Literatura nie jest bujną łąką, przeznaczoną do wypasania osłów.
Aleksander Świętochowski
Zgodzić się z mottem przytoczonym powyżej, to przyznać się, że nic nas nie łączy z realnym światem.
Marketing i lobbing sięgnął wszelkiego rodzaju pisarstwa i żurnalistyki –b nawet wysokiego lotu. Rządzi w sposób apodyktyczny. Ale człowieka usiłującego myśleć, o „podwyższonym standardzie" wrażliwości, interesuje tylko to, co jest – byt (i nie-byt) we wszelkich przejawach. Inne postawy z półki „ambitnych", to: - dewiacje ideologiczne, bezproduktywny snobizm, wióry ze sztucznego drzewka pop kultury, eskapizm typu „nic się nie da, ale ja nie", albo pułapka samorealizacji indywidualnej psyche.
Epokę, w której przychodzi człowiekowi egzystować i „łowić esencję", można trafnie opisać poprzez pryzmat okresu odległego w czasie. Brzmią wtedy polifonicznie gamy odniesień. Harmonie i kakofonia splatają się i budują ścieżkę dźwięku czystego:
- oczywistości w całej jej polimorficznym skomplikowaniu. Naturalnie, że trudno prowadzić eksplikacje zbyt rozwichrzonych przestrzeni między okresami, np. określać Renesans poprzez kulturę Azteków. Okres będący bryłą pryzmatu, przez który chcemy patrzeć, musi mieć w swych zrębach wspólne z „swoją epoką" miejsca przecięcia i zawęźlania się blizn. Wtedy stwarza się niejako ex nihilio przestrzeń dla refleksji, bo rekwizyty się zmieniają, a człowiek w swej konstrukcji-dekonstrukcji jest constans. Jego przemiany przebiegają zasadniczo wolniej niż cywilizacyjne, a właściwie są tylko pozorne; tzn. zmieniają się zabawki, ale zabawa jest taka sama i w to samo. Sarkazm jest na miejscu. Gdy spojrzymy na dzieje naszego kraju i nacji (nie śmiem już powiedzieć: Ojczyzny) wydaje się, że okresem najbliższym i najbardziej przystającym do tego, w którym przyszło nam żyć, czyli w post-nowoczesności i rodzącym się i u nas post-chrześcijaństwie, jest pozytywizm w jego rodzimej mutacji determinowanej historią.
Nasz kraj A.D. 2009 nie jest wolny, kraju skrajne zakłamanego nie można uczciwie określać tym mianem. Dominacja kłamstw jest nie-wolą, a pozory wolności zakładają i niosą większą hekatombę duchową niż krwawy terror: - usypiają w obywatelach zmysł wspólnotowy, wywołują epidemię choroby „sumienia nazbyt szerokiego". W czasach pozytywizmu spora część naszego kraju nosiła dumny tytuł Królestwa Polskiego, który w swych ceremonialnych „expose" eksponował Car Wszechrusi. Zapewne z mocy tego „tytułu", bo nie spełniającej się rzeczywistości, pewne swobody była nam dane:- stosunkowo wolna prasa i literatura, możliwość kultywacji języka, swobody gospodarcze, które miały budować siłę Imperium Romanowów, otwierać technologicznie na Okcydent. Nota bene, w omawianych okresach na te same aspekty życia społecznego kładzie się nacisk, one są oczkiem w głowach ciężkich od zdrad i zaniechań., od kompromisów i wylewania, na głowy innych, kubłów lodowatej wody, ale to i czasy autentycznych społeczników, których teraz zwano by „nawiedzonymi", wybitych z instynktu „ratuj się kto może."
Przedstawienia współczesności na tle okresu minionego mogą być prowadzone wiarygodnie również przez postawy i sposób percepcji konkretnych osób. Jeśli porówna się indywidua znaczące dla przywołanych czasów, ich fascynacje i fobie, łatwo jest uzmysłowić sobie różnice, zbieżności i meandry dylematów, którymi są polaryzowani ci, którzy od dylematów i bolesnych różnic nie uciekają pod parasol różowych okularów. Dlatego, z racji negowanej obecnie racji starszeństwa, najpierw wybierzmy sobie fechtmistrza pozytywizmu za punkt odniesienia. Aleksander Świętochowski przystaje do tego zamierzenia w sposób najdoskonalszy. To fakt bezdyskusyjny.
