Nigdy nie ucałowałem Jego ręki, nie mam wspólnego zdjęcia z Papieżem – Polakiem, czym legitymuje swą wiarę wielu moich rodaków. W tej dziedzinie nie starałem się żarliwie. To dla procesu narastania duchowej komunii było zbędne.
Ale osoba Sługi Bożego Jana Pawła II miała wpływ na całościowe pojmowanie przeze mnie świata, rewizję części poglądów i sądów, wpływ wprost nie do przecenienia w wymiarze mikro-kosmosu. Wzór, autorytet, tak bardzo w czasach obecnych wyśmiewany, jest w przepoczwarzaniu się osobowości sprawą kapitalną. Trudno się licytować w sprawach postaw jednoznacznie pozytywnych. Zapewne bardziej heroiczną postacią był Stefan Kardynał Wyszyński. Nie sposób nie wspomnieć w tym kontekście o ks. Stefanie Niedzielaku… a może, przede wszystkim, o Ojcu Maksymilianie. Cóż… żyjemy w mediokracji… jej się poddaję oferując wzór znany, coraz mniej praktycznie stosowany, sprowadzany w TV do „kremówek" i okna przy Franciszkańskiej 1.
Nie sposób jednak przedstawiać wzoru jako abstrakcji. Trzeba ten osobowy „przykład" pokazywać w oddziaływaniu na Ojczyznę, z której się wywodzi, choć patriotyzm na ogół bywa obecnie zbywany wzruszeniem ramion i wywołuje wrogość. Trzeba też nie unikać oporu, który autorytet rodzi. Tzn. trzeba pokazywać sprzeciw wobec prawdy i dobra. Stronę negatywną.
Zobrazuję to w kilku obrazach: - różnych, przeciwstawnych, jakże symbolicznych! Dokonanie takiej selekcji to proces bolesny.
1) Podziw pierwszy
Był rok 1974. Kraków. Zakończenie oktawy święta Bożego Ciała. Bazylika Mariacka wypełniona do granic swych możliwości. Wtedy po raz pierwszy On przeszedł obok mnie. Właściwie nie przeszedł: - On kroczył w procesji niosąc monstrancję. Ale jak to robił!: - czuło się moc osoby, która niesie żywe Ciało Chrystusa. Epatował dostojnością w tym przeciskaniu się między wiernymi. Szedł mocno, pełen siły prącej wciąż dalej i dalej… do przodu, ale i wzwyż, szedł z mistyczną ekspansywnością. Wyrażał wolę kroczenia całej rzeszy wiernych, którzy musieli w tym „pochodzie" biernie stać, ciężar tego zniewolenia przenosząc z nogi na nogę. Oczy miał lekko uniesione, patrzące w biały krążek opłatka, który w odczuciu tego spojrzenia był krwawiącym strzępem Boga.
Tak, to czasy gierkowskiego „realnego socjalizmu": teraz tęsknota milionów jednostek, które nazywa się osobami. Procesja musiała ograniczyć się do wnętrza świątyni. Ja, młodzieniec z prowincji studiujący na uczelni technicznej, chyba po raz pierwszy doznałem tak jasno, w jednym kadrze, jak wielką godność w swej posługi może wyrazić celebrans mimo okowów liturgii. I jednocześnie, zwykłym krokiem, wyrazić godność człowieka jako człowieka właśnie.
2) Historia zaczyna chodzić po ulicach
Sierpień
Ojczyzna: wyzwanie tej ziemi rzucone przodkom i nam, by stanowić o wspólnym dobru…
Karol Wojtyła
Jeszcze w lipcu
nie wiedziałem, że na tej wyżynie kopalń i hut
żyję w tak górskim krajobrazie:
przecież tylko tłok podmiejskiego pociągu,
handlowa ulica, ściany mrówkowców, wieże szybów:
- tłok, brud, miernota i samotność.
