Szczęście dla R. Godlewskiego
Najpierw z zaciekawieniem, lecz potem już z niesmakiem śledziłem polemikę filozoficzną Czesława Dziemidowicza i Romana Godlewskiego. Ów niesmak nie wynikł wcale z liczby i klasy epitetów jakie padały, ale z braku jakiejkolwiek szansy na porozumienie.
Rozumiem, że w pierwszej fazie, podobnie jak w bitwie rycerskiej, polemiści musieli ostro zarysować swoje stanowiska i okopać się na wcześniej zajętych pozycjach, ale już potem – podobnie jak w bitwie rycerskiej – mogło dojść do poszanowania strony przeciwnej i choćby próbie jej zrozumienia. Czynił to C. Dziemidowicz, lecz nawet nie próbował R. Godlewski. Tak był opancerzony swym olśnieniem, czyli wykryciem, a raczej wyeksponowaniem etyki znaturalizowanej, że nie widział już żadnej wspólności z myśleniem adwersarza. A przecież do takiej wspólności powinno, choćby w pewnych zakresach dojść, bo wspólny był przedmiot rozważań, czyli człowiek w swym wymiarze duchowym i psycho-społeczym. Tak, psycho-społecznym, a nawet i biologicznym, gdyż R. Godlewski zdaje się bazować głównie na biologicznej stronie antropologii. I to nie tylko z racji nadużywania kategorii popędu, ale jakby mechanizowania, czyli odczłowieczania człowieka. Dla zapewnienia spójności swojej teorii wyrugował bowiem to, co metaforycznie można nazwać tajemniczością czy zagadkowością, albo nawet transcendencją ludzkiej natury. Materialistycznie zadufany, uważa, że wszystko można wyjaśnić i przewidzieć, a więc człowiek jest odpowiednio, choć skomplikowanie, zbudowanym organizmem, który działa według konkretnego, choć też skomplikowanego oprogramowania. Cytuję: „Jeśli jednak coś robimy, to musi to mieć jakiś cel, a cel ten musi znaleźć wyjaśnienie w biologicznej konstrukcji naszego organizmu; w innym razie bowiem nasze ręce ani nogi nie wykonywałyby nigdy odpowiednich po temu ruchów" („Akant" 2012, nr 4, s.18).
Doprawdy, ale trzeźwo spoglądając na swoje uczynki mogę je podzielić na: rzeczywiście tkwiące w biologicznej konstrukcji swojego organizmu i na… o motywacji niewytłumaczalnej. I to nie koniecznie dlatego, że jestem niespełna rozumu, czy – jak szyderczo określa R. Godlewski – prezentuję typ myślenia potocznego.
Notabene pycha tegoż autora, okazywana z pozycji naukowca (doktora) innym ludziom jest mroczniejszą stroną jego dywagacji. Ale i to – kierowany nie wiedzieć jakim popędem – wybaczam mu. Zaślepienie własną teorią nierzadko powoduje tego typu zachowania. Obserwuję je nawet u pewnego biskupa rzymskokatolickiego, który większość swoich kazań sprowadza do wykładania, i to głosem nie znoszącym sprzeciwu, przed chwilą, głównie z Internetu, bo biskup ów jest uzależniony od tego instrumentu diabła, jak twierdzą starowierzy, poznanych teorii, a ostatnio nawet i samemu sprokurowanych. Tylko, że nikt owego samoucznego biskupa z racji polskiej uniżoności wobec księży nie otrzeźwi; R. Godlewski ma natomiast to szczęście, że próbował to uczynić C. Dziemidowicz. Tylko, czy doktor z tego szczęścia skorzysta? Jego – objawiona w pisaniu –wsiębność zdaje się wskazywać, że tych tajemniczych, z zewnątrz, a nie z egotycznych czeluści, przybyłych, zarodzi szczęścia raczej nie potrafi przywitać, tak jak matka wita przybyłe z Tajni Życia dziecko.