Andrzej Nizinny wysiadł na peron autobusowego dworca w Maraźmie Poleskim. Pod jego stopami zaszeleściły powitalnym szelestem liście klonów i akacji. „O!, akordzik corocznego obumierania roślin z pniem dość solidnym – skojarzył podróżujący poeta i pedagog jednocześnie – czemu to takie piękne, gdy tak koszmarnie powtarzalne i… wręcz gnilne?!" Tak olśniewającej jesieni Andrzej jeszcze nie widział, a był mężczyzną w sile wieku, o takiej fizjonomii i stylu bycia, który fascynuje (na ogół na jeden wieczór, albo i szybkie śniadanie) młode adeptki sztuki słowa. „Szmat tego kraju zwiedziłem włócząc się po imprezach dla słowolejców, a tu jeszcze nie byłem. Parszywa dziura, kreuje się na miasto – konstatował po wejściu na rynek, do którego przylegał późny gotyk kościoła z czasów jagiellońskiej świetności – ale trzeba było przyjechać, bo skurczybyki pocztą nagród nie wysyłają. Diabelski pomysł. Za tych parę stówek, jakąś wiązkę makulatury z upadającej hurtowni mają załatwiony udział laureatów w spędach wierszokletów". Był znużony podróżą i negacja jej wyższego sensu była właściwie biologiczną reakcją organizmu. Jego rutyna była dumna z kolejnego sukcesu i sarkazmu użył tylko dla potrzeb zaspokojenia wyrzutu sumienia nadwrażliwości swego smaku.
Jak wielu ludzi, trzeźwo osadzonych w aktualiach, mimo pisania tekstów, których kolejne wersy nie kończyły się na prawym krańcu strony, Andrzej doskonale wiedział, że autorzy wierszy, bo nie wiedzieć czy w końcu poeci, zjeżdżają się po swą dolę i uncję sławy, a miejscowi animatorzy odfajkują imprezę, popiją z poetami i jurorami na koszt samorządu, czasem marszałkowskiej laski i… koniec. Za rok, czasem dwa, ten sam proceder. „Żeby to chociaż płacili tak jak na konkursach malarskich!" – westchnął głęboko. Kupił w tanim sklepie cztery mocne piwa rodzimej marki „Orangutan" i wsiadł do taryfy. „Instytut podnoszenia jakości nasienia knurów" – rzucił zlecenie kierowcy czytając tę przydługą nazwę z zaproszenia na podsumowanie rywalizacji i sesję naukową ku czci... „Gdzie oni to mają zamiar świętować, a „profesory" czytać swoje referaty" – Andrzej wnikał leniwie w przyrodę bagien, zagajników brzozowych, szpalerów płaczących (w każdych okolicznościach) wierzb i bocianich gniazd. Był to trzechsetny konkurs, którego został laureatem. Indeks dokonań uzupełniał systematycznie. „Ach, lata, lata poniewierki po ojczyźnianych ostępach natchnień, trochę nakarmionej uznaniem pychy i gdzie jestem z tym wszystkim – dywagował – tyle sukcesów, wydane tomiki, a nie kwalifikują mnie do Orange ekstraklasy wierszopisów". Okazało się, że „Instytut" z hotelem z lat siedemdziesiątych wieku nie tak dawno ubiegłego, przyległą salą konsumpcji i XVIII–to wiecznym dworkiem – rezydencją dla imprez ogólnopolskich – jest niedaleko miasta. Obiekt wyglądał na zadbany, tętniący życiem, o zaskakująco pozytywnej aparycji. Andrzejowi poprawił się humor.
Sturfan Abnol zatrzymał na rynku w Maraźmie swego ośmioletniego forda, model sportowy, pełny szpan. „Rura wydechowa strzeliła" – zaklął w myślach bardziej wyszukanie. Kiedy przejeżdżał świętokrzyskie i wschodniościenne miasteczka przy obrotach silnika bliskich 3–ech tysiącom na minutę jazgot był przykry. „Nie należy przyśpieszać zbyt gwałtownie – pomyślał Sturfan – w dziedzinie każdej." Rozejrzał się po rynku miejscowości, którą kwalifikował na pograniczu powiatowego miasteczka i wojewódzkiego gródka z czasów rozdrobnienia administracji za towarzysza Gierka. „Nie należy przyśpieszać zbyt gwałtownie – to po jaką cholerę tu przyjechałem? Czy wyjdę na czysto: – dają nocleg, ale nie zwracają za podróż. Na rurę pewnie nie starczy. Dokładać do interesu?" Z licznika odczytał, że przejechał ponad 300 km. Duży kraj. Jurorzy mają lepiej: wiadoma kasa, full obsługa, full wypas, żadnej odpowiedzialności, zwykła chałtura.
Abnol nie nazywał się „Abnol", ani na imię nie było mu Sturfan, ale kiedy zaczynał pisać wiersze był pnącym się po szczeblach kariery urzędnikiem administracji schyłkowego PRL–u i nie było mu wygodnie zdradzać się z pasją pisania. Jakoś to nie pasowało do" ludowej" pryncypialności urzędnika; zbyt blisko do tzw. elementu niepewnego ideologicznie. I taki wybrał sobie pseudonim rodem z antyutopii Witkacego. Chciał być buntownikiem. Zarówno jako obrazoburca formy, ale także praktyki moralnej i ustrojowej. Wykombinował sobie, że będzie kolejnym Wallenrodem i nie rezygnując ze szczebli władzy demoluda, stanie się sumieniem, izolowanych od Europy, Sarmatów. Plany upadły, bo bruderszafty z Magdalenki A.D. 1989 zmieniły kierunek zmian, a bunt z dozą solidnego powodu ustrojowego nie leżał w głębszych pokładach charakteru Sturfana. Ale Sturfanowi, właściwie nie Sturfanowi, a zwykłemu Mariuszowi, trudno było zaczynać od początku. III RP była kontynuacją „prlu", jak mawiał pewien klasyk, a „prlu" wydała pod marką „Abnol" dwa tomiki wierszy. Jeden sponsorowany przez Związek Młodzieży Socjalistycznej, a drugi był wydany przez Socjalistyczny Związek Studentów Polskich, reżimowe przybudówki młodzieży, żądnej sukcesu, kasy, podziwu i dobrych „dup", a nie wahań czy aby nie traci się dziewiczej błony aksjologii. Publikacje otrzymały kilka ciepłych słów od „literackich", z okólnej nominacji – krytyków. Byli to ci sami, co brylują werdyktami i w „wolnej" Polsce, bo nie zmiotła ich lokajskiego służalstwa, odzyskana wolność kraju nad Wisłą, Pilicą i pomniejszymi ściekami z fabryk o rodowodzie bogatym w czas, który nie znał ekologii.