Nagle w tv ujrzałem bramę stoczni, na której wisi krzyż
i zdjęcie papieża z rodu Słowian. Powaga i radość
robotniczych twarzy wyrażała prawo do prawdy
Dotąd nie chciałem wiedzieć , choć czułem,
że szczytem jest każdy z nas i ja sam
jestem szczytem, który co dnia, co nocy winien jestem
zdobywać w oczekiwaniu, że zdobędzie mnie ktoś inny
o konstrukcji dobra.
Nie podejrzewałem, że żyję
w górach
tak szczodrych
i kiedy każdego człowieka
nazwę szczytem mnie właśnie
zadanym sam będę
w wymiarze zadania.
Mogę się starać i to staranie
będzie tym
być.
3) Pod słońcem Italii
„Wiedziałem to przyjdzie. Całkiem zwyczajnie. Akurat jest słotny wrzesień A.D. 1996, kiedy z estymą należną żywiołom, przejeżdżałem mosty wezbranego Popradu, Dunajca, Wisłoki i Raby. Choć mógł być to czas bez wyróżnika. Przez ostatnie pięć lat modliłem się w czterystu kościołach i niewiele miałem Stwórcy do powiedzenia; nic z metafizyki , nic z romantycznego prawowania się z Bogiem – Carem. Tylko: oto stoję, Panie!, przebacz grzesznemu, lub dziękczynię Tobie, że tu jestem i ktoś obok mnie. Ale byłem. I choćby głównie w celu zwiedzenia zabytku, poznania architektury, to jednak poddawałem się obecności czegoś niepojętego, krojom filarów i gzymsów, siatkom sklepień, snycerce ołtarzy, płótnom obrazów. Byłem – poddany, otwarty na Chrystusa zawisłego w tęczy gotyckich prezbiteriów. Wiedziałem to przyjdzie. Ustąpi znieczulenie bólem, niezrozumiała obojętność, załamie się zażenowanie, które wywołują inni i ja wobec nich – odrębny, grzeszny, grzeszny po dwakroć, bo pełen pychy, że znam swój grzech i zbłądzenie innych. Milczeć znaczy też ślepnąć w nienazwanym, słowom odbierać rację istnienia, niszczyć międzyosobową możliwość zrozumienia. Być może milczeć znaczy też osłaniać sens tylko dla siebie. Po jego wypowiedzeniu jest zawsze inaczej. Milczałem, ale chcę w końcu złożyć zeznanie, odsłonić postać pewnego zwyrodnienia zbiorowości. Doznania, które przeżyła grupa ponad pięćdziesięciu ludzi są weryfikowalne.
Wracam do faktów sprzed kilkunastu miesięcy. Dobitnych, nośnych treściowo, o wyrazistej formie, w oprawie krajobrazów Italii – zdarzeń właściwie niemożliwych, a zaistniałych. Wydawało by się możliwych dla jednostki, a nie grupy Polaków o określonym pochodzeniu i tradycji. Zdarzeń, które na gruzowisku emblematów, swą obmierzłą plebejskością tworzą atrybuty uniwersum cywilizacji przedmieść, nowe wyróżniki diaboliczności. Są z pewnością świadectwem nie tylko utraty archetypów zbiorowości, ale i instynktu samozachowawczego. Wracam do zdarzeń czytelnych bez jakiś poetyckich niedookreśleń, dotykających tu-ziemskiej powinności, morale wpisanego w gołą teraźniejszość. Przeżyć względnie obiektywnych, dzielonych z żoną dogłębnie i ofiarnie, jak może współodczuwać tylko cud późnej miłości. Dlaczego nie mogłem wcześniej? Skąd zahamowania? Przecież opisanie tych kilku dni, które spędziła grupka turystów pod włoskim niebem nie wymaga zmagań intelektu, ani naukowej analizy uczuć. Symboliczne rozliczenie się ze wspólnotą, z której wyrosłem, bez której nie potrafiłbym żyć, a jedynie dryfować pomiędzy snem a duchowym kacem jest prostą formą miłości do Ojczyzny. Czy w tej kwarantannie zeznań jest coś więcej niż niechęć do zdławionego krzyku i obrzydzenie? Także do siebie. Chyba tak, bo dopiero od kilku wieczorów odczuwam sens wydarzeń, których kulminacją był pewien mini plebiscyt na cmentarzu pod Monte Cassino. Odbył się 15 czerwca 1995 r. w Święto Bożego Ciała około południa. Zaledwie 20 dni po tym, jak Jan Paweł II ogłosił, że teraz od tej pełni czasu rozpoczynają się czasy ostateczne. Te słowa papieża odczytałem niedawno, w jakieś starej, poniewierającej się na ziemi, gazecie. Do moich intuicji dorzuciły znamię pewności. Ale czasy ostateczne, teraz i tu? Hmm... ich oczekiwano tyle razy, te wszystkie paruzje, Lucyfery pokonane, cała apokaliptyka, czy to racjonalne, czy nie jestem uwiedziony? Ale w końcu to powiedział Papież, autorytet w sprawach wiary, Piotr naszych czasów. Pełnia czasów nastąpiła z ofiarą i zmartwychwstaniem Jezusa Chrystusa, czasy ostateczne to nowy etap historii zbawienia, bliskie Królestwo Boże, ale i Sąd.
