Kiedyś można było ich rozpoznać po obgryzionych nerwowymi zębami końcówkach długopisów i noszonych pod pachami zmiętych notesach. Zagonionych, zasapanych, z rozwichrzonym włosem. Zawsze w biegu, wiecznie spóźnionych, nieustannie pod presją czasu. Niektórzy dźwigali na paskach ciężkie urządzenia nagrywające, by dopiero po wielu latach przerzucić się na wygodne kasetowe dyktafony. Obecnie trzymają w dłoniach dyktafony cyfrowe, niektóre wielkości zapalniczek albo wielozadaniowe telefony komórkowe, netbooki, smartfony i ultralekkie tablety.Cała współczesna technika jest już na ich usługach, wszystkie urządzenia są w stanie nagrywać, zapisywać, utrwalać, szyfrować, wychwytywać, przewodzić, monitorować. Zaś sami zainteresowani mogą mieć okropny charakter pisma, który nauczycielki nazywają lekceważąco „pisaniem jak kura pazurem”, ale muszą mieć za to świetny styl pisania. Dziennikarze prasowi. Żonglerzy słów, pismaki, gryzipiórki. Grupa zawodowa ciesząca się niegdyś sporym zaufaniem społeczeństwa i będąca solą w oku dla wielu przedstawicieli władzy państwowej. Współcześnie prestiż społeczny dziennikarza w naszym kraju wyraźnie zmalał, a sami zainteresowani uwikłani są często nie tylko w podejrzane rozgrywki polityczne, ale także ponure afery korupcyjne. Kryzys gospodarczy spowodował zamknięcie wielu redakcji, przede wszystkim mediów lokalnych, więc środowisko dziennikarskie dotknęła fala zwolnień. Ci, którzy pozostali w zawodzie, często narzekają na głodowe wierszówki, pracę na umowy – zlecenia, nie stwarzającą możliwości uzyskania etatu lub konieczność zatrudniania się w redakcjach na zasadzie freelancera. Tymczasem wciąż pojawiają się setki i tysiące młodych ludzi, którzy co roku, tuż po zdaniu matury, decydują się na odważną (lub raczej szaloną) decyzję: zostanę dziennikarzem! Uniwersytety i wyższe uczelnie niepaństwowe wypluwają taśmowo młodych ludzi, teoretyków dziennikarstwa, którym się wydaje, że świat od lat czeka na ich przybycie, cięte komentarze, błyskotliwe riposty i zaciekłe polemiki. Przez pięć lat beztroskiego studiowania zgłębiają szkolne formułki i wkuwają suche jak pustynia regułki, odseparowani od realnego świata mediów. Żyją pod hermetycznym kloszem uczelni, na placu zabaw prawdziwej egzystencji. Ostatecznie udaje się im zaliczyć jeden obowiązkowy, wakacyjny staż w jakiejś gazecie, podczas którego nauczyli się parzyć znakomitą kawę rozpuszczalną, a czasami nawet kserować dokumenty dla swoich tymczasowych przełożonych. Poza tym zdarza się im na ogół przesiedzieć kilka godzin w gwarnym pokoju redakcyjnym, będąc przez nikogo nie zauważonym i nikomu niepotrzebnym. Starsi koledzy dziennikarze zwykle niechętnie zdradzają „pisarskim maluchom” tajniki swego zawodu, ciasno przytulając do piersi wszelką własną wiedzę i zdobyte doświadczenie. Wiedzą, że informacja to najcenniejsza jednostka „niemonetarna” współczesnego świata, więc trzymają ją ukrytą w pancernym sejfie swojej głowy, na najwyższej półce, tuż za szaloną plątaniną neuronów. Tymczasem felietonista Daniel Passent uważa, że bycie dziennikarzem nie wymaga wspomagania się specjalistyczną edukacją: „Dzisiaj nadal uważam, że dziennikarstwo nie jest zawodem trudnym, a studia dziennikarskie wydają mi się niepotrzebne. Lepiej studiować historię, literaturę, weterynarię, wszystko, tylko nie «dziennikarstwo i nauki polityczne». Znacznie lepiej zdobyć prawdziwe wykształcenie i przyuczyć się do zawodu w praktyce. Zamiast studiów dziennikarskich radziłbym czytać, czytać i jeszcze raz czytać, tak jak to robili Hanna Krallówna i Ryszard Kapuściński, Antoni Słonimski, Stefan Kisielewski, Adam Michnik”[i].
