Strzały. Kula świsnęła obok ucha.
Nie wiedziałam, co się dzieje. Serce trzepotało mi w piersi jak przerażony ptak.
Wcisnęłam głowę między ramiona i wciąż kurczowo ściskając brunatną szkolną torbę, schowałam się szybko za najbliższym klonem. Przylgnęłam do chropowatej kory tak blisko, że dokładnie widziałam purpurowe żyłki na brązowiejących liściach.
Na ulicy panowało zamieszanie. Krzyki. Słowa polskie, słowa niemieckie. Jakaś kobiecina z chustką na głowie pospiesznie zwijała swój uliczny dobytek, a zdezorientowany kataryniarz drżącymi nerwowo dłońmi zbierał wszystkie zarobione monety. Zamęt. Krótko obstrzyżone dziecko ze śladami łez na rumianych policzkach biegało między nogami dorosłych. Zaraz je stratują! – przemknęło mi przez głowę.
Oddziały polskich żołnierzy w dużym nieładzie maszerowały przez całą szerokość ulicy.
Wtem strzały – znów z tej samej posesji. Starszawy folksdojcz zapamiętale wymachiwał hitlerowską flagą. Garstka Niemców, krzyczących coś przeraźliwie głośno, wysypała się z „Deutches Haus" na rogu Gdańskiej i Mickiewicza.
Dziecko wciąż miotało się bezradnie. „Mamo!", wyczytałam z ruchu warg.
Nie zastanawiając się, wybiegłam na ulicę tak szybko, że aż pofrunęły moje długie warkocze. Zgubiłam wstążkę; jeden z warkoczy rozplótł się i gęste czarne włosy zakryły mi lewe ramię.
Dziecko ciągle krzyczało.
Wzięłam je na ręce. Było lekkie jak piórko i wciąż wykrzywiało usteczka w grymasie przestrachu. Rozejrzałam się za jakimś schronieniem. Hałas narastał, a żołnierze już w ogóle nie dbali o szyk. Zafalowała znienawidzona hitlerowska flaga.
Gdy otrzymałam pierwszy strzał, pomyślałam o Walerym.
Rok starszy, mieszkał w kamienicy naprzeciwko. Zawsze śmiał się, że jest to najpiękniejsza kamienica Święcickiego, a ja dodawałam, że żadnego innego balkonu, wychodzącego na Gdańską, nie zdobią tak zadbane macoszki i pelargonie.
Chodziliśmy razem do szkoły przy Świętojańskiej. Zawsze, gdy rankiem szliśmy na lekcje, podnosiliśmy głowy i patrzyliśmy w niebo. Taki mieliśmy zwyczaj. Jakbyśmy zwracali się do nieskończonego i nigdy nieprzemijającego. Nigdy nie byliśmy przesadnie świątobliwi czy ortodoksyjnie religijni, ale tę jedną chwilę, krótko po brzasku, byliśmy gotowi poświęcić dla Absolutu. Lubiliśmy spoglądać na obłoki (nieraz, niestety, opłaciłam to bliskim i bolesnym spotkaniem z latarnią). Potrafiliśmy cieszyć się jak dzieciaki z koloru nieba – czuliśmy się wtedy jak rodzeństwo wiatru i jaskółki. Może i to brzmi infantylnie, ale po prostu zostawialiśmy na Ziemi wszystkie prozaiczne, codzienne sprawy (łącznie z wszelkiego pokroju latarniami, słupami z ogłoszeniami i znakami drogowymi) i wzbijaliśmy w niebo.
Tamtego ranka niebo było czerwone, a słońce wzeszło krwawe. Jakby pożar ogarnął podniebne autostrady ptaków. Paliły się przestworza.
Kadry powoli zmieniały się.
Ojciec hallerczyk i jego konspiracyjne szepty.
Matka całująca krzyż, zgięta na klęczniku przed ikoną świętej Rodziny.