Sugestia, czy też założenie, że pozytywizm i post-nowoczesność mają głębokie analogie na gruncie polskim trzeba uwiarygodnić, choćby w formie dowodu, gdzie argumentem staną się cepy pojęć, prymitywne odpowiedniości i niemniej ordynarna rozbieżność. Oba okresy zakładają głęboką modernizację społeczności w dziedzinie materialnej, głównie jej potencjału wytwórczego, dostosowanie go do otaczającego świata, stworzenie przesłanek konkurencyjności. Ale wykazują też konieczność zmian w sferze mentalności i podejścia do przeszłości. Młodość Świętochowskiego przypadła na okres po krwawo-bolesnym upadku powstania styczniowego. Jak, trzy x trzy równa się dziewięć, jasnym stał się fakt, że odzyskanie niepodległości w zbrojnym zrywie nie jest możliwe i trzeba czekać na sprzyjające okoliczności na arenie międzynarodowej. I teraz, po okresie izolacji od „cywilizacji postępu", musimy nadrabiać wielopokoleniowe straty, a jednocześnie chronić własną, wyprzedaną tożsamość, której pewne przejawy są anachroniczne i wymagają stosownej rewizji, ale i nadania im dynamiki lub choćby transparencji. Post-nowoczesność polska naznaczona jest piętnem upadku powstania warszawskiego i tego upadku konsekwencjami. Zachodzi tu przejrzysta analogia z okresem po powstaniu z roku 1863. Wtedy zginęli najlepsi synowie nacji. Chociaż - jak pisał Miłosz w wierszu „Naród" z 1945 r.: „Najlepsi jego synowie pozostają nieznani,/ zjawiają się tylko raz jeden, aby umrzeć na barykadach". Po II-ej wojnie kraj nad Wisłą, Bugiem i Wartą został „komisarycznie" oddany pod zarząd jedynie słusznej Partii rodem z Bolszewii. Bunty i zrywy, owszem były, ale to tylko chlubny margines, popłuczyny po powstaniach XIX-ego wieku, prawie zawsze zresztą chodziło, w pierwszym rzędzie, o „chleb". Można znowu podeprzeć się Miłoszem z wyżej cytowanego wiersza: „Najczystszy z narodów ziemi gdy osądza je światło błyskawic" .Reszta zbiorowej „miazgi" przystosowała się do warunków, w których odczuwać i realizować prawdy pierwsze było występkiem karalnym, antyustrojowym, antyludzkim wreszcie. Ale też jak po styczniowym – naród czekał, czekał tego momentu historii, aby odzyskać niezawisłość. Tak też się stało. Jednak historia, jak to ktoś powiedział, powtarza się jako historii karykatura. Po upadku „komuny", w okresie „transformacji" królowało hasło „bogaćcie się", w domyśle: „jak popadnie". Dobrowolne, wymuszone wejście do Wspólnoty Starego Kontynentu przynosi owoce na ogół pozytywne w sferze materialnej (pomijając fakt kolosalnego zadłużenia: - niewoli pod batem nawisu zobowiązań), ale w tym samym akcie Polacy zrzekli się znacznej części swej dumy rodem z „chwały zwyciężonych". Decyzje strategiczne głosem ich większości zapadają w Brukseli czy Strassburgu, w centrach bankowości i zarządach koncernów. W XIX-tym wieku zaborcy też dawali nam prerogatywy, aby społeczność miała poczucie wpływu na teraźniejszość, choćby w organach władzy ich parlamentaryzmu. Zresztą w trybach procesu globalizacji wolność typu „Rzplitej szlacheckiej" jest niemożliwa: - współzależność dominuje propagandowo, choć praktyka brutalnie neguje przedrostek współ-.. bon mot: „wszystkie zwierzęta są równe, ale świnie są równiejsze" jest aktualny. Co symptomatyczne i zapewne niezbyt znane: zaborcy uczyli nas dobrotliwie i z wyrozumieniem dla rabów, zasad demokracji. Teraz zaś ci z kasty „równiejszych" pouczają nas w typie reakcji Mitteranda: - „milczeć sobaki" . To była reprymenda na nasze włączenie się, suwerennego tworu państwowego, w euroatlantycki odpór wojującemu islamowi. Na moim rodzinnym strychu „pod gontami" (przykrytymi papą czarną) znalazłem fascynującą lekturę z przypiskiem na czwartej stronie: ????????? ???????. ??????? 19 ???????? 1905 ????. „Powszechne Prawo Wyborcze" takiż tytuł nosi owa książko-broszura i określa, że owo Prawo wyborcze „ma być konsekwentnie demokratycznym, nie tylko ma być powszechnym: musi być jeszcze równe, tajne i bezpośrednie." Carski zaborca miał tupet. Zwalczał nawet pogląd J. St. Milla negujący wartość tajności wyborów, który wychodził z założenia, że „człowiek biorący udział w politycznym życiu kraju, powinien mieć odwagę głośnego wypowiadania swych przekonań; kto tej odwagi nie posiada, niech lepiej zostanie w domu i nie zbliża się do urny wyborczej."