Co do ustaleń z Magdalenki Abnol był zrazu entuzjastą, ale z czasem refleksja wbijała w mózg i polonizowane serce jakieś kąśliwe szpileczki. Nawet wysmażył wierszyk, który kończył się konstatacją:
„ale bruderszafty,
– ach, ta śmiałość
bruderszafty..."
Raz nawet wysłał ten wiersz na jakiś konkurs, ale potem postukał się w swe wysokie – od myślenia typu „koniunktura" – czoło: „Któż to nagrodzi?! … zaszkodzę sobie.
Abnol sprawnie odnalazł na planie miasta i jego przysiółków drogę do tego samego Instytutu, do którego zmierzał Nizinny rozwalony na tylnym siedzeniu taxi.
Ten zaś rozważał śpiesznie zasadność idei konkursu pod mianem „Słowiański Owidiusz z Podlasia", którym był XVII – to wieczny ksiądz kanonik. „Ksiądz Promowany jako „literat", które to miano w tych czasach jest zarezerwowane dla obrazoburców kultury i tradycji, toż to anachronizm jakiś" – pomyślał poeta. Tenże „czarny" urodził się pod Marazmem w rodzinie oczywiście szlacheckiej, ale nie nadmiernie bogatej i tu pobierał pierwsze nauki. W młodości na wzór Owidiusza popełnił nieco frywolnych łacińskich historyjek o doskonałej formie i erotycznym zabarwieniu. Wyuzdanie i dandyzm „Promowany" odpokutował jako wikariusz na podlaskich bagnach, potem przy litewskich książętach był zaufanym spowiednikiem. Coś ciągle tworzył, ale języka polskiego chwytał się z rzadka, tylko dla potrzeb homiletyki. Nazwisko rzetelnie zapomniane przez historię literatury, ale miejscowi prominenci chcieli wydobyć kulturowe tradycje, które by kłuły w oczy pobliską Stolicę. Dyrektorowi wydziału kultury, poloniście Leonardowi T., zlecili wygenerować blask słów sprzed trzech wieków. Ten okazał werwę i rozmach. Doprowadził do corocznych ogólnopolskich sesji i konkursu. Nie popadł przy tym w nadmierną biurokrację, żebraninę o unijne fundusze i komercyjny sponsoring: – bagienny człowiek sukcesu.
Waldemar Smak wysiadł na dworcu kolejowym w Marazmie Poleskim – Mokradle. Stamtąd miał na piechotę kilkaset metrów do zabudowań „Instytutu knurów". Parał się pisaniem wierszy, ale komponował też eseje, które zawsze trafiały w próżnię. Nie był z wykształcenia filologiem i swą niewątpliwą erudycję nachalnie wplatał w teksty. Zapracował na tytuł lekarza medycyny, jakieś tam specjalizacje i to dawało mu dystans do własnej pisaniny. Zajmowanie się przez medyków czymś więcej, niż wynika z pełnienia zawodu i nałogu robienia pieniędzy jest niezwykle rzadkie. Pasją Waldemara była etyka. Jak na lekarza był stosunkowo niezamożny: nie wystawiał lewych zwolnień. Cechą jego urody był mocno zarysowany podbródek i zęby wyróżniające się siłą i zdrowiem. Mieszkał kilkanaście km od Marazmu. Nie przyjechał samochodem, bo chciał się napić z innymi profi–amatorami od wersów dobrej wódki, a gdyby akurat nie byli w cugu, mocno warzonego piwa. Jako adept Eskulapa w funkcji „rodzinnego" nie mógł raczyć się trunkami zbyt często, a picie traktował jako piorunochron dla wyładowania skumulowanego stresu.
Znając obiekt Instytutu z lekarskich szkoleń skierował się bez błądzeń do recepcji i zakwaterował w dwuosobowym pokoju. Ledwie otworzył ekler podróżnej torby w drzwiach pojawiła się sylwetka innego poety. Smak znał go z jakiegoś konkursu, ale wtedy nie zamienili ze sobą słowa, bo przybysz, a był to Nizinny Andrzej, wyjeżdżał po kolejną nagrodę do miasta odległego o ponad sto kilometrów. Teraz przedstawili się sobie z serdeczną radością. Smak znał wiersze Nizinnego. Cenił ich męski ton, czysty sens.
– Ach, ja ciebie też chciałem poznać. Czytałem twoje wiersze z konkursu „O runo niedźwiedzia" i bardzo mi się podobały. A realizuję taki projekt prezentacji utworów o metafizycznych odniesieniach. Twoje kawałki pasują do całości. Tym bardziej, że jesteś – wybacz szczerość – mało znany, a siwe włoski w czarnej czuprynie pobłyskują, o pobłyskują – zażyle i sympatycznie monologował Andrzej.
– Są różne drogi dojścia do pisania wartościowych wierszy. Wybrałem najgorszą. Porzez niezależność.
– O, kurwa… – zareagował Nizinny i zapytał: – ile masz wydanych książek? – w międzyczasie, z pełną wirtuozerii sprawnością, odbezpieczył puszki „Orangutana".