Mój pierwszy obraz, malowany na prawdziwym płótnie, przedstawiający naszą bydgoską Farę. Wielkie białe płótno, moja własna pustynia. Pierwsze niepewne linie, stosy ołówków. Barwy, upchane w tubkach i słoikach. Paleta prób; pociągnięcia grubego pędzla z końskiego włosia. Kolejny krok na Parnas. Oszałamiająca radość, gdy, zostawiwszy w nieładzie uwalany akrylami stół, biegłam z ukończonym dziełem na sąsiednią ulicę, do pana Betki, mojego jedynego prawdziwego mentora. Zwykle zastawałam go przy sztaludze, leniwie ćmiącego papierosa, lub w ogródku, gdzie siał pachnący groszek i gadał z malwami. Mawiał, że rośliny to nie bezmyślne zlepki tkanek i chlorofilu; że każdy z tych kwitnących tworów ma swe, na wskroś oryginalne, upodobania i przekonania.
Malwy schyliły się, poruszone wiatrem. Obraz zafalował i znikł. Pojawił się następny. Lato, złociste pszenicą i wakacje w Trokach. Gorzki posmak prosa. Wreszcie – mglista oprawa kilku ostatnich, niespokojnych dni. Szemrania dorosłych, narastający strach. Trzeszczący głos spikera radiowego: „1 września… Westerplatte…" Nieznani ludzie o nieprzyjemnej aparycji, którzy zjawili się w dzielnicy, zaczepiając przechodniów i rozpowiadając, że trzeba uciekać, opuścić miasto, że Polski wkrótce nie będzie. Siejąc kąkol – powiedziałaby zapewne matka. Mówili po niemiecku, ale to nikogo nie dziwiło. W Bydgoszczy mieszkało wielu Niemców, wiedziałam to nawet ja, a starsze pokolenie Polaków (w tym moi rodzice) modliło się po polsku, a liczyło po niemiecku.
Kolejne kadry. Obrazy, mknące jak kalejdoskopie. I znowu Walery – z piegami na swoim orlim nosie, pędzlem za uchem i ustami o smaku pomarańczy. Kopia „Kochanków" Magritte’a, malowana przez nas temperami. Róża o karminowych wargach, która wręczył mi na świętego Walentego trzy przecznice za „Deutsche Buhne"… Czerwona róża… Czerwona… Czerwona…
Krew zalewała mi oczy. Zacisnęłam zęby, próbując przezwyciężyć ból. Moja najlepsza biała szkolna bluzka z haftowanym kołnierzem była nakrapiana czerwienią. Ktoś krzyczał, że do miasta wkracza Wehrmacht.
Odgarnęłam z czoła zlepione włosy i z niepokojem ścisnęłam rączkę dziecka. Była zimna i nieruchoma.
***
Nie przeszło mi wówczas przez głowę, że wydarzenia tych strasznych dni mogą zostać nazwane „bydgoską krwawą niedzielą", choć nawet niebo sugerowało mi to tamtego pamiętnego ranka.
Miałam wtedy szesnaście lat.
Moje rany okazały się niegroźne, ale nigdy nie zapomnę bezwładnej rączki dziecka, stratowanego na ulicy przez historię.
ŻYCIE JEST JAK PUDEŁKO CZEKOLADEK,
czyli SZEŚĆ DNI STWORZENIA
Czekoladka pierwsza: smak mleka
Spokojny, łagodny głos dociera do mnie jak przez błonę. Dryfuję. W ciepłej ciemności. Bum. Bum. To serce. Bije. Gdzieś nade mną. Widzę, ruszam się, wyczuwam dotyk. Ale odbieram świat głownie słuchem. Przychodzą dźwięki roztrzepane i powolne, jakby ktoś głaskał mnie po twarzy. Przychodzą te ostre i przenikliwe, gniewne; przychodzą też i szybkie, rozsypujące się jak kolorowe szkła. Wszystkie. Cały czas dryfuję. Jest mi ciasno, nie mieszczę się. Coraz częściej kopię, dając o sobie znać, lecz wtedy słyszę krzyk. Spada niczym szklany deszcz. Zwijam się w kulkę i czekam. Najbardziej lubię ciszę. Owija mnie jak ciemnozłota wełna. Dopuszcza tylko delikatne odgłosy, przypominające pajęczynę wody, która mnie otacza. Spokój. Oddech. A może nie oddech? Nie podobają mi się słowa, nie rozumiem ich. Powoli jednak docierają… „Maleństwo". I dotyk. Gładka ręka.