Do tej pory nie uląkłem się patosu, co dobrze rokuje prawdzie. Nauka o czasach ostatecznych wymaga odwagi, czasy ostateczne egzorcyzmu.
Zaczęło się banalnie, zło jest banalne i to stwierdzenie jest banałem. Był czerwiec roku 1995. Jechaliśmy z żoną na objazdową wycieczkę po Włoszech. Dziewięć dni, program przeraźliwie typowy, standard objazdu niski. Biuro turystyczne zwało się Tęcza, co brzmiało obiecująco. W ułudę Italii wiózł nas styrany trasami Man PPTK-u. Towarzystwo typowe dla takich eskapad. Urzędniczka skarbowa, małżeństwo lekarzy, emerytowani rolnicy, dla których papież był Rzymem, farmaceutka, dwoje nowobogackich z własnymi firmami i przychówkiem już zmanierowanym przez materialne dobra, wcześni emeryci powiązani z PZPR funkcjami w teraz upadłych zakładach, jacyś renciści, których wysłał na odpoczynek lęk elit przed nadmiernym bezrobociem, nauczycielki bez mężów, inżynier. Ludzie, którzy w społeczeństwie rozwiniętym przemysłowo lokują się blisko klasy średniej.
Bez emocji większych po drodze piliśmy siarkowe wody w Piszczanach na Słowacji, zwiedziliśmy Bratysławę, biegaliśmy trzy godziny po Wiedniu, w Alpach posililiśmy się koszmarnie drogim piwem. Pierwszy nocleg był w Rimini, kurorcie rozkrzyczanym, dyskotekowym, z plażą nabitą wczasowiczami tak , że wprowadzono dyscyplinę leżakowania niemal wojskową. Potem zaliczyliśmy cudowne gniazdo Asyżu. I tu pierwszy zgrzyt. Pań co myślały, że cały świat kładzie się u ich stóp, z nagimi ramionami nie wpuszczono do Bazyliki św. Franciszka. Bardzo były urażone, bo cóż to za nieobyczajność? Potem Florencja, gdzie machnąłem sobie zdjęcie z Dantem przed kościołem Santa Croce. I do Rzymu. Tam mieliśmy być cztery dni już nie z pilotem, ale z prawdziwą przewodniczką. Kochany Pilot w Bratysławie wyciął niezły numer. Kiedy pokazywał katedrę to stwierdził, że jest budowlą barokową. Nie sprostowałem. Kwatera w Rzymie czekała nas w polskim Domu Pielgrzyma. Wspaniała kuchnia. Obfita, swojska. Mocne wino do wieczornych posiłków. Rano była odprawiana w Kaplicy Msza Święta. Poszliśmy z żoną i widzimy, że z naszej wycieczki, co najmniej trzy czwarte osób się modli. Byliśmy zbudowani, nie jest to w końcu pielgrzymka, a ludzie są w stanie łaski. Przystąpili do Komunii! Wstyd! Nie byliśmy przygotowani. Poza tymi, co są w zażyłości z Bogiem..
