Miałem już jedenaście opowiadań i brakowało mi do całości książki dwunastego. Liczba dwanaście to liczba pełna, a książka to przecież całość, pełnia. Konstrukcja, a nie jakieś przypadkowe złożenie mniej lub bardziej przypadkowych kawałków.
To złożenie, miało w moim założeniu swój temat, a raczej swoją przestrzeń– Bóg. Takim jakim Go widzę, czuję, być może nawet Taki Jaki Jest. Nikt nie wie, jaki Bóg jest, więc czasem i pisarzowi może się trafić Jego opisanie. Jak ślepej kurze ziarnko, musi jednak chcieć o Bogu pisać. A ja właśnie chciałem. Lubię poznawać świat poprzez pisanie. Literatura jest dla mnie narzędziem badawczym. Żeby coś napisać, trzeba myśleć, a kiedy człowiek myśli, to bada.
Już pewien czas miałem tych jedenaście opowiadań i im dłużej je miałem, tym bardziej narastała panika: Kiedy Bóg mnie natchnie do dwunastego? Potrzebne było natchnienie, bo pisać byle co, moim wieku i w tym temacie nie wypadało.
Przeskakując dwa stopnie naraz wdrapałem się na drugie piętro i… znów o tym wszystkim myślałem. Znów czułem pewien rodzaj lęku o koniec: – Kiedy wreszcie? Dzwonek do drzwi. Znów lęk.
x x x
Przyjaciel ucieszył się na mój widok:
– Dawno ciebie nie widziałem!
– Ja też – odpowiedziałem, bo przecież widzenie jest obustronne, chyba, żeby przez telewizor, ale jakoś ostatnio telewizja mnie nie chwyta. Moje pięć minut w mediach już minęło. Każdy ma swoje pięć minut. Pięć minut i ani minuty, oczywiście, że w przenośni, więcej. Sprawiedliwość. Chyba, że jest się celebrytą, ale to już patologia popularności.
– O, będziesz miał szczęście! Ptak na ciebie nasrał! – zawołał kolega.
– Gdzie? Szczęście? Co? – zacząłem się rozglądać.
– Tu, na marynarce.
Zdjąłem marynarkę. Faktycznie zielono–żółto–biała kropka guana na plecach. Jeszcze nie stwardniała.
I wtedy przypomniałam sobie całe to wydarzenie z przedpołudnia. Nie było ono typowe, ale żeby aż pamiętać?! To, że ptak nasrał. A mnie – jak widać – dosięgnął jego odprysk.
Jednak w świetle tego mego lęku o dwunaste opowiadanie, i to z sensem, całe to wydarzenie rozbłysło w całkiem innym świetle. Przed chwilą modlę się o Boże natchnienie, wręcz prowokuję Pana, a tu nagle wszystko staje się jasne jak o poranku. Mimo, że zaraz, korzystając z uprzejmości kolegi, starłem w jego łazience tę plamkę guana ze swojej marynarki.
Powiało jakimś dziwnym mistycyzmem: wszystko się układa, wszystko się zazębia.
Cały świat – widać – przepełniony jest miliardami zegarów, z których każdy wyznacza inny czas. Czas pracy i odpoczynku, radości i smutku, kropli słońca i plamki guana. Nic nie jest przypadkiem. I to, że przyszedłem do dawno nie widzianego przyjaciela, i to, że ptak mnie osrał, a przyjaciel to zauważył w momencie, gdy szukałem jakiegoś znaku z niebios.
x x x
Wrona była bardzo piękna. Miała szary, jakby kamizelkę, kubraczek i czarne niczym sadza, ni to matowe, ni to błyszczące skrzydła, ogon i łepek. Niejedna dama chciałaby mieć taki kostium i takie wronio–czarne włosy. Nawet tam, a może przede wszystkim tam… Czarny kolor kontrastuje z ognistym piorunem. Może jednak nie wroni apetyt, choć kto wie, kto wie… Niejedna bowiem dama z samotności, braku lub niedoboru mężczyzny, tego pioruna między nogami, i jeszcze, wciąż jeszcze, jadłaby i jadła, zastępując smakiem potraw inne smaki. Jeszcze, jeszcze…
Wrona miała świetny apetyt. Ledwo ocknęła się ze snu na gałęzi najwyższej topoli w okolicy, a już lewym okiem dostrzegła włochatą gąsienicę wykonującą przedziwne akrobacje na gałęzi obok. Ledwo dostrzegła, a już gąsienicę rozpuszczały kwasy wroniego żołądka. Potem był na wpół spleśniały, ale za to gotowany kartofel, leżący pod balkonem pobliskiego domu (że też inne ptaszysko wcześniej, zanim spleśniał, jego nie spostrzegło?!), papier z jełczejącym masłem, który trzeba było poszarpać, aby te resztki masła zlizać, wreszcie pisklę wróbla, które nieopatrznie wychynęło z gniazda, sprytnie ukrytego pod bębniącą na wietrze rynną. Wystarczyło złapać za łepek i już było wronie.