Hej, co tu się dzieje? Dlaczego znika złota wełna i ciemność, i woda? Ja nie wyrażam na to wszystko zgody! Boję się! I niech ten krzyk wreszcie się skończy!…
Biało. I błękitnie. Już nie ma zmarszczek wody, nie dryfuję. Duszę się powietrzem. Leżę obok dziwnej, ogromnej istoty. Z czymś ciepłym i uspokajającym w ustach. Dobrze. Smak jest biały. Jak świat. Słodki. Nie myślę zbyt dużo. Jeść. Spać. Mamo. Staram się nie hałasować. Tu nie lubią, gdy krzyczę.
Jestem. Ze słodkim smakiem. Pojawiłam się. Zaczynam istnieć.
***
Czekoladka druga: smak baśni i poznania
Wczoraj mama powiedziała, że za rok przystąpię do I komunii świętej. Spowiedź, baranek, ciało i krew Chrystusa… Najbardziej zrozumiałe są z tego wszystkiego prezenty. Chciałabym dostać aparat fotograficzny i zbiory baśni. Ale nie Andersena albo braci Grimm – znam już wszystkie. Nauczyłam się czytać w czwartym roku życia. A wszystko dzięki dziadkowi Czesiowi, który zaraził mnie malowaniem. Namiętnie szkicuję w zeszytach okładki książek. Dlatego właśnie czytam. Zawsze, gdy przewracam strony, patrzę, ile rozdziałów zostało do końca; nie mogę się doczekać, kiedy namaluję bohaterów. Ryciny, akwarele, tempery, farby olejne, węgiel… Dziadek mówi, że jestem dziwnym dzieckiem, bo stale rysuję zielone słońce i różowe owce. Powtarza, że prawdziwe słońce jest żółte, a owce – bielutkie jak śnieg, z którego co roku lepię bałwana. E tam. Ja i tak wiem swoje.
Oprócz aparatu i baśni chciałabym dostać słodycze. Dużo słodyczy. Najlepiej czekoladki. Z nadzieniem tak bardzo pomarańczowym jak Boże Narodzenie i mandarynki z goździkami, które wieszam na złotych wstążkach przy karniszu, żeby zapachy choinki i pomarańczy się polubiły. Jak Kubuś Puchatek z Prosiaczkiem.
Tak. Najlepiej pomarańczowe.
***
Czekoladka trzecia: smak przygody
Gorący, smaczny, z kluskami… Smakuje wybornie. Ugotowany w Tryszczynie! Na początku sierpnia, w złocistej pełni lata! A wszystko dlatego, że zaprawiony jest odrobiną przygody, a funkcję ziela angielskiego pełnią pewne pamiętne kostki rosołowe…
- Nie jedźmy tą zwykłą drogą! Skręćmy tutaj! – zawołałam do kuzynki, wyjeżdżając rowerami sprzed sklepu ogólnospożywczego „U pani Sabinki" (obecna nazwa brzmi, co prawda, „Sklep polski", lecz z uwagi na pamięć o pierwszej właścicielce wszyscy klienci używają dawnego, wdzięcznego określenia). Ola, na nasze wspólne nieszczęście, posłuchała mojej nierozważnej rady i już po chwili pędziłyśmy polną, zakurzoną drogą. Ze śpiewem na ustach, furkoczącymi przy kołach siatkami z zakupami, zadowolone z siebie, życia, pogody, faktu, że dookoła rozciągają się kuszące od nalanych kolorem wiśni i mirabelek sady, mknęłyśmy sobie aż nazbyt beztrosko wzdłuż pasma zbóż, aż dotarłyśmy do rozstajów. Cóż, wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Zsiadłyśmy, zdziwione i już trochę mniej zadowolone, z rowerów i wyciągnęłyśmy wspólny wniosek. Drogą tą dawno nie uczęszczałyśmy i zapomniałyśmy, kiedy i w którym kierunku skręcić, by wrócić na nasze działki.