Przewodniczka po „wiecznym mieście" była siostrą zakonną, skromną jak przystoi temu stanowi, kompetentną. Program był prosty. Na początek w trzy dni cztery bazyliki większe Rzymu, Watykańskie Muzea i w środą audiencja u Ojca Świętego. Jednej nocy byliśmy z Siostrzyczką na bardziej gminnej atrakcji – przy fontannie Trevi, gdzie pijana młodzież wszelkich narodowości turlała po bruku butelki po winie i rzucała je do wody. W grupie jednakże narastała głucha niechęć, niechęć która skupiała się na siostrze zakonnej. Ileż czasu można zwiedzać kościoły, kościoły i kościoły, gdzie tu rozrywka? Piękna zabytków było im dość. Większość podróżników irytowała rano w autobusie wspólna modlitwa, którą inicjowała nasza Przewodniczka na trasach przejazdu. My, tzn. ja i żona, byliśmy nasyceni doznaniami, ich intensywnością, bardzo wyobcowani przez te doznania, ale czuliśmy coraz większą, agresywną obcość grupy wobec nas. Obcość zupełnie nie prowokowaną, instynktowną. Zakwaterowanie w Domu Pielgrzyma było dla turystycznego biura zwykłym interesem usługowym. Tanie noclegi i dobre jedzenie. Katolickość była ciężarem, klienci nie byli uprzedzeni. Przy stole siedzieliśmy z panem pilotem i widziałem jak wasal biura pocił się ze strachu, aby grupy pielgrzymów nie inicjowały modlitwy przed posiłkami. Wtedy i nasza wycieczka byłaby zmuszona się modlić. On czuł też tę niechęć do konfesyjnej strony naszej eskapady i ją podzielał. Ale interes interesem. Świętem i szczytem wyprawy miała być audiencja generalna w Watykanie. Każdy, czy to świeżo rozwiedziona, czy to niedawny aparatczyk, chciał do granic swego chcenia mieć zdjęcie z naszym papieżem. W bazylice, kiedy Jan Paweł szedł do ołtarza, w sektorze polskim zapanował chaos, przepychanie się do barierek, wskakiwanie na krzesła, szaleństwo lamp błyskowych. Harce tłumu, byle być bliżej Namiestnika Chrystusa, byle fotka. Wcześniej kilkakrotnie proszono, żeby się nie przepychać, zachować powagę. Zawodowi reporterzy robią zdjęcia i po kilku godzinach można je kupić z sobą w tle, a papież będzie na planie pierwszym. Ale hołota - pomyśleliśmy, byliśmy zdegustowani. Wcześniej ks. Dziwisz, osobisty sekretarz papieża, wspomniał o tym, że Papież jest na Polaków zagniewany, ich postawą zawiedziony. Chodziło oczywiście o wynik wyborów do parlamentu, gdzie stare struktury fałszu pod szyldem socjaldemokracji zwyciężyły zdecydowanie. To wszyscy poniali w mig. Po szeregach krzeseł przebiegł pomruk niezadowolenia i dezaprobaty. Kler wypowiada się na tematy polityczne! Od razu miało się jak na dłoni tych, co głosowali haniebnie, bez refleksji, że głosują na wrogów Boga i kościoła. Pilot był oburzony, jeszcze przy kolacji marudził, że jak przyjedzie do Krakowa to będzie oficjalnie protestował, że tego nie przepuści. Nie mogłem zrozumieć gdzie i jak? Rzuciłem reprymendę o prawie Kościoła do zdania w sprawach społecznych, bo łączą się z dekalogiem, współgrają z etyką. Tak po prawdzie, to nie chciało mi się ciągnąć sporu. Tego interlokutora i tak bym nie przekonał. Ale jest w tym grzech zaniechania.