– Właściwie żadnej, ale nie wstydzę się tego. Po kasacji cenzury wydałem mało profesjonalnie, spory zeszyt tekstów. Kwalifikowałem je jako poetyckie. Teraz nie akcentuję tego. Nie ze względów artystycznych. Bo jeśli to, co robię jest coś warte, to mnie powinni wydawać inni, a nie ja siebie. Tyle kasy, żeby natychmiast wydać cztery tomiki w twardych oprawach mam zawsze, ale przecież nie o to chodzi – Waldemar pociągnął spory haust piwa wprost z puszki, bo w hotelowym pokoju były ledwie dwie literatki o nikłej pojemności.
– Ja mam siedem – podkreślił Andrzej – i żadnego z czasów komuny, jakoś się wtedy oparłem pokusie i teraz Opatrzności za to dziękuję. Jestem czysty.
– Widziałem na dole, że przyjechało Krakowskie Przedmieście. Leon Warzywo, Adam Bukłak. Śmietanka nieco zestarzała, ale chyba zjełczała do cna też nie za bardzo – zmienił temat lekarz w funkcji „konkursowego poety".
– Ja z nimi nie raz tęgo popiłem. Bardzo cenię poezję Warzywa, dużo od niego się nauczyłem, ale on w stanie wojennym wystąpił w tv z poparciem dla WRONY.
Niewielu ludzi o tym wie i wszyscy przyjmują to z lekkim niedowierzaniem, ale ja widziałem – Andrzej podkreślił swą pewność – jest też Arthur Uchacz, główny sędzia tychże zawodów.
– Uchacz? Arthur Uchacz... Czy to ten, co jak robił antologię poezji współczesnej w latach osiemdziesiątych, to swoich wierszy zamieścił dwukrotnie więcej niż Herberta i Miłosza razem wziętych?
– Coś o tym słyszałem. Tak się promował. Niezły poeta.
Po dwa piwa przy „babskich" pogaduszkach zaliczyli szybko. Smak był przygotowany i wyciągnął swoje puszki z mocarnym produktem z chmielu, jęczmienia i wody. Miał jeszcze w odwodzie w torbie połówkę stosownej „żubrówki". Do drzwi ktoś zapukał i po zaproszeniu wszedł kolejny twórca, elegancko ostrzyżony, o uważnym spojrzeniu. Był to Sturfan Abnol, pokoleniowy rówieśnik Nizinnego.
– Cześć, zobaczyłem Andrzej twoje nazwisko w księdze hotelowych gości i melduję się na imprezie. Widzę, że już piwkujecie. Nie za ostro koledzy, rozdanie nagród dopiero za dwie godziny. Pewnie będą chcieć żebyśmy coś tam czytali, a więc wolniej panowie, żeby nie bełkotać – Sturfan pouczał pryncypialnie. Nie był alkoholikiem (jak prawie wszyscy poeci z pewną dozą talentu), ale potrafił okazjonalnie wypić dużo i nie tracić kontroli nad wypowiedziami.
– To jest Waldek Smak, z zawodu lekarz. Możemy dziś bardziej ostro sobie poczynać, bo w razie czego reanimację mamy pewną, a rano proces uzdatniania do życia fachowo prowadzony – Nizinny przedstawił Abnolowi Waldemara S.
– A… czytałem w almanachu z „O wiechę wawrzynu". Aura mistycznych konotacji, eschatologia, duchowe perwersje. Pewnie widzisz wielu umierających. Miałeś nagrodę. Ale nie byłeś na imprezie…
– Tak się złożyło, że „Jałowcowa Gałązka" w Powsińskiej Górce była w tym samym dniu i bardziej rajcowało mnie właśnie tam pojechać – grzecznie usprawiedliwił się Smak gorzkawo przełykając ironię w głosie Sturfana. Podsunął Abnolowi puszkę „alu", która z racji tworzywa i stosownego napisu była zdatna do ekologicznego recyklingu.
– Pisaliście o tym ich „sarmackim Owidiuszu"? Tak chcieli i taki postawili warunek
w regulaminie, żeby w zestawie przynajmniej jeden wiersz jakoś nawiązywał do niego – zapytał Sturfan.
– Ja wysłałem wiersze, które uważałem za dobre. Jestem belfer od „polaka" i „geogry", a teraz pracuję w kuratorium, bo to mizerne zajęcie dzieci uczyć. Lepiej nauczycieli kontrolować. A to częstokroć niemal swołocz. Boją się sprawdzania jak diabeł wody święconej. I nie znam łaciny, a zresztą kogo to obchodzi, co praszczur tu–miejscowych wypisywał w martwym od wieków języku – wyjaśnił Andrzej N.
– A ja poczytałem sobie o tym księdzu, jego twory także co nieco. O jego drodze życia też, jak z birbanta przeobraził się w mistyka i moralistę. Takie przemiany to rzeczy bardzo interesujące, mnie fascynują. Świetnie opisuje to Szestow na przykładzie Dostojewskiego i Nietzschego. Przejście do świętości z rozpusty jest drogą na przełaj. Teraz Karola de Foucauld papież ogłosił błogosławionym. Rahner głosił coś takiego jak mistyka grzechu.
Abnol i Andrzej Nizinny spojrzeli na siebie. Trochę ta powaga i zasadniczość Smaka zakrawały im na lekkie nawiedzenie, tzw. oszołomstwa stopień pierwszy. „Może on ma w sobie jakąś misję" – pomyślał Nizinny. „Teolog czy co?" – pytajnik na krótko zagnieździł się w mózgu Sturfana.
– A ja – Sturfan obniżył duchowy pułap – nawiązałem właśnie do okresu sprzed tego nawrócenia czy tam z grecka „metanoi" i walnąłem erotyki z akcentami tutejszej przyrody. Byłem niedawno nad Biebrzą, nurzałem się w nenufarach, a to krajobraz pokrewny.
– Patrzcie, każdy podszedł innym tropem a jednak jesteśmy tu wspólnie. Trzeba
to prosto rozumieć. Nagradzali dobrych poetów – w Andrzeju piwo roześmiało się megalomańską i sympatycznie towarzyską nutką.
– My tu piwko do piwka a oni tam perorują w dworku na tematy przekładu tego „Owidiusza" na polski. Niezbyt to ładnie tam się nie pokazać – Waldemar był solidny.