„Żyjemy w epoce bezwzględnego panowania kapitału, pieniądz jest siłą, niepodległością , szczęściem… (jest to bajeczny kwiat paproci XIX wieku z tą tylko różnicą, że nie bajeczny)" – pisał Świętochowski. Jak takiego sądu nie odnieść do naszego hic et nunc, et ibique, i nie przyznać, że obowiązuje obecnie zdecydowanie solidniej?
Kim byłby tenże heros pozytywizmu - Świętochowski, gdyby akt jego urodzenia miałby datę późniejszą o sto lat. Załóżmy, że teraz miałby ich, lat ok. 50-ciu. Czy „umoczony" w komunie (okres studiów, pierwszej pracy) jako żurnalista składałby SB-cji relacje z wyjazdów za granicę starając się nikomu osobiście nie szkodzić (patrz: mistrz reportażu Ryszard K.)? Ale każdy raport to szkoda dla całej zbiorowości, akt poddaństwa. Cóż, że jest się obywatelem świata, jeśli jakiejś tajnej „służbie" składa się donosy, choćby najbardziej ogólne. Cóż, że piętnuje się zbrodnie i kanibalizm w świecie Afryki, a na swoim podwórku nie widzi dominacji hipokryzji, sądowych zbrodni, zwykłego ucisku i braku swobód?! Pewnie widzi się zresztą, a milczy dla własnej korzyści. Określenie Mistrz jest fałszem, bo Mistrz ma być, oprócz nadzwyczajnej sprawności w danej dziedzinie, jeszcze wzorem osobowym.
Po otrzeźwieniu ze złudy możliwości wprowadzenia „socjalizmu z ludzką twarzą", Świętochowski byłby zapewne w noc 13 grudnia 1981 r. izolowany od „zdrowej części społeczeństwa" i po zwolnieniu z „internatu", stałby się aktywnym redaktorem i publicystą „drugiego, niezależnego obiegu" w wersji a-teistycznej. W czasie „transformacji" byłby jej najgorliwszym apologetą nie patrząc na skutki przebaczenia bez pokuty. Wszystko wskazuje, że z guru Adamem Michnikiem i ks. prof. Józefem Tischnerem chciałby modernizować Ciemnogród z głęboko ateistyczną troską o polski Kościół Katolicki. Oczywiście serwilistyczna powolność Mazowieckiego byłaby dla niego cierniem, choć w odczuciu końcowym zapewne nie kompromitacją, a konieczną ugodą. Mógłby być też, nie współtwórcą, ale współpracownikiem „brulionu", ale przejście na pozycje „Frondy", ze względu na głęboko zakorzeniony, radykalny antyklerykalizm i ateuszostwo, nie byłoby możliwe. Miałby tyle udziału w „kwestii smaku", że nie byłby posłem w kontraktowym sejmie okresu „Rycerzy Okrągłego Stołu" i potem w noc 4 czerwca 1991 r. nie „dałby głosu" za odwołaniem rządu Jana Olszewskiego. Jego najbardziej prawdopodobny sposób funkcjonowania, wyimaginowana funkcja i pozycja to hybryda: - szczypiorszczyzna publicystyki i krytyki literackiej połączona z uprawomocnionymi charyzmą elementami herbertyzmu stosowanego. Podniesione czoło poorane troską, wewnętrzna konieczność emanacji etosu, brak ambicji dorobienia się za wszelką cenę, strategiczne przymykanie oczu, staromodny typ godności osobistej wreszcie - są przesłankami zupełnie wystarczającymi do takiego stwierdzenia.