Po audiencji u Papieża przyjął się zwyczaj, że polskie wycieczki idą na mszę do „polskiego" kościoła św. Alfonsa. Tam jest słynna ikona Matki Bożej Nieustającej Pomocy. I tak to oznajmiła nam Siostrzyczka. A tu generalny, jawny już sprzeciw, erupcja nienawiści. Nie, w programie jest zwiedzanie Forum Romanum i grupa chce realizować program. Na Mszę nie idą. Siostra na to, że bardzo jej przykro, ale ona z racji swego stanu jest zobowiązana do Mszy i pójść musi. Kto chce pójdzie z nią, reszta niech zwiedza Forum z pilotem. To parę kroków stąd. Tak skończyła, spokojnie i wychodzi z autokaru. I ile osób podąża za nią? Ile osób na wszystkich pięćdziesiąt jeden, ile chciało podziękować za pobyt w miejscach pięknych, świętych i legendarnych. Tylko lekarz też nie przystępujący do komunii, starsze małżeństwo rolników i ja z żoną. Pięć osób na ponad pięćdziesiąt. A w pierwszy dzień wycieczki trzydziestu pięciu było u Komunii. Tak sfinalizowało się spotkanie z Ojcem Świętym i wchodzenie na kolanach po świętych schodach na Lateranie. Godzinę wcześniej skakali po krzesłach i po sobie nawzajem, pracowali łokciami, aby być bliżej papieża, a teraz zero, nul. Siostrzyczka po Mszy podziękowała nam za asystę, dała po obrazku Matki Boskiej. Nie rozchmurzyła się, było jej przykro, pewnie nie bardzo rozumiała co się dzieje z narodem.
Po mszy zwiedziliśmy Forum. Przewodnik powiedziała wobec całej grupy, że kto uchyla się od tej Mszy ma kłopoty z szczęśliwym powrotem do domu, że to jest sprawdzone. Wszyscy obejrzeli się po sobie, co też ona... jakieś zabobony?
W dzień następny, w czwartek, akurat wypadło święto Bożego Ciała.
U nas w planie figurował wyjazd na Monte Cassino, a następnie wspinaczka, spacer na Wezuwiusz i odkopane ruiny Pompei. Już bez zakonnej siostry. Więcej kontaktu z słońcem Italii i przestrzenią natury. Pilot zarządził zbiórkę na kwiaty na cmentarz polskich żołnierzy, bo tak się robi, trzeba oddać im hołd. Czerwone maki, po których szedł żołnierz i ginął, same nasuwały się na myśl. Właściwie to ostatnia zwycięska i zwycięska spektakularnie chwała polskiego oręża. Potem już tylko chwała zwyciężonych, jak w Powstaniu Warszawskim. I zdradzonych. Zwiedziliśmy klasztor, do końca odbudowany, nie do końca odtworzony. Nie ma takich artystów, którzy by byli godni zabarwić pewne pola po dawnych polichromiach. Do tego zaszczytu kwalifikuje włoskie ministerstwo kultury, a ono czeka na nowego Cimabue czy Giotta. Idziemy więc na cmentarz. Do kwiatów oczywiście wyznaczył się aparatczyk PZPR-u i dwie kobiety, które najgłośniej mu wtórowały w pochwałach dawnego systemu. Słońce było coraz ostrzejsze. Na cmentarzu miała się odbyć Msza Święta. Był polski kapłan z grupą młodzieży. Od nich padała propozycja dla nas, ciepła, serdeczna - jest Boże Ciało, Monte Cassino z pamięcią o czerwonych makach, więc dołączmy się do liturgii. Już zaraz się zaczyna. Nasza grupa nie, składamy kwiaty i jedziemy na Wezuwiusz, bo nie zdążymy do Pompei. Narady odbywały się poza nami i o tych układach nie wiedziałem.
