Jak pisarz-robotnik rozsierdził magistra
Nie da się ukryć, że według statystyk magister to zawsze „inteligent". Szczególnie groteskowego „inteligenta" stworzyć potrafi powszechna dziś edukacja bez wychowania. Zawodowi statystycy oczywiście nie dodają przy tym określeniu cudzysłowu, bo magister jest dla nich inteligentem nie budzącym wątpliwości. „Inteligent" w cudzysłowie naturalnie też uważa się za inteligenta bez cudzysłowu, bo skoro już otrzymał tytuł magistra – to ma go dożywotnio, zapewne wraz z monopolem na inteligencję. Wyobrażam więc sobie, jak musi się czuć taki bezpodstawnie ambitny obywatel, widząc, że w miasteczku, w którym od lat chciał zabłysnąć, czci się pamięć jakiegoś zmarłego przed wieloma laty pisarza bez formalnego wykształcenia nawet średniego, gdy tymczasem on – piszący magister! – nie tylko nie jest nazywany pisarzem, ale też pod żadnym innym względem nie czuje się dowartościowany (np. w swych ambicjach „naukowych", „kulturowych", „opiniotwórczych" itp.).
Pisarzem, który w kilkadziesiąt lat po swej śmierci rozsierdził współczesnego aroganckiego magistra, okazał się Jakub Wojciechowski – biedny robotnik-samouk, którego talent literacki w latach 30. XX wieku odkrył sam Boy-Żeleński. Musiał być nim autentycznie zafascynowany, bo wiele pracy i swego cennego czasu poświęcił przygotowaniu do druku obszernego dzieła autobiograficznego Jakuba Wojciechowskiego pt. Życiorys własny robotnika. Oczywiście zdaniem naszego magistra Boy-Żeleński na literaturze zupełnie się nie znał, stracił więc tylko czas na wydanie i promowanie bezwartościowego utworu. Choć magister przedstawił się jako historyk, z jego rozbuchanej wypowiedzi jasno wynikało, że w swym mniemaniu zna się też na farmacji, handlu, wojskowości, prasie, recenzjach, wydawnictwach, filmie, demaskowaniu agentów, komunistów, alkoholików, na działalności społecznej i charytatywnej, jakże więc mógłby nie znać się na czymś tak prostym, jak literatura? W normalnych warunkach marudziłby gdzieś na blogu, nikogo ani ziębiąc, ani grzejąc. Traf jednak sprawił (choć ze szkodą dla cywilizowanych obyczajów), że sprzyjał mu żniński tygodnik „Pałuki", o którym wspominałam już w poprzednim felietonie, jak to bezczelny naczelny tego organu śmie pouczać innych w kwestiach etyki. Jest to „etyk" tak dwulicowy, że np. słów kłamca, oszczerca, cham, głupiec, łajdak nie puściłby na swych nieskazitelnych łamach, przy odpowiednich jednak układach można na tych łamach kłamać, rzucać oszczerstwa i popisywać się do woli chamstwem, głupotą czy łajdactwem. Wściekły magister nazwał tam na przykład (nr 39/2011, s.12) znienawidzonego pisarza człowiekiem z marginesu, co kojarzy się z kryminalistami, obibokami, włóczęgami, pijakami itp. W odniesieniu akurat do Wojciechowskiego jest to szczyt oszczerstwa, gdyż był on człowiekiem nadzwyczajnie wprost pracowitym, troskliwym małżonkiem, bez nałogów, nie tylko uczciwym, ale i niezwykle wrażliwym na nieuczciwość i niesprawiedliwość dotykającą innych. „Uczony" zawistnik nazwał też tego pisarza nieukiem, podczas gdy był on godnym podziwu samoukiem (te dwa słowa pan magister pewnie myli), który od dzieciństwa w skrajnej nędzy i później mimo ciężkiej, wyczerpującej pracy przez całe życie dążył do wiedzy i zgromadził w swym domu bibliotekę pokaźniejszą niż „księgozbiory" wielu magistrów razem wziętych.
Dla mnie jednak najbardziej zastraszająca jest mentalność środowiska, do którego magister swe wynurzenia skierował. Był to list otwarty do władz miasta, w którym pisarz przed laty miał nieszczęście się osiedlić i aż do śmierci znosić tam musiał różne szykany. Teraz wprawdzie jest w tym miasteczku ulica i biblioteka nosząca jego imię oraz izba pamięci, ale głosu w obronie pisarza nikt nie podniósł. Przede wszystkim oportunistyczne władze udały, że nic się nie stało. Wyobrażam sobie, jaki byłby jazgot na tej prowincji, gdyby obrażano jakiegoś żyjącego groszoroba, cwaniaka, zwycięzcę walk o stołek lub wyścigu szczurów do kasy. Według tamtejszych „norm" zmarłych jednak opluwać wolno, bo nie ma ryzyka. Ponieważ faktem jest, że pisarz był biedny, że zamiatał ulice, że wykonywał niezbyt czystą i wonną pracę przy świniach, magister (którego nikt nie nauczył, że z żadnej użytecznej pracy nie należy się śmiać) znalazł w tym powód do kpin i szyderstw, przy czym nie chce mi się wierzyć, by tylko on jeden miał w swym środowisku takie „poczucie humoru" . O tym, że „wszystkie dzieci" zaczepiały starszego, schorowanego człowieka, pan magister pisze z uznaniem. Jeśli rzeczywiście „wszystkie" były źle wychowane, to i od ich potomków trudno wiele wymagać. Pan magister urodził się zbyt późno, by mógł osobiście pisarza szykanować, próbuje więc jako historyk przynajmniej ocalić wspomnienia tych, którzy zaznali tej frajdy. Po pogardliwym opisie ubogiego pogrzebu pisarza, magister wreszcie błysnął konkluzją: „To chyba największy wyraz tego, kim on był". Parafrazując tak nieporadny język, można by zauważyć, że „chyba największy wyraz" (taki nie do publikacji) nasuwa się przy próbie określenia tego, kim jest sam magister!
Wydawać by się mogło, że dywagacje o biednym pogrzebie osoby sławnej dostarczą satysfakcji nowobogackiemu frustratowi i doprowadzą wreszcie do jego wyciszenia. Niestety, na koniec stanęły mu ością w gardle medale upamiętniające pisarza: „Teraz jednak można zostać obdarowanym medalem z jego wizerunkiem, tylko czy to w świetle mego wywodu nagroda, czy upokorzenie?" Czas więc chyba, by znaleziono miejsce godniejsze wręczania tych medali niż miasteczko, którego elit i władz „światło" wywodu owego magistra ani nie razi, ani też chyba nie wydaje im się zbyt ciemne. Tam, gdzie takie „światło" wystarcza, po prostu łatwo się ubrudzić, potknąć lub w coś wdepnąć…