Jaka publiczność – taki teatr…
Publiczność młoda, żywa intelektualnie, mająca poczucie humoru, ale też zachowawcza, dostosowująca się do rzeczywistości, odwzorująca ją na sobie jak pośmiertną maskę, rozgadana, bawiąca się chwilą i słowem. Przyrodzoną swojemu wiekowi konieczność buntu, realizująca w efekciarskich gadkach-szmatkach przy grillu i piwie.
Rzeczywiście, spektakl „Źle ma się kraj", którego tytuł równie dobrze zamienić można na „Raz się żyje", czy „Carpe diem", zbudował wspólnotę sceny i widowni, jak zresztą chciała reżyserka Weronika Szczawińska. Wspólnotę świetnie bawiącą się i rozmywającą swój przyrodzony bunt w krzykach, hopsach i błazenadzie. Scena kameralna Teatru Polskiego w Bydgoszczy była ogromna, wyszła poza deski obrośnięte, nie wiadomo dlaczego jakimiś trawami… (Dlaczego bajkowe kostiumy?...Świetny był jednak czepek kąpielowy markujący mózg). Ale czy był to teatr ogromny? Nie! Skarlały jak świat, w którym żyjemy, jak nasze jego widzenie, jak nasza filozofia i moralność! Na dekach scenicznych i w myślach widzów kłębiły się bez ładu i składu błyskotliwe sentencje, autorytatywne mądrości, witze podwórkowe, alkoholiczne olśnienia. Aktorzy (i nasze myśli) latali w kółko jak opętani (jest to typowa forma ruchu scenicznego w bydgoskim teatrze), śpiewali, krzyczeli, robili wszystko, aby nie było ani chwili ciszy, zadumy, refleksji. Pchali – często na siłę – akcję do przodu, choć czasem było to trudne i brakowało dobrego pomysłu na kontynuację. (Skądinąd dobrzy aktorzy, grający z pomysłem i z pasją, radośnie. Widać dobrze jest aktorom w teatrze autorskim Pawła Łysaka).
Akcja jednak się rwała, zmieniała jak w kalejdoskopie, choć leit motivem przez pewien czas była obsesja szkolna, rozliczanie się ze szkołą i jej nauczycielami (Ławka Szkolna i Mirosław Guzowski), rozliczanie się rozwydrzonych uczniów ze stawiającymi absurdalne wymagania pedagogami. Drugą obsesją pchającą akcję do przodu była obsesja komunikacyjna, brawurowo, kabaretowo wręcz prezentowana przez niezawodną Małgorzatę Witkowską, odgrywającą Sprywatyzowaną Kolej Publiczną. Trochę jednak ten jej wątek wyrywał się z ogólnego klimatu pseudofilizoficznych refleksji. Był bardziej gazeciarsko-poczekalniowy-przedziałowy niż filozoficzny, ale ostatecznie komponował się w całość spektaklu, czyli współtworzył fragmentaryczno-migotliwe widzenie świata. Widzenie w chaosie i widzenie chaosu. Trochę nieśmiałych pytań bez odpowiedzi: Czy można osłabić egoistyczną prywatę niszczącą wspólnotowość? Kto tu rządzi? Co to wszystko znaczy?
Pytania te zatrzymywały na chwilę, ale zaraz po nich padała, jakby chciała je unieważnić, jakaś błyskotka, jakieś hopsasa i znów wszystko zazębiało się i znów było fajnie. Tak jak przy grillu, jak przy piwie. Współczesny chocholi taniec. A więc realizm, psycho-społeczny realizm, czyli odbicie w lustrze naszej, a raczej młodych pokoleń rzeczywistości. Celny realizm, realizm jedności pląsającej sceny i rechoczącej publiczności. – „Teatr to najbardziej wspólnotowa ze sztuk – stwierdziła przed premierą Weronika Szczawińska – Dlatego to także najlepsze miejsce na rozmowy o sprawach społecznych, o tym, co zmienia i niszczy naszą wspólnotę!"
Tylko, że w tym spektaklu żadnej rozmowy nie było, a jedynie pląsy i rechot. Wspólnota nasza wcale nie została zniszczona, wspólnota pląsów i rechotu, tylko umocniona. Wielkie to osiągniecie, taka wspólnota!… Żadnych barier między sceną a widownią. Całość! „Lubię to, lubię to! Ja to rozumiem…!" – wołała od czasu do czasu Postać Co Nic Nie Rozumie (Julia Wyszyńska), ale też jej nie było źle, bo czyż w kabarecie może być komuś źle? Choćby na chwilę… Tym bardziej, że można wszystko wylajkować jak w Internecie. Klawisz i już! Imponowalo Strzeżone Osiedle (Jakub Ulewicz), a wielu się nawet rozmarzyło, pragnących w nim zamieszkać. Szyderczo brzmiała Oda do radości zaanektowana przez Ojców Założycieli Wspólnoty Węgla i Stali jako Hymn Europy. Słowa tej, na wpół faszystowskiej pieśni, składały się tym razem z nazw sieci handlowych i producentów wózków i fur. Publiczność niemal wiwatowała, rechocząc oczywiście. Ta sama publiczność, która w swojej mozaikowej codzienności, sprzedanej obcym koncernom, pręży się pod wzrokiem bossów tych koncernów na spotkaniach integracyjnych (manipulacyjnych), gdy grają na wstępie do powszechnego pijaństwa i zagadania Odę do radości.