x x x
Kaznodzieja znów mówił o winie. O tym, że zawsze ktoś jest winny. Zło nie jest bezosobowe i to nie tylko dlatego, że szatan jest osobą. Zderzenie się martwych przedmiotów, nawet gdy się w pędzie, jak komety w kosmosie, roztrzaskają na drobne kawałki nie jest ani dobre ani złe. Ale zderzenie się ludzi, czyjaś krzywda, jest już złe.
– Szukajcie winnych! Nie mówcie, że to zrządzenie losu, że Bóg tak chciał. Bóg nie może być sprawcą zła.
Szukajcie winnych, ale nie żeby zaraz ich karać, tylko aby wiedzieć. A jak człowiek wie to ma szansę zmienić ten świat, a już na pewno swój los! –wołał kaznodzieja.– Bóg dał oczy do widzenia, uszy do słyszenia, mózg do myślenia. „Kto ma uszy, żeby słuchać, niech słucha" (Mk4, 23).
x x x
Wrona dorwała jeszcze kilka okruchów pozostawionych na chodniku przez dziecko zachłannie pożerające drożdżówkę kupioną przez kochającego dziadka, skórkę po kiełbasie, wyrzuconą przez menela, który ukradł tę kiełbasę w markecie, a że pochodził z dobrego domu, to zawsze przed jedzeniem obierał kiełbasę ze skórki.
Była już pełna, bardzo pełna, więc siadła na dachu drewutni i zaczęła trawić. Nawet swe zielono–żółte oczy lekko zmrużyła, a dziób przekrzywiła w lewo. Chyba nawet trochę się zdrzemnęła, bo zawsze gdy drzemała, to przekrzywiała dziób na lewo. Ptaki potrafią spać na stojąco i podobno nawet w locie. Na chwilę. A głęboki sen na chwilę może być bardziej życiodajny niż kilkanaście godzin przewracania się w barłogu. Wiedzą o tym kierowcy wielkich ciężarówek i kiedy czują senność, to zjeżdżają na bok i zasypiają na kwadrans. Na kwadrans, ani więcej, tak są wytrenowani. A potem czują się jak nowonarodzeni.
Wrona tez czuła się dobrze, lecz nie wiedziała co robić. Jeść– nie, była pełna, a latać po próżnicy…Nie, to nie było wronie. Zresztą żaden ptak, żadne zwierzę niczego po próżnicy nie robi. Ich mechanizmy są precyzyjne, bardzo precyzyjne. Jak zegary.
x x x
Staliśmy przed kościołem w trójkę. Ja i kolega z drugą żoną, a raczej konkubiną, bo przecież z pierwszą miał związek sakramentalny.
Gawędziłem z nimi niechętnie, bo jakoś nie mogłem zaakceptować tego ich związku. Tym bardziej, że znałem tę jego pierwszą żonę i bardzo ją ceniłem.
– Kto jest winien? On, czy ona? – zadawałem sobie pytanie spoglądając na tę dorodną, dobrze ubraną parę.
Mężczyzna miał na sobie granatowy garnitur sportowy z lekkiej bawełny, kobieta– zwiewny satynowy płaszcz koloru czarnego. Jej oczy były zielonkawo–żółte. Kocie.
A tamta, porzucona, miała takie łagodne, niebieskie, ufnie spoglądające oczy.
– Czy teraz, po tym wszystkim też ufnie spoglądają?– myślałem.
Była wiosna.
x x x
Wrona, spłoszona gwałtownym trzaskiem furtki prowadzącej na podwórze, poderwała się do lotu.
x x x
– Kto jest winien? Kto? – pękała mi głowa.
I nagle cały czarny satynowy wiosenny płaszcz tej konkubiny mego kolegi, smugami z góry na dół, pokryło zielono–żółto–białe guano.
– Będziesz miała szczęście! – zawołał kolega, jakby jednak niepewny tego szczęścia.
– Dlaczego? Dlaczego właśnie mnie to wstrętne ptaszysko zabrudziło? – histeryzowała kobieta.
Jej piękna i gładka dotąd twarz wykrzywiła się w grymasie przerażenia i wściekłości (– Taki drogi płaszcz za 2.560 zł i do wyrzucenia!). Zupełnie jakby pękła cieniutka warstwa wyśmienitej porcelany, obnażając szarą, popękaną strukturę fajansu. Zresztą w tym momencie dostrzegłem dwie, starannie rozprowadzone przez jakiś cudotwórczy krem, poziome zmarszczki na jej szyi. A wiek kobiety najłatwiej rozpoznać po szyi.