– Jak na mistyka to masz jakieś nadmierne konwencje wprasowane w psyche – Andrzej przy trzecim piwie miał gdzieś, co wypada, czego nie.
– Słuchajcie: – trzeba za pół godziny iść na rozstrzygnięcie konkursu, skasować co tam miasto z mieszka budżetu wysupłało. Odświeżmy nasze fizjonomie i spotykamy się na sali. Zaglądnąłem tam, wystrój przyzwoity – komenderował Sturfan.
Przystali na głos rozsądku. Nizinny i Smak umyli zęby, żeby browarem mniej jechało, przeczesali czupryny, psiknęli pod pachy strugi dezodoro i spokojnie wyszli. Dworek był oddalony o jakieś dwieście metrów od hotelu. Pogoda popsuła się, zaczęło wiać i pierwsze krople dżdżu spadły na wylizane fryzury poetów.
– Ciekawe czy jakieś laski będą do wzięcia – dywagował Andrzej przyśpieszając kroku – może jakieś damskie miejscowe intelekty się napatoczą.
– Może nie laski, ale sikoreczki, bardziej po staropolsku pod taką egidą – Waldemar w przeciwieństwie do Nizinnego nie lubił skoków w bok. Wierność była pojęciem, które traktował serio. Andrzej zaś targał pod pachą 15 sztuk ostatniego tomiku, wydanego ze znacznym udziałem sponsoringu starostwa i Związku Nauczycielstwa Polskiego, który jak wiadomo jest pro postkomunistyczny. Waldemar po obejrzeniu okładki pomyślał, że Andrzej za realnego socjalizmu zachował polityczną czystość, a teraz ciągnie kasę od materialnych kontynuatorów swoich dawnych przeciwników.
Doszli do dworku. Andrzej dał tomiki pani, która przy zainstalowanej ladzie sprzedawała miejscowe pisemka, sterty poetyckich zbiorów wierszy jurorów, powielaczowe prace o patronie konkursu. Polecił sprzedawać je po 12 zł. Potem obejrzeli w bocznej sali pamiątki po „Owidiuszu": – rękopisy, książki, nawet wydania obcojęzyczne, jakieś grafiki z epoki, zdjęcia miejsca po rodzinnym dworku, którego oczywiście już nie ma. Tylko stylowa stodoła przypominała szlacheckie gniazdo. W międzyczasie dołączył do nich Abnol. Zasiedli na głównej sali w czwartym rzędzie. Nie za daleko, nie za blisko – z taktem niby to skromnych laureatów. Doświadczenie w każdej roli jest ważne. Obok Nizinnego zasiadła młoda, ładna dziewczyna i zaczął ją natrętnie zagadywać. Czuło się erotyczny klimat zachęt do wymiany zdawkowych zdań.
Sala wypełniała się szybko. Grubo ponad 50 osób zajmowało stylizowane krzesła. Przyszli Leon Warzywo i Adam Bukłak. Usiedli z tyłu. Rola „uświetniaczy" miała się spełnić dopiero następnego wieczoru, kiedy planowana była „noc poetów", czyli wieczór popisu mistrzów z „warszawki" i innych pomniejszych środowisk, co samą obecnością zwiększali rangę imprezy. Protekcyjnie pokiwali Nizinnemu i Sturfanowi. Arthur Uchacz jako główny juror siedział bokiem do widowni i przeglądał komputerowe wydruki nadesłanych prac. Kierownik wydziału kultury, członek jury, pan Leonard T. otwarł podsumowanie, wygłosił krótki referat o „Owidiuszu" oraz trzyletniej już historii konkursu propagującego pamięć utalentowanego literata z Marazmu Poleskiego. Odczytał werdykt jury. Okazało się, że nasi bohaterowie nie są w szpicy zwycięzców. Abnol dostał podrzędną nagrodę, Nizinny – wyróżnienie, a wyróżnienie najskromniejsze – Smak. Arthur Uchacz jako „główny" posumował konkurs. Jego piękny profil pochylał się miarowo nad kartkami wierszy w rytmie starannie konstruowanych zdań, choć nic z nich nie odczytywał. Jakiś frasunek nadawał ton jego słowom. Jakby od poziomu tego konkursu i wahań w werdykcie cokolwiek zależało w polskiej kulturze i tradycji. Jakby jego słowa stanowiły coś znaczącego, a trud konstrukcji wypowiedzi podkreślał znaczenie samego Uchacza. Wyraźnie konkurs należał do tych prawie uczciwych, bo pewne nazwiska nie były Uchaczowi na rękę i lekkie echa przekąsu przebijały się przez stonowaną laudację. Poważną nagrodę otrzymała młoda poetka, która siedziała obok Nizinnego i była stąd. Abnol zawsze kiedy słyszał o nagradzaniu miejscowych miał pewne wątpliwości. Wprawdzie w jury był ksiądz, ale także pochodził z tego zaścianka. Z pewnością miejscowi animatorzy sugerowali akcent tutejszy, żeby całej puli nagród nie zgarnęli obcy. Doszło w końcu do czytania utworów. „Pierwszy nagrodzony" czytał zgrabny wiersz z wstawkami typu „omszałe trudem czasu pedały fisharmonii Szymanowskiego". Liryka o czytelnej kresce poetyckiego zdania, komunikatywność, konkursowy rytm. Był poetą znanym, po czterdziestce jak nasi muszkieterowie słowa. Trzymał się z boku z jaskrawą dozą wyższości, której proweniencji trudno było dociec. Teksty wydzielał laureatom sam główny juror, Uchacz. Okazało się, że nie miał wersów miejscowej poetki, więc czytania jej pracy nie było. Na końcu wynikło, że Uchacz nie ma również tekstów Smaka. Waldemar przeprosił publiczność zachowując ciążącą lekkość pozoru. Było mu przykro. Trenował czytanie dość skomplikowanego poemaciku, nagrywał to na taśmie i odtwarzał, rozkładał akcenty, korygował tempo poszczególnych części i wersów. A tu gówno, nie ma i już. Erotyk Abnola i wiersz Andrzeja były czytelne dla ogółu słuchaczy i zostały nagrodzone szczerymi brawami.