Podeszła do mnie starsza pani rolnik i mówi, co jest grane, że bardziej łakną Pompei niż Mszy w takim miejscu. Poczułem się zobligowany do interwencji. Ktoś o to do mnie się zwraca. Podbiegłem do pilota, głos mi się łamał z rozdrażnienia, a głównie z bezsilności. Pytam się dlaczego nie zostajemy, że jest dużo czasu i program też się wypełni, niecała godzina nie wywróci tego. On z satysfakcją: jemu wszystko jedno, ale jest decyzja większości, że składamy kwiaty i jedziemy. Jaka decyzja pytam, gdzie kogo pytano? On, że wszyscy chcą, a jest demokracja. Ja na to, że jeśli demokracja, to niech będzie głosowanie, niech każdy jawnie się opowie: czy jest przeciw Mszy, a za ruinami rzymskich burdeli. On na to, że owszem. Wynik jest wiadomy, lecz głosowanie przeprowadzimy. Pierwsze głosujmy kto jest za pozostaniem tu, bo tych osób jest z pewnością mniej i wszystko będzie jasne. Miał rację. Klęska Chrystusa Ukrzyżowanego była totalna: - dziewięć głosów za. Niewiele więcej niż tych, co poszli za Siostrzyczką w pobliżu Forum. Na pięćdziesiąt. Proporcjonalnie tyle, ile głosowało na prawicę w wyborach w kraju. Nic nowego. Jednak okoliczności: Boże Ciało, Monte Cassino, a po drugiej stronie ruiny, tandetne pamiątki, siarkowy zapach krateru i słońce na Wezuwiuszu. Aha... jedna z dojrzałych pań po głosowaniu stwierdziła, że po drodze pośpiewamy sobie religijne pieśni i to będzie jak Eucharystia. Pojechaliśmy dalej. Zaliczyliśmy i wulkan, i miasto odkopane spod popiołów, posmakowaliśmy bardziej południowego klimatu. Eskapada powoli się kończyła. Wróciliśmy do Rzymu i przez San Marino /zakupy bezcłowe/, Wenecję zmierzaliśmy w rodzinne strony. Piękne miasto kanałów było ostatnim etapem naszej objazdówki. Potem już tylko autobus i jazda non stop. Zaopatrzeni w napoje, usadowiliśmy się w siedziskach autobusu, wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni, zwiedzanie było intensywne. Sześćdziesiąt kilometrów za Wenecją w silniku naszego Mana coś trzasnęło, poszedł dym. I koniec. Dalej nie pojedziemy. Silnik zniszczony.
Usłyszałem wtedy głosy i to pochodzące z grona osób rozrywkowych: a siostra mówiła, że będą kłopoty z powrotem. Nagle spokornieli, jakby coś zrozumieli. Stracili pewność siebie, spłukani z forsy w obcym kraju, nie znający języka, w domu czekają obowiązki Większość wycieczkowiczów odebrała awarię autobusu jako karę Bożą. Przynajmniej tyle. Albo aż tyle.
Pomoc drogowa holowała nas na duży parking. Tam łapaliśmy autobusy do Polski. Spać było ciężko, brak klimatyzacji w samochodzie, ludzie lepcy od potu. Rano znalazł się prawie pusty autokar do Polski, ale znowu wystąpił problem. Dla sześciu osób brak miejsca. Kto zostanie, kto poświęci swój czas, zaryzykuje? Stałem z boku, ale nie wypadało mi milczeć: My z żoną możemy zostać, oznajmiłem, ale nich też zostanie pan pilot, to jego obowiązek. Po dłuższym wahaniu został też PZPR-owiec z rodziną, ten co składał kwiaty na cmentarzu. Reszta odjechała. Nie upłynęło nawet kilkunastu godzin i jechaliśmy sami w piętrowym autobusie. Uraz pozostał.
Odebrali awarię jako karę. Jest nadzieja."
wrzesień 1996
Nikomu o tych zdarzeniach, nie opowiadaliśmy przez lat dziewięć, bo się z żoną wstydziliśmy za rodaków, za wizerunek „nowej ewangelizacji".
4) 8 czerwca 1997
Niewątpliwie w tym marszu była ekstaza.
Na Błonia szliśmy dwie godziny. Wezbrane strumienie
osób machały papierem chorągiewek z narodowym orłem,
z papieskim herbem. Zza szyb autokaru dla VIP-ów
machał nam ksiądz Jowialski polskiej teologii, który twierdził
że w Boga nie należy wierzyć zbyt mocno i że prawda
stwarza się w międzyludzkim dialogu.
Były nas nieprzebrane rzesze ułomnie wiernych.