Dzisiaj (2010) - jego, Świętochowskiego możliwości działania i oddziaływania byłyby jednak bardziej ograniczone. W erze Wodnika nikt nie nazwie siebie „posłem Prawdy", nikt nie osłania swej działalności publicznej Jej, prawdy, tarczą. Nieomal każdy zdaje sobie sprawę z utopijności takiej postawy. Skuteczność poprzez cynizm skutecznej socjotechniki – to jest cel działania. Takie określenie (poseł Prawdy) nie wymknie się nawet emisariuszom „ultrakatolicyzmu". To już typowe nadużycie semantyczne. Patos wypowiedzi, który nie przystoi. Jedynie z ambony pada cytat z Nowego Testamentu: „ Ja jestem, Drogą, Prawdą i Życiem". Duże litery pojęć tylko tu mają sens i przystawalność. Kwestie sacrum rządzą się innymi prawami i są starannie spychane w prywatność. Kto się określi, że jest w nim „coś z Prawdy" takim samookreśleniem się samo-ośmieszy. A roku 1881 Świętochowski zakłada pismo o tytule „Prawda" , wtedy formalny, agresywny organ pozytywistów, których ambitnym celem była przebudowa struktury społecznej, wyzwolenie energii, obalenie zmurszałych ograniczeń. „Cóż jest prawda?" – pytał sceptyczny Piłat, okupant krainy Judei, kraju Zbawiciela ludzkości. „Nieprzypadkowa to wcale ani zarozumiała nazwa, która tytułować będzie pismo nasze" – pisał Świętochowski ewokując inicjatywne przesłanie, coś w rodzaju manifestu.. Tytuł miał gwarantować bezkompromisowość opinii, która „dobro ogółu będzie przede wszystkim opierać na prawdzie" pojmowanej nie jako „mesjanistyczne objawienie", lecz jako „duchowe wyzwanie" o szczególnej ważności przy funkcjonowaniu w społeczności „szerokiej i gorliwej hodowli świadomych i bezwiednych złudzeń". Tak miano „Prawdy" tłumaczył założyciel pisma. Ile (i w ogóle czy) mamy teraz w post-nowoczesności takich prasowych organów?
A kim jest opozycjonista, a po części sprzymierzeniec „Posła Prawdy" z tytułu tejże rozprawki: - współczesny „partyzant prawdy", być może z granatem metafor za pazuchą i kaburą pełną nośnych toposów, anachronicznych alegorii. To współczesny poeta, w którym nowomodne relatywności nie zabiły zdrowej hierarchii postrzegania problemów. Powiedzmy, że przykładowo, ilustracyjnie, będzie to… Krzysztof Koehler , żeby ukonkretnić osobę w pewnym sensie Świętochowskiemu pokrewną, ale i przeciwstawną. Zresztą Krzysztof Kohler jest autorem tomiku wierszy o pretensjonalnym tytule „Partyzant prawdy", co daje podstawy do przywołania jego osoby i jego wypowiedzi jako materiału znaczącego. Partyzantka nie jest odmianą terroru, jest walką o racje pokonanych przez zewnętrzne okoliczności. Terroryzm dotyka osób przypadkowych i każdego „nikt". Partyzantka mierzy i buduje swą siłę kontra wrogowi. Nasz „Partyzant" zaczyna swą kontestację dość niewinnie: „Pomiędzy pręty przed-ustawnej/ Klatki wbudować trwogę,/ Radość, moc istnienia.// Wydobyć ton. Jak/ Flet, Boży ład/ Jest martwy,/ Gdy grajek/ Przestaje go grać." Czyli przyswajamy wołanie o harmonię, o jej wydobywanie. Wołanie o człowieka, bez którego nie ma Boga, bo Bóg, nie wydobyty przez Jego stworzenie z chaosu materii, nie istnieje. Boży ład woła o człowieka. Tytuł tego wiersza jest charakterystyczny „Pochwała scholastyki". Akceptacja rzekomo „ciemnych wieków", ponoć wprost anty-humanitarnych. A wtedy królował prymat zbawienia jako rzeczy pierwszej, najbardziej człowiekowi potrzebnej, szczęścia wiecznego. Parę lat temu Koehler stał się bardziej agresywny, pytał swego czytelnika aż po trzykroć: „Byłeś na pogrzebie Zbigniewa Herberta?" Z jakim zdziwieniem i pewnym przekąsem intelektu Marta Wyka już w roku 1991 pisała: „czyżby więc był możliwy we współczesnej literaturze powrót do sztuki-mądrości, do klasycyzmu-katastrofizmu, do wrażliwości gatunkowej? Wiersze Kohlera zdają się odpowiadać twierdząco na te pytania."