Laureaci pobrali pieniądze, a młodzież z tutejszej szkoły muzycznej dała koncert o różnym poziomie wykonania i pretensjonalności wyboru repertuaru. Abnol i Nizinny sprzedali po cztery tomiki. Remis w popularności przyniósł im zadowolenie. Ostatnim punktem imprezy była „wspólna biesiada przy ognisku". Tak stało na graficznie pięknym zaproszeniu. Ale pogoda pokrzyżowała plany i organizatorzy urządzili kolację w sali konsumpcyjnej przy hotelu. Bigos, biała smakowita kiełbasa, sałatki dość wymyślnie skomponowane i kabanosy. Piwo z beczki do oporu dla wszystkich. Nasi poeci zasiedli razem. Obok wieczerzał Uchacz z jakimś ukraińskim Polakiem, damą do towarzystwa i Leonardem T. miejscowym człowiekiem sukcesu od promocji „Owidiusza". Wyglądali jako dyskusyjna grupa bardzo dystyngowanie: – śmietanka intelektu i taktu.
Abnol i jego towarzystwo, z którego wyparowały już poprzednie „browary", pili i jedli szybko. Rozmowa się nie kleiła. Może dlatego, że oprócz sympatii za wiele od siebie nie oczekiwali. Nizinny podsłyszał, że Uchacz opowiada swoim rozmówcom jak to z wielkim gestem wspomógł kiedyś sporym banknotem /z kobietą traktorzystką orzącą pola pegeru/ skacowanego do granic możliwości niejakiego Ratonia.
– Teraz nie ma mody na poetów z dna, czy tam wyklętych – rzucił wyzwanie Sturfan – liczy się sukces, a nie picie denaturatu i inne kloszardowe przypadłości. W latach osiemdziesiątych, czy dekadę wcześniej było inaczej. Nawet mikroskopijni Stachurowie i karłowate Milczewskie miały mir i mir wiedli np. na takich imprezach. Gorzała i fantazja zapalana gorzałą: – tak chciały różne beztalencia promować swą osobowość, bo chyba nie twórczość – Abnol ciągnął swe wywody dość pryncypialnie. Nizinnego niespecjalnie interesowały teoretyzowania i syntezy. Wstał i jako biesiadnik krążył między stolikami. Z Warzywem i Bukłakiem, którzy pili czystą, obrócił dwie kolejki.
– Było jednak wielu dużego formatu tzw. poetów wyklętych – Uchacz nie ustępował – Wojaczek pchnął polską poezję o wiek do przodu.
„Co za banał" – pomyślał Sturfan i przegryzł pasztetem. „Co za chuj – pomyślał daleki od wulgaryzmów, Smak – i taki kutas ocenia wiersze…" Zabrać głos musiał z innej pozycji.
– Tak, z nich tylko Wojaczek jest jeszcze w cenie i na rynku. Reszta poszła
na Pęksowe Rżysko zapomnienia – włączył się lekarz, któremu zaczęło lekko szumieć w skroniach i sztampa tej wieczerzy zaczęła go irytować. „Przyśpieszyć picie i iść spać, czy zwolnić i prowokować?" Taki dylemat rodził się w jego umyśle. W międzyczasie wrócił Nizinny i włączył się do dyskusji, co w jego przypadku było rzadkie.
– Panowie, o czym my mówimy?! Zobaczcie jak postrzegają nas inni. W jakimś almanachu pokonkursowym odnalazłem taki wiersz. Nie znam gościa. Nie dostał za ten tekst nagrody, ale mu to wydrukowali w segmencie: wyróżnione drukiem. Andrzej wyciągnął z podręcznej torby z niesprzedanymi tomikami marnie wydaną książeczkę i zaczął czytać. Umiał to robić sugestywnie:
Poeci konkursowi: spowiedź
Byliśmy nadwrażliwi głodem prawdy,
spragnieni wzburzonego żywiołu doznań.
Skończyło się na czci
dla złotego cielca słowa.
Czy mieliśmy się błąkać w zaułkach kontestacji
z paradoksem nihilizmu na wardze,
głazem martwych wartości u nogi?
Z warsztatów na konkurs, z Wiosny na Jesień.
Czasami prezydent miasta ściska dłoń,
księgowe podsuwają listy wypłat,
redaktorzy lokalnych rozgłośni
smaczny kąsek mikrofonu.
Nie mamy prawa do szyderstwa,
restauracji świadomości. Nie jesteśmy
rytualnie czyści.
Miejsce przy stole Jury,
za kulisami wśród uświetniających gości
rozbraja z kontrowersji węzły tekstów.
Inaczej stają się przeciwpiechotną miną
na czarnym szlaku metafor.
Zatem wiersze i werdykt sumienia
pulsują zmysłem ugody.
Dla psychicznego kurażu
wspominamy Tamtych, którym w tej drodze
pękło serce i oddech wyciekł
niezaszytą żyłą.
Tacy będą i spośród nas?
Patrzymy, obstawiamy...
Wszyscy słuchali dość uważnie, bo tekst dotyczył każdego w aspektach różnych.
– To jakiś frustrat, nic odkrywczego. Maniera pisania nieco stylizowana na prowokację – stwierdził Uchacz.
– No, ja myślę, że w tym jest prawda – Waldemar sztywniał w etycznych urojeniach.
– Cóż jest prawda? – zapytał Uchacz i dodał swym jurorskim autorytetem: – prawda to sprawa względna i nie trzeba być post–modernistą, aby tak sądzić. To stanowisko słuszne. Frustrat. Środowisko zawsze jest hierarchiczne, a ten klient nie wie czego się czepiać. Leonard T. nie włączał się w dyskusję, ale było widać, że bardzo interesują go relacje między interlokutorami, jakby przez obserwację chciał osiągnąć jakąś wiedzę czy też tylko uzupełnić swe konstatacje.
