Archiwum

Jacek Kasprzycki - Przed obliczem biskupa Kazimierza

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Po wyjściu z kryminału ksiądz Henryk stanął przed obliczem biskupa Kazimierza. Trzeba było coś zrobić z grzywną, którą sąd, dbały o kasę państwową, czyli między innymi o swoją, zasądził.

W diecezji był specjalny biskup sufragan od alimentów, bo ordynariusz dbał o ubóstwo kapłanów, wciąż dręcząc się tym, że jednak wyrwało się jego systemowi fiskalnemu kilku tłustych prałatów, o których mówiono, że mają gdzieś na boku domy, a nawet i samochody z kierowcami, będącymi oczywiście zarejestrowanymi właścicielami tych samochodów, które na każde pstryknięcie palcami podjeżdżały pod plebanie. Biskup od alimentów, zwany niesłusznie Alimenciarzem, bo sam w okresie swojej aktywności w tych sprawach był ostrożny, sprytny i szczęście mu sprzyjało, mały, zasuszony, zacinający się nieco, był człowiekiem bardzo serdecznym. Rozumiał braci kapłanów, choć zaczynał całą operację regulacji jak nazywano badanie sprawy, łącznie z wywiadem in situ u poszkodowanej, od dość grubiańskiego:

– Ale ty byłeś, jesteś brrracie… – tu zawieszał głos, ironicznie łypiąc na delikwenta swymi małymi, ciemnobrązowymi oczkami zatopionymi w kręgach owalnych zmarszczek, co powodowało, że biskup przypominał oskubaną sowę – głupi, nie powiem.

To nie powiem było jego tak silnym natręctwem językowym, że oprócz ksywy Alimenciarz, stosowano ksywę Nie Powiem. Biskup też grasejował, ale ksywa Erka, którą uparcie lansował językowo pobudzony ksiądz Łukasz z Dobrejwoli się nie przyjęła; od czasu do czasu używano natomiast, wynikającej z innego natręctwa językowego, ksywy Bracie z odpowiednim nagłośnieniem i wydłużeniem rrr.

Biskup Kazimierz w przypływie dobrego humoru, co mu się czasem w tej podłej, ale ważnej, bo decydującej o wizerunku Kościoła, pracy zdarzało, próbował po chwili wstępnej konsternacji rozpocząć bardziej swobodny dyskurs z delikwentem:

– To cię, brrracie, w seminarium tego nie uczono?

W zasadzie dyskursu takiego nie udało się nigdy rozwinąć, bo w seminarium sprawy damsko-męskie, a raczej męskie, co w swoich rozważaniach o rzymskim kapłaństwie sygnalizował jednak kardynał Joseph Ratzinger, omijane były szerokim łukiem. Nie znaczy to wcale, że ci, którzy byli normalni nie dzielili się gdzieś tam po kątach wiedzą na tematy z tej intymnej sfery. Była to jednak wiedza podwórkowa, kuchenna, bo kwestii sztucznego przyhamowania, bo nie ograniczenia przecież, aktywności w tej sferze poprzez celibat nie poruszał nawet profesor Zbigniew Lew-Starowicz, którego poświęcony antykoncepcji artykuł wycięty z jakiejś gazety ojciec duchowny znalazł w czytelni, wciśnięty do jakiejś książki, całe szczęście, że nie do Biblii.

– Całe szczęście, że nie w Biblii! – wrzeszczał na cały regulator rozeźlony regens podczas specjalnie przeprowadzonych karnych rekolekcji dwudniowych.

– W Biblii już to jest i to niemal w każdej księdze – usłyszał z tylnych szeregów regens.

– W której księdze, baranie? Rozdział, werset… Podaj baranie, jeśliś taki mądry, rozdział i werset, a najlepiej zacytuj. Kapłan powinien cytować Pismo Święte z pamięci! – żołądkował się ojciec duchowny, stając na palcach, bo był niskiego wzrostu, aby wypatrzeć anonimowego mądralę.

– Metoda Onana, metoda Onana… – mruczał pod nosem Alimenciarz, analizując pasek testu ciążowego, czy nie podrobiony, bo jak ktoś już raz zejdzie na złą drogę, to już potem łatwo o inne przestępstwa.

– Ale to grzech, ale to grzech… – odpowiadał w myślach delikwent, lękając się nieco, czy zapis testu ciążowego nie wyblakł.

– Chyba nie – uspokajał się w myślach delikwent.

– Zrobiony został dzisiaj rano – powiedział już na głos.