Paradoksem niezwykle skrywanym, który trzeba sobie uświadomić jest to, że Świętochowskiego – anty-romantycznego buntownika od pracy u podstaw i niwelacji mesjanistycznych zaszłości, Koehlera – „frondystę" od przywracania wartości tradycji, etosu dekalogu i… zasadę konstrukcji Unii Europejskiej, nie tak dawno jeszcze, łączyło umiłowanie podstawy złotej wolności szlacheckiej, umiłowanie formuły; „nic na mnie beze mnie" tj. liberum veto. Jeśli tak przeciwstawne osoby i mocarstwowa Instytucja były tej zasady praktycznymi kontynuatorami, to może w niej nie jest zło, a nadmiar dobra, który w pewnych okolicznościach staje się ułomnością. „Początkiem i źródłem dobrego pisania/ jest mądrość. Kto poznał,/ co winien ojczyźnie, co przyjaciołom,/ jaka miłość należy się rodzicom, braciom,/ gościom, jaki jest obowiązek senatora,/ jaki sędziego, jakie jest zadanie wodza/ posłanego na wojnę." - pod tymi wersetami Kohlera, które trawestują myśl Brandstaettera, że „Początkiem i źródłem dobrego pisania/ Jest moralność. / Poetyka wyrasta z etyki/ Jak winnica z czerwonej ziemi." - Świętochowski mógłby się podpisać bez żadnych oporów.
A Unia?! Przecież i tam nie tak dawno jeszcze obowiązywała w wielu sferach zasada jednomyślności (wyrażona poprzez prawo veta). Ta zasada wynika z najgłębszego poszanowania drugiego człowieka i podmiotu. Przytoczyłem stonowane frazy Koehlera, teraz uczciwość nakazuje w tej sprawie zacytować jego oponenta-sprzymierzeńca sprzed wieku. Świętochowski parafrazując rozprawę Mila „O wolności", wyraził swe indywidualne pryncypium dla sądów i osądów: „Gdyby nawet 9 999 999 ludzi powzięło jakąś jednomyślną uchwałę, która by się sprzeciwiała tylko jednemu mojemu przekonaniu, nie narzucając go nikomu, nie wahałbym się jednocześnie we własnym imieniu przeciwko niej zaprotestować". Zadnie to pochodzi z cyklu publicystycznego „Liberum veto", który miał stanowić manifestację programową młodego pozytywizmu będąc jednocześnie prowokację wobec układów zastanych. Pisał „poseł Prawdy", między innymi, że „słynny z niesławy" Siciński wyzyskał „chwalebne prawo" do prywaty. Niestety, Traktat Lizboński zakończył chlubny i jednak egzotyczny romans Unii Europejskiej z polskim liberum veto. Podwójna większość zwyciężyła. Zwyciężyła brutalna perswazja dużych organizmów państwowych. Biada Malcie, biada i Polsce.
Co dziwne, teraz w ogóle nie do pomyślenia, Aleksander Świętochowski, jeszcze jako przyszły właściciel i naczelny redaktor „Prawdy", zakładał i wnosił o kontrolę prasy przez… (ciężko to nawet wypowiedzieć)… czytelnika. Wzywał do uzdrawiającej krytyki wydawnictw prasowych. Żeby nie być gołosłownym przytoczmy jego zdanie już z roku 1871 „Tylko nieustanne czuwanie czytelników wywołuje prawdziwy postęp w piszących". I: „Pewna ilość papierowych powag skompletowawszy się w należytej liczbie, opasała się murem powagi i zamknęła za sobą furtkę dla wszystkich natrętów". Teraz prasa, media jako całość są władzą, prerogatywy której wykorzystują w sposób doskonały i czytelnika traktują jako swego rodzaju gumę do żucia, typ plasteliny, czy taflę szkła, które ma odbijać dalej treści do niego adresowane. Postulat Świętochowskiego w sprawie nadzoru czytelnika nad mediami rozwiązał dopiero Internet. To więcej niż karykatura, wywołuje zwykły niesmak, ale jest. Na portalach netu można się zalogować i wypowiedzieć swoje zdanie w każdej sprawie. Można głosować, protestować, ripostować, obrażać, pisać głupoty, być zwykłą kanalią w sposób anonimowy. To są głosy expresis verbis i analiza przez nadawcę ich treści, i zakodowanych w nich oczekiwań, wpływa na treść i formę nadania. Nadawca chce mieć masę, ilość czytelników, czy oglądaczy i z tego czerpać zyski poprzez emisję reklam. Pieniądz nie zajmuje się filozofią, cieszy go obrót samym sobą, to ludzka praxis, ucieleśniona abstrakcja. Ale współczesny „partyzant" już wie: Pogodzonych z losem, tych/ co nie wybrali, ale/ orzekli „Tak może/ być skoro nie jest inaczej",// takich właśnie, pogodzonych/ z losem widać,/ jak stawiają kamienne/ kroki..