Tymczasem Smak wyciągnął stosowny banknot, dał go Nizinnemu i polecił mu kupić flaszkę zero siedem. Miał wprawdzie jedną w pokoju, ale nie było czasu na jej transport. Andrzej jakoś naturalnie akceptował nadrzędność poleceń Smaka. Rozlał trunek do kieliszków. Tylko Uchacz uchylił się od wypicia toastu „za kraj poetów, Polskę", który po siermiężnym wezwaniu do wypicia przez Nizinnego, wzniósł Leonard T. – „I za jurorów" – dodał z lekkim lizusostwem, albo i wyzwaniem Andrzej Nizinny.
– W tym wierszu jest frustracja, ale i coś prawdziwego – Abnol chciał pogodzić obie strony; doświadczenie w ideologicznym lawirowaniu dawało mu giętkość zajmowanej pozycji w każdej okoliczności, nie tylko seksualnej. Tymczasem Nizinny podgadywał jakąś dziewczynę. Okazało się, że Marzenka była sekretarzem jury, ponadto osobą bardzo sympatyczną, szczerą, co nie znaczyło absolutnie, że zamierza ulec propozycjom Andrzeja. Śmiała się „po piwku", że Andrzej przeczytał wiersz, który pasuje jakoś do tego, co przeżyła przy rozstrzygnięciu konkursu i na tej imprezie po werdykcie.
Wszystko stawało się coraz mniej logiczne i szarpane, irracjonalne impulsy
i przypadek zaczynały rządzić przebiegiem spotkania. Alkohol, zmęczenie podróżą dawały się biesiadnikom we znaki. Powoli miejscowi zaczynali opuszczać salę.
– Zróbmy eksperyment, co daje w percepcji czyjejś twórczości fakt niekonwencjonalny, który tworzącego w jakiś sposób wyróżni fizycznie od reszty konkurencji – zaproponował Waldemar. Wszyscy pojrzeli na niego uważnie, a Abnol zapytał:
– Jak to mamy rozumieć?
– Prosto, ja tu w tej chwili podniosę w zębach, bez pomocy rąk, ten stolik, czy też stół przy którym siedzimy. Powiedzmy, że dla utrudnienia z flaszką na blacie i gwarantuję, że wy jutro, czy kiedykolwiek indziej, z nieporównanie większą uwagą będziecie czytać moje teksty i pójdzie w środowisko maleńka legendka. Taka szeptana: – z ust do plotkarskich ust…
Waldemar miał rzeczywiście mocne zęby i potężne szczęki, choć na oko nie można było przypuszczać, że aż do tego stopnia. Popisy wykonywał głównie w czasach akademickich, teraz wyłącznie na wakacjach, gdzie nikt go nie znał. Wpadał czasami w trans i emanowały z niego nieokiełzane rozumem energie. Tych umiejętności nie demonstrował ze dwa lata; teraz jakieś licho go kusiło. „Zburzyć ten porządek, nudę też. Wyjdę na idiotę, osiłka żuchwy, ale zyskam punkty w wymiarze poetyczności sylwetki" – myślał alkohol we krwi i rozsądek taktyka. Gorycz wiersza, który przytoczył Andrzej podrażniły smak Smaka. Stół, który miał podnosić był kwadratowym meblem typu osiedlowego, świetlicowego, o metalowych nogach i blacie z paździerza. Typowy sprzęt z domu kultury, na którym gra się w szachy lub inne domino.
– Niech pan da spokój – starał się odwieść Waldemara od zamiaru sam Uchacz.
Ale uprzątnięto blat. Smak włożył w usta rozłożoną chusteczkę do nosa, chwycił zgryzem mocarnym jak imadło brzeg stolika. Balansował ciałem na ugiętych nogach przechylony do tyłu. Wykonał kilka poziomych ruchów szurając nogami stołu po pawimencie lokalu i w momencie ciągnienia mebla do tyłu zręcznie poderwał go w górę. Butelka, która stała na stole mocno zachybotała i najtrzeźwiejszy (po Uchaczu) Sturfan chwycił ją w locie. Tymczasem Smak wolno prostował swe nogi i stolik unosił się miarowo. Bukłak spytał Nizinnego: – Jak nazywa się ten cyrkowiec – poeta? Wszyscy wstali od stolików i ze szklankami w dłoniach obserwowali zmagania Smaka. Temu żyły naprężyły się na skroniach do granic możliwości. Zdzierżył. Kiedy stał już na wyprostowanych nogach z stolikiem w zębach nagle podrzucił go nieco do góry, zwolnił krokodyli szczękościsk i chwycił za metalowe rurki nóg. Poeta Warzywo zaczął bić nieco histerycznie brawo, dołączyli się inni, kręcili z podziwu głowami, Marzenka była tak zafascynowana, że nawet nie złożyła rąk do braw, pewnie miała mokro w majtkach. Smak wyciągnął z ust chusteczkę, chwycił szklankę ze stolika obok, ułamał jej spory kawałek i zwrócił się do publiki:
– Muszę teraz coś przekąsić – Zaczął żuć szkło. Dama do towarzystwa Arthura Uchacza nie wytrzymała chrupotania miażdżonego między zębami stopionego pisaku. Wpadła w histeryczny śmiech. Smak przełknął zmielony fragment szklanki, popił zwykłą wodą, wodę popił kielichem i podsumował popis:
– W denkach nie gustuję, przepraszam na mnie już czas – i wyszedł kierując się do hotelu.
Funkcjonariusze „warszawki" chcieli coś więcej wiedzieć o Smaku, ale Abnol i Nizinny dysponowali niezbyt wieloma informacjami i nie mogli roztoczyć pełnego landszaftu plotki. Warzywo zwrócił się do Leonarda T., żeby jutro dał mu teksty Waldemara.
Chęć do imprezowania nagle opadła. Kondycja i motoryka psycho–fizyczna, wielu uczestników, już była nie ta, co kilkanaście lat wcześniej. Zbliżała się północ, biesiadnicy sukcesywnie wybywali z sali celem leżakowania na hotelowych kanapach.
Rano leki kac zbudził Nizinnego i Waldemara. Bez zbytnich zwierzeń i refleksji wzięli prysznic i rozsądnie pobiegli na śniadanie. Na jadalni było smętnie, nikt nikomu nie patrzył w oczy. Zimna jajecznica wołała o litość żołądkowych soków.