Postanowiłyśmy (po raz kolejny, cóż za ironia) spróbować szczęścia i pojechałyśmy w prawą stronę, wyglądającą podejrzanie znajomo. Tak, to ścieżka, którą trzy lata temu wracałyśmy z Koronowa! Przywitały nas jednak zmiany: ścieżynka nie widziała ani rowerzystów, ani kosiarki dobrych kilka sezonów. Na dróżkę wojowniczo wkroczyły pokrzywy i ani myślały z niej schodzić, gałęzie dzikich róż, oplecione barbarzyńskim chmielem i dzikim winem, niechętnie ustępowały, a na berberys i tarninę najlepiej byłoby się wybrać z zestawem sekatorów. Pandemonium! W końcu jednak, pokłute, poparzone i zmęczone niczym tybetańskie jaki, wybrnęłyśmy z tego labiryntu. I skonstatowałyśmy, że z moich zakupów pozostały jedynie żałosne szczątki. Rozerwany worek foliowy zwisał mi przy kole, powiewając z niemym wyrzutem.
Postanowiłyśmy nie zdradzać się z naszą spożywczą klęską. Heroicznie powróciłyśmy na pole bitwy. Jako pierwszy znalazłyśmy, zazieleniony od trawy, chleb. Później (nieco rozdrobniony na skutek upadku) twaróg. Kostki rosołowe pomogła nam znaleźć rodzina zaprzyjaźnionych jeży.
***
Czekoladka czwarta: smak nocy
„I stały się maliny narzędziem pieszczoty…"
Buszująca w malinach. Pustoszę maliniak sąsiada, pana Wojtaszewskiego. Jest to zakazany owoc, a ja, jako nieodrodna córka Ewy, po prostu nie mogę się oprzeć. Palce plami czerwony sok malin, dłonie rwą, szarpią bez opamiętania broniące się kolcami łodygi, a ja staję się Annaleną, czekającą w malinowym chruśniaku. Wieczór przyciemnia nawoływania szpaków. Miriady maleńkich świerszczy unoszą w górę noc - aż do okien świętych. Szalona, gra na poletku świata półdzikie tango.
Brda czerni się i chlupocze. Zdejmuję z siebie dzień i zanurzam po czubek głowy w krytej żabce. Duc in altum!
Od strzyg, widm, wijów i wodników aż roi się w miejscowych podaniach i legendach. Łapiące amatorów nocnych wycieczek za kostki, ciągnące z idiotycznym chichotem za włosy nawiedzają teraz moje myśli. Koncertujące żaby, bzyczące komary i zwisające nisko nad wodą rozczochrane olchy też robią swoje. Trzęsę się jak w febrze!
Dwaj samotni wędkarze kopcą papierosy. Dym dziwnie komponuje się z gładką twarzą wody.
Spoglądają w moją stronę. Strzygi i mary momentalnie wylatują mi z głowy.
***
Czekoladka piąta: smak porażki
Harpia. Słowo to ciśnie mi się na usta, gdy stoję, upokorzona, przed tablicą, a nasza matematyczka z uśmieszkiem wyższości na ustach wymachuje skonfiskowanym przed chwilą „Życiem Pi". Ze złości niemalże zzieleniała.
„Kto czyta, żyje wielokrotnie…" - napisał słynny pisarz i mediewista, Umberto Eco. Dla mnie jasne jak słońce, jednoznaczne, bez podtekstów i kontekstów jest stwierdzenie, że naszą matematyczkę czeka żywot najzupełniej pojedynczy. Szkoda, że, skoro sama nie pragnie wielokrotnego życia, zabrania tej przyjemności innym. Zaprzątnięta bez reszty oschłymi naukami ścisłymi, najpiękniejszą część życia spędzi w szkole, torturując licealistów i – o zgrozo! – nie przejawiając ni cienia tolerancji dla biednych humanistów, niezbyt zainteresowanych jej dywagacjami na temat całek i współproporcjonalności prostych. Zapewne teraz uważa, że w piekle diabły wszelkiego autoramentu już zacierają ręce, podkręcają temperaturę ognia wiekuistego i czekają na smakowitą grzeszniczkę-humanistkę, czyli mnie. Nie zrozumcie mnie opacznie, drodzy koledzy. Ja naprawdę nie życzę tej kobiecie źle. Po prostu – satysfakcjonująca wizja umierającej na słomianym, przepoconym sienniku pani M., która wyznaje ze skruchą, że z powodu swojej czytelniczej ignorancji nie jest w stanie wygłosić żadnych przedśmiertnych bon motów, działa w sposób dziwnie kojący na moją udręczoną psyche.