Uspokoił się całkowicie, gdy z ust biskupa od alimentów padło sakramentalne, choć suche:

– Ile chce?

Targowanie się o kwotę alimentów trwało długo, bo choć ordynariusz łupiąc niemiłosiernie parafie, nagromadził sporo kasy, to jednak wypływy z kasy też były duże, także z uwagi na stosunkowo niską średnią wieku kapłanów w diecezji, co z drugiej strony było jego wielką radością, oczywiście za sprawą JPII, Panie świeć nad Jego duszą. Z uwagi na świętość życia, nikt jednak nie przeprowadzał rachunku ekonomicznego, gdyby tak innymi metodami rozwiązywać te problemy.

Agape, Satanas! – taka była reakcja na choć cień myśli o tych innych metodach.

– Lepiej płakać i płacić. Błogosławieni, którzy płaczą…

Ksiądz Henryk, oczywiście, jako człowiek pewny siebie nie płakał, ale też nie miał z czego zapłacić.

– Rozważny byłeś, brrracie, nie powiem – zagaił biskup Kazimierz, widać dobrze zapoznany ze sprawą. – Tylko nie miałeś szczęścia.

– Nie miałem – przyznał ksiądz Henryk.

– Gdyby nie ta baba… – ksiądz Henryk wciąż miał przed oczyma ten zdziwiony i wściekły zarazem wzrok kobiety, która go naszła, gdy zaciągał pasek od spodni. – Ta baba o minutę za wcześnie się przywlokła.

– Tak, brrracie, nie powiem, wszelkie zło, wszelka słabość od kobiet pochodzi. Cherchez la femme – mówią Francuzi, ale też Święty Paweł, nie powiem…

Biskup Kazimierz nie powiedział, bo z wiekiem stawał się coraz bardziej niecierpliwy, a powtarzać to samo przy każdych regulacjach, bo do kobiet to wszystko się zbiegało, już mu się znudziło. Pismo Święte jest mądre i ponadczasowe, nie powiem, ale też ponadczasowe są te sprawy…, tak Pan Bóg zbudował świat, ale człowiek go zakłócił, uzupełnił, nie powiem, wprowadzając celibat. On też stał się ponadczasowy, bo trwa już tysiąc lat. Na chwałę Bożą człowiek to Boskie ułożenie świata zakłócił, uzupełnił, nie powiem, bo dzięki temu Kościół jest silny, te sprawy alimentacyjne to pryszcz w porównaniu ze sprawami majątkowymi i uposażeniem rodzin, których bez tej ludzkiej regulacji byłoby mnóstwo. A co z translokacją księży, ileż się biskup nasłuchał takich historyjek od znajomego generała Ludowego Wojska Polskiego, który od czasu do czasu musiał przerzucać oficerów i podoficerów z jednostki do jednostki, aby etaty zgadzały się ze schematyzmem organizacyjnym. Nam też w Kościele etaty muszą się zgadzać, od jednej dziury, może nie od jednej, ale od kilku, zacznie się pruć cała materia, nie powiem. Bo Kościół to nie tylko dziedzina duchowa, Boża na pewno, ale też ludzka, jak widać, instytucja, a tylko dobrze zorganizowana instytucja jest w stanie realizować zadania, które Pan Bóg przed człowiekiem postawił. To też jest prawo Boże, instytucja, społeczeństwem rządzą prawa, tak jak prawa fizyki, a wszelkie prawa – nawet te społeczne – przecież od Boga pochodzą, nie powiem…

Ustalili, że dziewięćdziesiąt procent grzywny wypłaci diecezja, ale najpierw środki przeleje na konto księdza Henryka, bo grzywien podobno, nie powiem, nie można za kogoś regulować, a pozostałe dziesięć procent uregulowane zostanie z oszczędności księdza Henryka albo jego mamy, bo mama, nie powiem, nigdy syna w potrzebie nie zostawi.

– Tylko ani grrrosza nie urrroń! – pięknie zagrasejował biskup Nie Powiem.

Ksiądz Henryk, choć uśmiechnął się, to zapytał nieśmiało:

– A co z odszkodowaniem, którego domaga się rodzina?

Rozluźnione dotychczas oblicze biskupa sufragana momentalnie stężało. Był bowiem wiernym sługą szefa, czyli ordynariusza.

– Mają adwokata? – zapytał.

– Nikt się do mnie jeszcze nie zgłosił.

– To nie ma sprawy! – szczeknął Alimenciarz.

– A co ze mną?