// Innych nie ma tam,/ gdzie wybuchają pociski/ i los zadaje klęskę./ Innych nie ma/ do pieśni triumfu." Boże, innych nie ma… to jest rekapitulacja poety! Innych nie ma… klęska dla dobrotliwie czujących…
O polskim pisarstwie swego okresu Świętochowski pisał źle. Wykazywał destrukcyjne efekty narcyzmu, anoreksję treści utworów i maskowanie tego niedostatku sztuczkami retorycznymi, gonieniem za tematyką egzotyczną. Tak jak i dzisiaj. Sztuka, literatura ambitna dawno odeszła od masowego odbiorcy. Zajmuje się sprawami pozornymi. Modne jest zajmowanie się „zwykłym człowiekiem", albo jakąś egzotyką, ale to sztanca nośnych chwytów połączona z kamuflowaną kpiną.
Świętochowski był zaciekłym tolerancjonistą. Nie zdawał sobie sprawy z zasadzek nad-tolerancji i agresywności zła, które pod tym szyldem będzie bezczelnie walczyć o swoje prawa. Był pod wpływem myśli Buckle?a, Milla, Supińskiego. „Tolerancja wszelkich przekonań, wolność wyrażania i ścierania się najrozmaitszych opinii jest podstawą dobra społecznego, zasadą jego postępu, warunkiem jego zdrowia, siły i egzystencji… Niech każda myśl wybiega śmiało, każde uczucie objawia się wyraźnie , każda tendencja kreśli się wybitnie. W tym biegu oglądajmy się tylko na własne sumienie i ogólne dobro" – tak gorąco apelował w artykule „O tolerancji". Współczesny konserwatyzm ma mniej serca do tolerancji, bowiem doznaliśmy „dobrodziejstwa" jej nadmiaru. Prawda została zdewaluowana do wdrukowanego w umysły „faktu prasowego", że prawd jest wiele i wszystkie są równouprawnione. Dlatego entuzjazm koryfeusza „pracy u podstaw" w tej sprawie wydaje się dziś nieco zabawny, a może tylko naiwny. Koehler ma już inne doświadczenia. I nie powie „zero tolerancji dla nietolerancji", ale powie w tej sprawie „protestuję się" ( nieprawdą jest,
że w I-ej Rzeczypospolitej używano formuły „veto").
„Poseł Prawdy", sprzed ponad 100 lat, współczesny „partyzant prawdy" (konserwatywny kontestator) i administracyjny twór (skażony złą postępowością) jednoczącej się Europy są czuli na szlacheckie liberum veto, jego dziedzictwa nie pomijają, bowiem w społeczności zdrowej przynosi dobro. Przegłosować można wszystko: - zielone jest wielobarwne. I tu zachodzi nasz, nowy paradoks: - Konstytucja 3 Maja, postępowa i wspaniała, uzdrawiająca rozkładające się państwo, druga w świecie, pierwsza w Europie końca XVIII-ego wieku - znosi warcholskie, „szkodliwe" liberum veto. A my ponownie czerpiemy z jego dziedzictwa. Cóż… może jednak 3 Maja nie winno być świętem państwowym?
Pomyślmy o „pośle Prawdy", o Jej (prawdy) udręczonych klęską „partyzantach". Pomyślmy z troską i dumą – ale nigdy nie rzućmy im w twarz: - sisto activitatem (po polsku: nie pozwalam na nic). Veritatis zwycięży, bo Jest. A kiedy to Bóg wie. Pewnie w czasie paruzji Chrystusa. Oby była bliska i nie nastała „jak złodziej w nocy". Modlimy się: - „Przyjdź Królestwo Twoje".
A problem Imperium? Nadzieja: - są nietrwałe: - Sowietów, Rzymian, Aleksandra, in spe: - „Euroentuzjastów".
- Rafał Jaworski
- "Akant" 2010, nr 3
Rafał Jaworski - Poseł Prawdy", Jej partyzant" i Unia Europejska
0
0