ręce, podkręcają temperaturę ognia wiekuistego i czekają na smakowitą grzeszniczkę-humanistkę, czyli mnie. Nie zrozumcie mnie opacznie, drodzy koledzy. Ja naprawdę nie życzę tej kobiecie źle. Po prostu – satysfakcjonująca wizja umierającej na słomianym, przepoconym sienniku pani M., która wyznaje ze skruchą, że z powodu swojej czytelniczej ignorancji nie jest w stanie wygłosić żadnych przedśmiertnych bon motów, działa w sposób dziwnie kojący na moją udręczoną psyche.
Na próżno.
Łzy ciekną mi po twarzy. Gorzki smak.
Mija właśnie drugi tydzień szkoły.
***
Czekoladka szósta: smak pocałunku
Ciemno. Niebo ma kolor włosów Sziwy. Brody Wszechświata. Ciepłego futerka kota. Nawet śnieg przybrał barwę płaszcza Gandalfa Szarego, jednego z trzech Istarich. Wokoło stoją siostry-sosny o chropowatej korze i wygiętych reumatyzmem rękach. Przydymione niebem. „Cisza wokoło, tylko pod nogą zwiędła szeleszcze gałązka…" Tak, milczenie przerywane jest tylko tęsknotą dłoni. On stoi za mną i trzyma za rękę, obejmując jednocześnie w pasie. Subtelnie. Nieśmiało. I jakoś dziwnie prosząco.
- Lubię zapach twoich perfum – mówi, a ja smakuję na języku jego imię. Mimowolnie przypomina mi się „Pachnidło", mordy Grenouille’a i historie zabójców młodych, samotnych dziewcząt; wszystko rodem z kryminałów Agathy Christie. Albo Harlan Coben. Że też człowiek nie może panować nad skojarzeniami!
Zeszłoroczne nawłocie pachną babim latem. Kariatydami. Smakuję nasiona. Opuszczony, cierpki smak. Trwać tak, trwać z Nim… Zasnąć z bukietem szczęśliwej Ofelii w dłoniach.
Leżymy romantycznie (tfu, tfu, na pohybel!) na śniegu. On pochyla się nade mną jak pułkownik Brandon nad zemdloną Marianną (czytaj: wygląda niesłychanie pociągająco i zabójczo, i nieprzyzwoicie przystojnie), a kałuża w moim lewym bucie pogłębia się systematycznie. Chcę skomentować absurd tej sytuacji. Otwieram już usta, lecz On, opierając swoje czoło o moje, natychmiastowo i skutecznie udaremnia mi tę i tak nieudolną próbę. Chwila ta jest krucha. Jak filiżanka z niebieskiego fajansu. Jeśli miałabym Mu coś dziś powiedzieć, byłyby to słowa Lisa: „Jesteś na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za swoją różę…"
Podoba mi się życie róży.
***
Czekoladka siódma: odpoczynek
27 marca 2011 roku. Mam szesnaście lat, siedem miesięcy, dwadzieścia dziewięć dni i parę godzin. Jeszcze nie przyzwyczaiłam się do świata. Dopisuję do niego własne wersy. Zawieszam drugie niebo, słoneczniki na nim. Zaznaczam istnienie. Stale i niedostrzegalnie, ruchem tak lekkim, jak zrywa się kwiat. Cichszym niż trzepot nieba nad jaskółką. Bawię się w Demiurga.
Otwieram bombonierkę wedlowskich czekoladek i wnikliwie studiuję opisy smaków, jednocześnie dokonując dogłębnej introspekcji. Co zdarzy się tym razem? Nigdy nie wiadomo, co się trafi. Zwłaszcza że, wybierając nasze czekoladki, mamy przymknięte powieki.
Zgadujemy.
Imię i nazwisko autorki: Zofia Litwinowicz
Wiek autorki: 16 lat
Nazwa szkoły: V Liceum Ogólnokształcące w Bydgoszczy im. Leona Kruczkowskiego
Adres szkoły: ul. Szarych Szeregów 4a 85-829 Bydgoszcz
Imię i nazwisko nauczyciela języka polskiego: Aleksandra Arke
Forma literacka: opowiadanie
Temat pracy: „Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiadomo, na co trafisz".