– Pójdzie ksiądz na wikarrrego do parrrafii księdza Jorrrdana i życzę księdzu szczęścia, bo głowę to ksiądz ma, ale nawet najcięższa głowa bez szczęścia, nie powiem, może zostać ucięta przez gilotynę niesprzyjających zdarzeń.

Ksiądz Jordan był kapelanem więziennym i choć w istocie miał gołębie serce i rozumiał życie, a także szczerze troszczył się o wizerunek Kościoła, to jednak w tych więziennych kiblach nabył brutalnych metod, co czasami dla otoczenia było przykre, bardzo przykre, nie powiem. I gdyby nie to, że lubił dobrze zjeść, to zgorzkniałby całkowicie w tej swojej ratunkowej misji. Biskup kierował bowiem do niego różnych połamanych delikwentów na wyprostowanie, co czasami się udawało, a czasami nie; wtedy trzeba było takiego księdza odesłać do mamy, czyli – nieoficjalnie – w stan spoczynku na łonie i na koszt rodziny. Nazywało się to urlopem i często – całe szczęście – kończyło się ostatecznym zrzuceniem sukienki kapłańskiej. Zazwyczaj jednak ksiądz Jordan, korporacjonista pierwszej wody, dla dobra i wizerunku Kościoła robił wszystko, aby pogiętych wyprostować, a że nie zawsze to wychodziło, to póki mógł, tuszował przed zwierzchnikiem różne wybryki swoich ananasów, o ile, oczywiście, i jak długo się dało. Miał przecież dobre serce i rozumiał życie, to znaczy, że człowiek wyżej swojej dupy nie podskoczy, jak często mawiał za klawiszem zwanym Bulajem, co należy tłumaczyć, że natura ludzka zawsze będzie naturą ludzką. Tak Pan Bóg stworzył świat. Dobro ze złem zmieszał, a raczej zło dodał Mu do tego stworzenia szatan, ale Pan Bóg na to przyzwolił, bo gdyby chciał, to jednym pstryknięciem palców zniszczyłby szatana i świat na nowo uregulował. W miłości swojej wielkiej dał człowiekowi wolność, tę wartość dobrą na chwilę, ale kłopotliwą w dłuższym czasie. Niech się człowiek boryka ze złem, byleby do dobra po upadku powracał, zawsze zabiegał o to, co dobre, piękne i szlachetne. A wszystko to dlatego, że jakiś ruch przecież w życiu musi być, inaczej wszystko by stanęło jak w raju. Co też w raju, tym, który był i który będzie, człowiek będzie robił? Samo dobro jest przecież nudne…

Tak myślał ksiądz Jordan, z ochotą zarzucając na ramię mocno zużyty, parciany chlebak, który mu imponował, gdy szedł do więzienia, aby trochę pokiblować, jak mawiał do gospodyni.

– Dzisiaj jest poniedziałek, pani Jadziu, więc niech pani zostawi mi tylko rosół, bo tego kiciowego nie da się jeść, zupełnie jakby ktoś szmatę, w którą owinięto nieświeże mięso, wyżął. Ale to purée z grochu jest tam dobre, choć czasem odpluwać trzeba kawałki szczeciny, bo oni chyba świnię granatem rozrywają przed wrzuceniem do kotła na okrasę. Dzisiaj jest poniedziałek, a w poniedziałek w kiblu zawsze jest rosół, a raczej chyba pomyje z niedzielnego kasyna, no i to świetne purée ze świnią. W kiciu menu jest zgodne z tygodniowym harmonogramem, we wtorek jest zawsze zupa porowa, którą bardzo lubię i makaron ze wspomnieniami po mięsie, więc jutro niech mi pani zupy nie zostawia, tylko drugie danie…

Pani Jadzia nie dziwiła się, że kapelan dzień po dniu, czego oczywiście nie wymagał harmonogram jego więziennej posługi, chodzi do kicia, bo znała zamiłowanie księdza do zupy porowej, sama, choć bez powodzenia, ćwicząc się – a była ambitna – w jej gotowaniu. Gdy raz podała taką wypieszczoną księdzu kapelanowi, ten o mało co nie odsunął talerza, ale z grzeczności wymamrotał tylko:

– Tam robią trochę lepszą.

– Bo z wielkiego kotła, grochówka też jest lepsza z wielkiego kotła – próbowała wyjaśnić gospodyni. – U nas wielki kocioł się nie opłaca, tylko czterech wikarych.

– O trzech – jak na taką parafię, według schematyzmu – za dużo, ale to jest parafia karna, sama pani wie – tłumaczył ksiądz kapelan. – Dla dobra Kościoła taka też musi być.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.