Andrzej i Smak zamiast na naukową sesję (pani Doktor z Ujotu i pani Profesor z Instytutu im. Wieszcza w W–wie mieli odczytać referaty) skierowali się w stronę baru i zamówili... Abnol był samochodem, przysiadł się na chwilę, pił colę, chciał iść zaliczać sjestę naukowych dociekań. Po obiedzie wracał do domu i nie mógł uzupełniać niedoboru alkoholu we krwi, czego ponadto nie lubił. Wolno rozwiązywały się języki konkursowych poetów. Smakowi przy wieczornych wyczynach pękło szkliwo trzonowych zębów, był markotny, ale z faktem zniszczenia uzębienia nie mógł się tutaj zdradzić. Obok piwkowali Warzywo i Bukłak, ale widać było, że czynią to niezwykle ostrożnie: – z namaszczeniem odpowiedniego wieku i pozycji przegranych w oczach historii. Postawili na konia, na którego koniunktura uwiędła.
– Widzisz Andrzej dla mnie ważna jest kategoria oceny dzieła literackiego, którą nazwałem „ prawdziwością", albo mówiąc ściślej „zbytnią prawdziwością". Ona się wiąże z tym wierszem, co go wczoraj recytowałeś. W nim była ta „zbytnia prawdziwość". A że „zbytnia" to się ją kwestionuje jako prawdę w ogóle. Nawet jako prawdę odczucia konkretnej osoby, jej fal odbierania przekazu.
– O takim pojęciu literackim nie słyszałem.
– Pewnie tak, to może i moja kategoria. Ja ją sobie przywołałem na użytek własny. Nie jest to oczywiście obiektywny miernik wartości artystycznej utworu, stwarza go szczególny rezonans psychiki odbiorcy na słowo poetyckie, coś subiektywnego – Smak rozkręcał się intelektualnie, czy też rozkręcał go sfermentowany jęczmień i niesmak wczorajszego wyczynu jego szczęk i woli – czułość na to, co poprzez słowo zostaje z rzeczywistości wywiedzione i uwewnętrznia się w człowieku w sposób boleśnie dynamiczny.
– Przepraszam – wtrącił się z sąsiedniego stolika Adam Bukłak – widzę, że zębami chwyta Pan nie tylko lewitujące stoły, ale spomiędzy pańskich zębów wychodzą teorie z dziedziny psychologii odbioru sztuki lub komunikacyjnej socjologii utworów literackich – sposób wypowiedzenia tego sądu spotęgował ironię zawartą w słowach.
– Naukowo Pan to powiedział, ja nie jestem aż tak wyrafinowany. Znam ból i śmierć, i hipochondrię, i żądania wypisywania zwolnień, albo i wzbranianie się przed zwonieniem ze zwykłego strachu przed utrata pracy, ale też czytałem, panie poeto kolego, wielokrotnie, np. „Elegie" Rilkego – bronił się Smak – przedmiotowa „prawdziwość" dzieje się w człowieku – współtwórcy, a potocznie odbiorcy słowa, ale odbiorcy wyczulonego na przetworzenie w sobie danego tekstu, odbiorcy wewnętrznie przygotowanego i jednocześnie – sądząc po wywołanym u niego zdziwieniu i wstrząsie – obcego przesłaniu twórcy.
– Waldku, czy ty aby nie wpadasz słowotok – Nizinny chciał dalej pić piwo, dyskutować gdzie impreza jest lepsza: – czy na „Wrzosowisku" koło górskiej Krynicy, czy na „Nadmorskim mikołajku" na wydmach Łeby. Nie chciał też wzbudzać negatywnych reakcji w „warszawce", bo ona obstawia co trzeci konkurs w Polsce jako wyrocznia sławy i pieniądza. Dyskusje, jakie się toczyły, szczególnie na drugi dzień „impry" uważał za jałowizny i zapewnie nie bez podstaw.
– To jest Adam Bukłak, ważny poeta poetów – Warzywo przedstawił Smakowi Bukłaka nie będąc pewien czy ten chwyta z jaką sławą Smak ma do czynienia – powiedział kiedyś, że twórca winien od swojego tekstu czegoś się nauczyć i wtedy taki tekst staje się poezjowaniem. Dlatego, to co mówisz jawi się jako wtórne.
– Rozumiem pierwszeństwo pana Bukłaka w teoretyzowaniu – skromnie spuścił z tonu Smak – ale w tym co mówiłem mamy do czynienia z typem odczucia sakralnego, tajemnicą przyciągania i odpychania, misterium tremendum et fascinosum, aby użyć określenia Rudolfa Otto, który stosował je do opisu stanów numinotycznych. Nazwałem „zbytnią prawdziwość" pojęciem nieokreślonym i mglistym, lecz realnym jednak. Fakt psychiczny, niemierzalny jest faktem i żaden ilościowo–jakościowy analityk nie może tego faktu jako faktu kwestionować – Waldemar czuł, że wywody jego mają sens, ale nie trafia w sedno sprawy tu i teraz, i mówi dla mówienia, dla obrony. Abnol, który przysłuchiwał się dotąd bez większych emocji włączył się do dyskusji.
– Koledzy, czytałem też Rudolfa Otto. On pisze, że uczucia numinotyczne są analogiczne do estetycznych. Te stany przyciągania – odpychania nie prowadzą do chaosu, ale paradoksalnie do harmonii wewnętrznej człowieka.
– „Zbytnia prawdziwość" – daleko na takich założeniach nie zajedziesz. Pisz dobre wiersze – Nizinny nie lubił teoretyzowania, był zwierzęciem do tworzenia dobrych utworów, czytelnych i transparentnych. Dyskusja tak się zapętliła, że wszyscy uznali jej koniec. Koniec zwiastował fakt, że wszystkim piwo przestało smakować.