W sektorach dalekich od ołtarza źle słyszeliśmy głos
namiestnika Boga. Ledwie frazy homilii, z których trudno
dociec istoty przesłania. Z racji tłoku, ktoś nie przyjął
Ciała Chrystusa: - w tych okolicznościach to
perfidia postu.
W ostrym słońcu nieśliśmy rybackie krzesełka,
w plecakach pieczone udka kurcząt,
nasze stroje miały rodowód targowy.
Z pewnością to przesłanka dla pogardy Oświeconych .
Daliśmy tylko świadectwo obecności –
nic więcej.
Rozeszliśmy się w powadze, ogarnęło nas
wewnętrzne milczenie. Z wawelskiego wzgórza,
największe zgromadzenie w dziejach Rzeczpospolitej,
błogosławiły wieże katedry. Nic z chwały pokonanych,
tylko chwała Bogu.
I jak tę szarą ekstazę nałożyć na koloryt
nowych form zniewolenia
zasobnym ponoć jutrem?
5) 18 sierpnia 2002
Na Błonia szedłem sam,
choć szedł tam co ósmy obywatel kraju
zdolny do wysiłku, więcej niż dwa miliony ludzi.
Wybrałem nieświadomie drogę inną
niż wszyscy. Zacząłem od szlaku Twierdzy Kraków,
pamiątki po habsburgskim zaborcy:
Przez Wroni dół, rozpadliny Kozich nóg, przysiółek Sikorniki
(najeżony płotami nuworyszy) doszedłem Góry
Błogosławionej Bronisławy, średniowiecznej świętej,
co Kraków przed morowym powietrzem chroniła
i nagle się zabłąkałem w tej karykaturze lasu i gór, ja –
turysta wytrawny, pielgrzym natchniony chłodnym świtem.
Modlitwę wiernych wspomagało nagłośnienie.
Szedłem na azymut głosów chwalących Pana.
Ominąłem forty pod Kopcem Kościuszki
i nagle
byłem z ludźmi, którzy szli i szli
w Imię Jezusa Chrystusa.
Mostek na Rudawie przeszliśmy
jakby rzekę Jordan i Rubikon zarazem,
aby na błotnistej trawie tworzyć jedno ciało.
Jechałem sam w ciszy misterium
(zona pocięta lancetem chirurga)
i czułem, że obecność tutaj i teraz
da się opisać wyłącznie
w kategoriach łaski.
Nie opiszę swego szczęścia.
Tak, tylko szczęścia,
choć pewnie Arystoteles i biskup Hippony
zwali by je
eudajmonią.
7) Apostrofa katolika o sercu zimnym
W mej miłości do Ciebie, Ojcze,
nie było miejsca na gwałt.
W bazylice św. Piotra nie skakałem po krzesłach,
aby zrobić zdjęcie jak zgarbiony i chromy idziesz do ołtarza.
Na Błoniach stałem w ostatnich sektorach
wśród ludzi wiary nikłej. Nie otarłem się
o Twą fizyczną już świętość.
I dalej myślę, że miłość nie polega na emocjach.
Po Twojej śmierci nie biegłem zapalać krzyż zniczy,
aby z czystym sumieniem wrócić do grzechu przyzwyczajeń.
Nie było jednak łatwo. Np. kiedy na progu tysiąclecia
kajałeś się za chrześcijan innych epok.
Cóż o nich wiemy! I kogo prosić o przebaczenie?
Wolno nasiąkłem Twą nauką,
całą mocą swej słabości. Słowa i czyn
przyjąłem jak potrafiłem, koślawo. To chyba uczciwe,
że przyznaję się do wybojów na swej drodze.
Owszem, łzy cisną się do oczu.
Są takie stałe obrazy: - strzały na rzymskim placu,
zmaganie z niemotą i kiedy księgę na trumnie zamykał wiatr,
który dmie kędy chce. Obrazy przeraźliwie konwencjonalne
i ograne, a więc wspólne. Dlatego nie wstyd
wycierać powiek,
ukradkiem.
Pointa homilii: „Niech duch…":
spełnia się:
- jako zadanie
Rafał Jaworski