Kolega momentalnie wyczuł mistykę całego wydarzenia, on też miał jeszcze w uszach wołanie nawiedzonego kaznodziei, więc, aby nie sprawić swej kobiecie przykrości powiedział złym głosem:
– To on jest winien. Takie głupstwa gadał.
Chodziło oczywiście o mnie.
Otworzyłem szeroko oczy:
– Ja? Jakie głupstwa?!
W istocie mówiłem niewiele, ale za to dużo, a raczej intensywnie, myślałem.
– Czyżby przejął moje myśli?
– To szczęście! Będziesz, miała szczęście, kochanie – pocieszał kolega swoją kobietę, rozmazując chusteczką higieniczną guano na jej płaszczu. Widać zapomniał o tym, co przed chwila powiedział; tak go ta baba pozbadła.
– Tak, do tego mężczyzna potrzebny jest kobiecie – pomyślałem. – Aby usługiwał.
Piorun w spodniach wyglądał dość nieszczęśliwie. Jego długie, ginekologiczno– pianistyczne palce przywykłe do pieszczenia boskiego ciała konkubiny musiały, i to bez wyraźnego efektu (lejąca się maź, za mało chusteczek) ścierać zielono–żółto–białe wronie guano z płaszcza kobiety. Jego wyobraźnia, a nie był to głupi chłopak, w końcu mój kolega, a ja się z byle kim nie zadaję, widziała już siebie w akcji ścierania kału z wewnętrznych ud, obłożnie chorej konkubiny.
Taki też mógłby być ten ich czas, czas pięknej, dorodnej pary. Nikt nie wie, ale wiadomo, że wszystko kiedyś się skończy. Nie ma na tym świecie perpetum mobile, każdy zegar kiedyś stanie.
Był też wściekły z powodu tych zmarnowanych 2.560 złotych na satynowy płaszcz. Z tego 2.000 były jego, a 560 zł prawie jego, bo ona pracowała, a raczej figurowała w jego firmie, przychodząc do pracy, a raczej na pogawędkę z nim o dziesiątej, jedenastej, a wychodziła na lunch, odciągając go oczywiście od pracy, już o trzynastej.
– Idziesz ze mną na lunch? – pytała głosem, sygnalizującym możliwość przejścia na zegar innego czasu, gdy on się w tym momencie nie zgodzi.
– Oczywiście, kochanie! – wykrzykiwał dziarskim głosem, po raz kolejny chcąc jej udowodnić, że ma dużo siły, a to i owo jest u niego nadal piorunem.
– To idziemy!– zagarnęła go do siebie już z większą, odbitą jak księżyc od słońca, bo kobieta to przecież księżyc, a mężczyzna słońce, energią.
Pożegnałem się szybko, wciąż mając w uszach wezwanie kaznodziei:
– Szukajcie winnych! Zło nigdy nie jest przypadkowe.
– Ewa?
– Nie, żeby zaraz karać, ale żeby wiedzieć – przypominał kaznodzieja.
Poza tym nie miałem chusteczek. Jeśli trzeba, to robię to przez palce. Wystarczy chwycić od góry czubek nosa.
x x x
Wrona, wciąż jeszcze przerażona tym trzaskiem furtki, ale już opróżniona, lekka, znów usiadła na gałęzi najwyższej topoli w okolicy i już nie zastanawiała się co robić. Lekki głód , który poczuła określał kierunek dalszego działania. Jej zegar chodził bowiem bardzo precyzyjnie.
x x x
Nagle poczuła tak przemożny pociąg do niego, że stwierdziła:
– Tylko ten, nie inny. Oto jest mężczyzna mojego życia.
Był piękny, czarny, mocno owłosiony, a oczy mu błyszczały niezwykłą energią.
– Piorun – pomyślała.
Tej wrony nie było jeszcze w tym momencie na świecie. Kilka razy musiało się obrócić koło wronich pokoleń, zegarów wroniego życia, aby się wykluła. Ale już wtedy, w tym momencie, momencie Ewy to wronie zaczęło się obracać w takim a nie innym tempie, aby w odpowiednim momencie wskazać. Nie, żeby zaraz karać, tylko żeby wiedzieć.
Bo jak mówi Pismo: „Bo nie ma nic ukrytego, chyba że po to, by zostało odsłonięte; nic nie zostało starannie skryte, chyba że po to, by wyszło na jaw" (Mk 4, 22).
x x x
Opowiedziałem to wszystko przyjacielowi, ale on nie zrozumiał. I tak po raz drugi spełniło się Pismo:
„Kto ma uszy, żeby słuchać, niech słucha" (Mk 4, 23).