Nizinny poszedł zaliczyć drzemkę, a Smak siłą woli zawlókł się na salę konferencyjną, usiadł w przedostatnim rzędzie krzeseł. Uśmiechnął się do Marzenki, sekretarza jury, która do „Instytutu podlaskich knurów" zdążyła pilnie wrócić nie zaniedbując służbowych i regionalnych obowiązków. Dziewczyna budziła kresowe zaufanie. Pani Doktor z miasta Kraka ciągnęła swoje wywody o niuansach tłumaczenia z łaciny na współczesną polszczyznę. Smak nie wytrzymał długo mądrości naukowców, pokiwał pani sekretarz i godzinkę do obiadu przekimał na wyrze obok Andrzeja.
Wstali grzecznie na kolejny posiłek. Odświeżyli się nieco, ich głód został podrażniony chmielowym napitkiem. Miejsce przy stole przypadło im obok Marzenki. Przywlókł się rześki Abnol.
– Pana wiersze w opinii tutejszej, to jest księdza jurora i Leonarda T. miały wygrać – Marzenka zwróciła się do Waldemara – ale przyjechał Uchacz i je odrzucił. Opinia jego była krótka: – świętość! kogo to interesuje!? – jak się wyraził.
– Ale kategoria oceny! Tzn. że treść dyskwalifikowała. Rozumiem. Dziękuję pani, przepraszam… Marzenko, bo chyba wczoraj tak do siebie mówiliśmy, za te szczere słowa. I dalej mów do mnie na „ty". Uchacza już nie ma. Widziałem, że wsiadał do taksówki.
– Zgadza się, pojechał. Nie chciałam tego mówić. Ale w końcu nie przysięgałam, że dochowam tajemnicy obrad.
– Ogłasza się konkurs o osobie duchownej, a kiedy ktoś wspomni o Bogu, to eliminuje się te utwory. Jak pisać o pokutniku bez sacrum? – nerwowo reagował Smak.
– Dobra Waldek, daj spokój, bo się zatniesz i zaczniesz się powtarzać: „Podlaski Owidiusz księdzem wielkim był" – Abnol miał dystans do sprawy, nie z jednego konkursowego koryta specjały spożywał. Nizinny był zdania podobnego.
– Marzenko, drażnisz Waldka i znowu będzie chciał stolik z obiadem unieść w górę. Jak kapłan, który mówi: w górę serca – w głowie Sturfana była ironia, ale przede wszystkim zazdrość. Nie o mocne szczęki, o brak cynizmu.
W spokoju dobrze „żuli jadło". Rozmawiali o niczym szczególnym: – samochodach i polityce. Sturfan pożegnał się ze wszystkimi, powiedział, że bardzo a bardzo chciały zostać na „noc poetów", posłuchać tylu sław, ale obowiązki w administracji samorządowej wzywają go do rodzinnego miasta. Jurto przyjeżdża delegacja z partnerskiego miasta francuskiego, a on jako asystent burmistrza musi ją dobrze obsłużyć. Wsiadł do samochodu, ruszył z piskiem opon, co zabrzmiało jako akord zniecierpliwienia osoby tak dobrze ułożonej.
Smak też poczuł przemożną wolę jechania do domu, do rodziny, do swoich nudnych chorych. Nastawił się, że będą to dwa dni odmienne od innych, a po jednym miał serdecznie dość towarzystwa, mielenia jęzorem. Zatęsknił za żoną i dziećmi. Spakował ciuchy, przybory toaletowe, pożegnał się z Andrzejem i drogą przez łąki skierował na kolejową stację Marazm Poleski – Mokradło. Pomyślał megalomańsko, że jeśli ktoś ze względu na relegijne konotacje dyskwalifikuje jego wiersze, to on jest „martyr", świadek, coś na kształt pierwszych chrześcijan pod kłami lwów. Potem pomyślał, że ta jego refleksja jest idiotyczną nadinterpretacją.
Za niecałe dwie godziny był w domu. Córka przylgnęła do niego ufnie. Żona ucieszyła się, ale i lekko zdziwiła: czemu tak wcześnie, czy coś było nie tak? Uspokoił ją czułym pocałunkiem. Zjadł kolację i usiadł do komputera. Cały tydzień nie sprawdzał czy są ogłoszone w portalach nowe konkursy literackie.
– Boże, szepnął do siebie, jestem uzależniony od tego „hazardu" czy manii, a przecież nie mam złudzeń co do wartości tego całego ruchu. Napiszę na „Kraszewskiego" i Norwida". Jest tam ogłoszona i poezja, i proza. Ciekawe kto będzie w jury? Co za upodlenie! Ale przecież k… mam coś do powiedzenia! Miał w internecie ustalone ścieżki przebiegu po www, aby sprawnie generować adresy i regulaminy.
Abnol jechał jak zwykle brawurowo, ale i bezpiecznie. Pewność siebie daje efekt na drodze z asfaltu. Przed wieczorem był w domu. Otworzył drzwi i listy. Jeden zapraszał go na rozstrzygnięcie kolejnego konkursu. Dobrze jest – stwierdził, otworzył komputer, żeby sprawdzić co tam wysłał. Acha, prawie to samo co do Marazmu, tylko żeby tam nie było nikogo z „Owidiusza", bo to jednak lekka plama prezentować te same teksty, chociaż tak robią wszyscy; Smak pewnie też.
Nizinny wrócił do domu następnego dnia. „Noc poetów" nie obfitowała już w emocje. Był tłem. Pies radośnie skowyczał. Czuł zmęczony zapachu jego potu. Andrzej wiedział, że historie jego wyjazdów stają się historiami ciągle otwartymi, choć są niemiłosiernie powtarzalne, przy czym sceneria i aktorzy mogę się nieco zmieniać. „Ten Smak ma jeszcze jakieś złudzenia – myślał naciskając dzwonek domofonu – chce walczyć. Idiota. Niech idzie „pod prąd" ze stołem w zębach: – gówniarzenie dla… niby dorosłych. A jeśli nie ma złudzeń, a idzie… ? Pies skoczył na piersi Andrzeja.
Rafał Jaworski
- Rafał Jaworski
- "Akant" 2013, nr 1
Rafał Jaworski - Ze stołem w zębach
0
0