Ów rozdźwięk między głęboko skrywanymi pragnieniami, czy choćby tylko intuicjami młodej, czystej duszy, a pojęciami i zachowaniami wdrukowanymi przez finansowo-medialną tresurę, był prawdziwym bohaterem-problemem tej godziny z kawałkiem kabaretowej, czy jak kto woli w formie burleski, zabawy na bydgoskiej sceno-widowni. Jednak lepka płaskość tego amalgamatu (bo czyż pląsy i rechot nie są ze swej natury płaskie, nawet gdy są oznaką dystansującej się prześmiewczości?), skutecznie klajstrowała jakiekolwiek szczeliny, które w naszym myśleniu otwierały się od czasu do czasu na głębię. I nie pomogły eksperckie wyjaśnienia przyczyn i mechanizmów kryzysu finansowo-ekonomicznego, powtarzane przez Kredyt Bankowy (Michał Czachor). Tym bardziej, że były to wyjaśnienia fragmentaryczne, jak całe to nasze widzenie rzeczywistości. Oderwane od systemowego myślenia, ba, logiki nawet. Pozbawione hierarchii wartości. Świetnie natomiast komponowały się z całym tym grillowo-piwnym kabaretem. Bo czyż na grillu, tym współczesnym, demokratycznym salonie w krzakach, nie pojawia się od czasu do czasu przemądrzały okularnik kiblujący ze znakomitą znajomością języka angielskiego w jakimś zagranicznym banku?
Na pewno nie jest to sztuka dla tych, którzy szukają głębi, odpowiedzi na fundamentalne, pytania, jakiejś narracji o tym, co wokół się dzieje. Trzeba jednak docenić trud aktorów uczących się, choć czasem chyba bez zrozumienia, zawiłych kwestii filozoficzno-ekonomicznych (aktorzy, a nie repertuar są najmocniejsza stroną bydgoskiej sceny). Trzeba uszanować próbę zmierzenia się z rzeczywistością hic et nunc, nawet gdyby była to próba nieudana. Dlaczego niedosyt? Anna Tarnowska z „Gazety Wyborczej" pisze, że wprawdzie sztuka „punktuje minusy demokracji i kapitalizm, ale kończy się w momencie, w którym napięcie dramatyczne powinno się rozpocząć".
A więc oprócz płaskości myśli, mamy płaskość formalną i strukturalną. Konsekwentna jedność formy i treści. Bo odbicie w lustrze, mimo iluzji zwierciadła, właśnie takie jest. Relacjonujące, a nie kreujące. Sztuka Źle ma się kraj nie sugeruje żadnych rozwiązań, nie buduje drugiej strony alternatywy, tylko utwierdza prześmiewczy dystans wobec świata, a tym samym utwierdzą, doświadczaną obecnie przez nas wszystkich epidemię egoizmu, przeciwko któremu w pewnym momencie próbowała ta sztuka protestować. Szalona niekonsekwencja, sprzeczność, szamotanina, a wiec cechy, które charakteryzują naszą mozaikową codzienność, świętującą w weekendy przy grillu i piwie. Oświecony, bo mimo szkół prywatnych nieźle jesteśmy wykształceni, konsumpcjonizm. Zgodzony, świadectwem czego jest finał dramatu, a raczej kabaretu, czy jak kto woli teatru ludowego: Postać Co Nic Nie Rozumie ląduje w wypełnionej po brzegi lodówce. Katarzyna Bogucka pisze w „Expressie Bydgoskim": „Krzyczeć po tym spektaklu się nie chce, protestować też nie, pozostało cicho westchnąć".
Mnie osobiście jako autora powieści „Dziś" (2009) satysfakcjonuje fakt wykorzystania przez autorów scenariusza: Mateusza Pakułę i Weronikę Szczawińską mojego pomysłu gadających przedmiotów oraz wklejania w tekst literacki dywagacji filozoficzno-ekonomicznych w publicystycznej formie. W powieści tej też próbowałem zmierzyć się z kryzysem światowym, nie posługując się jednak lewackim esejem Tony'ego Judta Źle ma się kraj. No i coś tam usiłowałem wyjaśnić…
Źle ma się kraj, reżyseria Weronika Szczawińska, premiera 22.06.2012 Teatru Polskiego w Bydgoszczy