Na próżno.
Łzy ciekną mi po twarzy. Gorzki smak.
Mija właśnie drugi tydzień szkoły.
***
Czekoladka szósta: smak pocałunku
Ciemno. Niebo ma kolor włosów Sziwy. Brody Wszechświata. Ciepłego futerka kota. Nawet śnieg przybrał barwę płaszcza Gandalfa Szarego, jednego z trzech Istarich. Wokoło stoją siostry-sosny o chropowatej korze i wygiętych reumatyzmem rękach. Przydymione niebem. „Cisza wokoło, tylko pod nogą zwiędła szeleszcze gałązka…" Tak, milczenie przerywane jest tylko tęsknotą dłoni. On stoi za mną i trzyma za rękę, obejmując jednocześnie w pasie. Subtelnie. Nieśmiało. I jakoś dziwnie prosząco.
- Lubię zapach twoich perfum – mówi, a ja smakuję na języku jego imię. Mimowolnie przypomina mi się „Pachnidło", mordy Grenouille’a i historie zabójców młodych, samotnych dziewcząt; wszystko rodem z kryminałów Agathy Christie. Albo Harlan Coben. Że też człowiek nie może panować nad skojarzeniami!
Zeszłoroczne nawłocie pachną babim latem. Kariatydami. Smakuję nasiona. Opuszczony, cierpki smak. Trwać tak, trwać z Nim… Zasnąć z bukietem szczęśliwej Ofelii w dłoniach.
Leżymy romantycznie (tfu, tfu, na pohybel!) na śniegu. On pochyla się nade mną jak pułkownik Brandon nad zemdloną Marianną (czytaj: wygląda niesłychanie pociągająco i zabójczo, i nieprzyzwoicie przystojnie), a kałuża w moim lewym bucie pogłębia się systematycznie. Chcę skomentować absurd tej sytuacji. Otwieram już usta, lecz On, opierając swoje czoło o moje, natychmiastowo i skutecznie udaremnia mi tę i tak nieudolną próbę. Chwila ta jest krucha. Jak filiżanka z niebieskiego fajansu. Jeśli miałabym Mu coś dziś powiedzieć, byłyby to słowa Lisa: „Jesteś na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za swoją różę…"
Podoba mi się życie róży.
***
Czekoladka siódma: odpoczynek
27 marca 2011 roku. Mam szesnaście lat, siedem miesięcy, dwadzieścia dziewięć dni i parę godzin. Jeszcze nie przyzwyczaiłam się do świata. Dopisuję do niego własne wersy. Zawieszam drugie niebo, słoneczniki na nim. Zaznaczam istnienie. Stale i niedostrzegalnie, ruchem tak lekkim, jak zrywa się kwiat. Cichszym niż trzepot nieba nad jaskółką. Bawię się w Demiurga.
Otwieram bombonierkę wedlowskich czekoladek i wnikliwie studiuję opisy smaków, jednocześnie dokonując dogłębnej introspekcji. Co zdarzy się tym razem? Nigdy nie wiadomo, co się trafi. Zwłaszcza że, wybierając nasze czekoladki, mamy przymknięte powieki.
Zgadujemy.
Imię i nazwisko autorki: Zofia Litwinowicz
Wiek autorki: 16 lat
Nazwa szkoły: V Liceum Ogólnokształcące w Bydgoszczy im. Leona Kruczkowskiego
Adres szkoły: ul. Szarych Szeregów 4a 85-829 Bydgoszcz
Imię i nazwisko nauczyciela języka polskiego: Aleksandra Arke
Forma literacka: opowiadanie
Temat pracy: „Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiadomo, na co trafisz".