Z bloku na rynek miasta, dalej między z lewej strony domem kultury i z prawej urzędem miasta, fragmentem ulicy Piastowskiej do parku. Takiej niewielkiej oazy zieleni, gdzie jesienią można zbierać kasztany, spojrzeć w leniwy nurt rzeki Myślinki, zadumać się nad heraklitowym przemijaniem.
Czerpać radość z tego, że jeszcze kilka lat temu był tu trudno dostępny gąszcz, a sięgając pamięcią historyczną wstecz staw. Pływam więc jak te dzikie kaczki w dole, stojąc na mostku i zaglądając „w głąb".
Moja tu obecność. Jak u każdego, albo prawie każdego człowieka mogła zdarzyć się inaczej. To nie ten czas, kiedy przed rewolucją przemysłową dziewiętnastego wieku rola poszczególnych jednostek była niejako z góry wiadoma. Ziemianin, dalej pokoleniowo był ziemianinem, chłop pańszczyźniany chłopem, krawiec krawcem w mieszczaństwie, a handlowiec handlowcem. Pisze o tym Czesław Miłosz w eseju O twórcach w książce Ogród nauk (Kraków, 1998). A poeta? Jest skazany na dwuzawodowość jak konstatuje dalej autor Ziemi Ulro, bo nie wyżywi się z literatury. Nigdy tak nie było. Chociaż teraz, gdy jestem na rocznym, nauczycielskim urlopie na poratowanie zdrowia ogarnia mnie komfort tworzenia. Moi koledzy, nauczyciele pytają: jak się czuję? Co delikatnie znaczy: czy się nie nudzę? No cóż, każdy mierzy według własnej perspektywy, choćby nawet wiedział, że rozmawia z kim innym.
Jestem więc jednostką niezdecydowaną? Trudno mi się jest z tym pogodzić. Pamiętam, gdy chyba w roku 1995, albo 1993 pewien redaktor opublikował moje wiersze i kilku innych również w jednym z numerów pisma pod wspólnym nadtytułem – „Poeci niezdecydowani". Byłem zły, nie wiedziałem, o co mu chodziło? Nie wiem, czy teraz dobrze odczytuję te intencje, ale pewnie o to, że być poetą to być całą gębą. Rzucić wszystko i zdać się na łaskę i niełaskę sztuki. W tym czasie dostawałem też listy z prośbą o jakąś „lepiankę", gdzie mógłby zamieszkać. Z przyczyn obiektywnych nie mogłem tego spełnić. Poza tym, nie widziałem perspektyw, a „prośba" wydała mi się nieco udawana, sprawdzająca o wiele młodszego kolegę. Dobrodzień to jednak nie Warszawa i nigdy nie zbuduję tu centrum sztuki. Chyba, nie pomyliłem się.
Moja tu obecność, może nie tyle na tym mostku w dobrodzieńskim parku mogła zdarzyć się inaczej, ile wcześniej gdy jeszcze mieszkałem w Częstochowie, po studiach politechnicznych ze specjalnością Budowa Maszyn. Dopadł mnie ruch i duch jednego z ostatnich etapów rewolucji przemysłowej i inżynierstwo nie było mi w smak; a było jako przedłużenie zapoczątkowanej tradycji. Ot, natura humanistyczna zawsze znajdzie swe choćby „zastępcze" umiejscowienie. Pisanie wierszy na biurku pełnym wykresów, technicznych rysunków, schematycznych zapisów procesów technologicznych to nie była dobra aura dla dwudziestokilkuletniego człowieka, który od siedemnastego roku życia starł się pisać wiersze.
I w tym duchu jestem niby sam. Ale tylko pozornie. Tu na mostku nad rzeką Myślinką odnajduję bogactwo ludzkiego bytu. Dzikie kaczki płyną, tak jak płynąć powinny, słońce późną jesienią dopiero zbiera się do tego, aby nadać ziemi promieni. Jest poranek, mój po śniadaniu spacer nie mógł się spodziewać późną jesienią, że jego promienie otoczą park blaskiem. To nie ta szerokość geograficzna, by od niego spodziewać się rewelacji. Jestem tu, gdzie jestem. Gdzie indziej być nie mogę. A tylko wspomnieć wschód słońca nad zatoką w Turcji, w miejscowości Turunc, gdzie biegałem o poranku na plaży czekając na jego wschód, by wtedy zanurzyć się w morze.
jest we mnie zwykły raj
w którym wiemy jak się zachować
by nie speszyć aniołów
piszę w wierszu Jest we mnie z tomu Piękno, droga i czas wydanym w 2010 roku.
Czy jestem jednostka niezdecydowaną? Wciąż trudno mi jest się pogodzić. Dzikie kaczki odpłynęły nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Wokół korony drzew zrzucają liście. Przyjdzie na zimę. Nie lubię o niej myśleć, ale gdy się pojawi pewnie będę musiał. Słońce pozbawi mnie witaminy D, naturalnej energii, częstokroć nie pojawię się w parku, na mostku nad rzeką ze względu na dominujący chłód, siąpiący deszcz albo zgrzytający w wietrze mróz. Moje spacery będą krótsze. Zza okna częściej będę doglądał natury.
Patrząc na nią, dopalając kolejnego papierosa będę mógł tylko dziwić się dlaczego nie urodziłem się bliżej Południa zdecydowany na jego całoroczne słońce. Tak jak ziemianin był pewien, że jego syn również ziemianinem będzie.
Janusz Orlikowski