Według Honoriusza Balzaka – „Być dziennikarzem to dzierżyć władzę prokonsula w republice słowa”[ii]. Nadmiar władzy jednak deprawuje, więc musi on zachować szczególną ostrożność, tak przynajmniej twierdził Ryszard Kapuściński: „Największa trudność dla każdego dziennikarza: by zyskując sławę, nie zapomnieć, po co się pisze”[iii]. W innym miejscu znany reporter wyjaśniał: „Dobry dziennikarz powinien być przede wszystkim dobrym człowiekiem”[iv].
Ludzie to nie ptaki, nie rodzą się z piórami w ciele, które potem pozwolą im wzlatywać ponad szarą przeciętność rzeczywistości. Stąd jakoś trudno byłoby urodzić się dziennikarzem, choć z pewnością pewne cechy charakteru (genetycznie wrodzone lub nabyte) z pewnością mogą ułatwiać poruszanie się w królestwie słów i znaków interpunkcyjnych. Wśród nich są i te mało zaskakujące, „nudnie brzmiące”: sumienność, pracowitość, dyscyplina wewnętrzna, ciekawość świata, empatia, odwaga (nie mylić z brawurą i pochopną nieostrożnością). Ale i towarzystwo owych cech nie gwarantuje jeszcze, że dany człowiek będzie bez problemu radzić sobie w świecie newsów. Musi bowiem przede wszystkim potrafić właściwie pisać. I nie wystarczy podręcznikowa znajomość tych wszystkich zasad, warunkujących stworzenie dobrego tekstu: nośmy tytuł, chwytliwy „lead” (czyli główka artykułu), styl, krótkie – soczyste zdania, odpowiedź na pytania „co?”, „kto?”, „gdzie?”, „kiedy?”, „jak?”, „dlaczego?”. Nie wystarczy tylko umiejętność właściwego budowania napięcia, liczy się coś więcej – zdolność do „sklejania” zdań w fascynujące ciągi tekstu, które przechwycą wszelką uwagę czytelnika i skłonią go do przeczytania całości artykułu.
Dziennikarze z taśmy
Uczelnie produkują taśmowo adeptów dziennikarstwa, jakby były w posiadaniu tajemnej matrycy, zgodnie z którą powstają kolejne odlewy podobnych sobie ludzi, którzy chcą zaistnieć w wielobarwnym świece mediów. Niestety, zwykle mają co najwyżej szansę zaistnieć w świecie bezrobocia, w miejscowym urzędzie pracy. Redakcji w naszym kraju jest zbyt mało, by każdy absolwent politologii czy polonistyki mógł zawinąć do bezpiecznej (etatowej) przystani, „bazy – matki” - gazety, radia, telewizji czy serwisu internetowego. Te zaś, które jeszcze jakimś cudem istnieją, okupowane są przez starych wyjadaczy słowa, gotowych prędzej umrzeć na barykadach bronionej rękami i pazurami redakcji, niż oddać ją we władanie młodych wilczków grafomanii. Co więc pozostaje młodemu człowiekowi, który chce pisać? Zawsze oczywiście może sprawić sobie olbrzymią, przepastną szufladę, w której będzie upychał kolejne rządki słów albo gigantyczny dysk komputera powyżej kilku terabajtów, który pomieści tysiące jego fascynujących zapisków. Czytelników może łowić także w sieci internetowej, zakładając blogi czy własne strony internetowe, reklamujące jego pisarskie osiągnięcia. Może wreszcie wyskrobać ze swojej karty bankowej jakąś drobną kwotę i samodzielnie wydać książkę z zebranymi materiałami. Wreszcie - gdy młody pasjonat dziennikarstwa już zupełnie się zniechęci do bezowocnego pisania, zawsze może przekwalifikować się i zmienić zawód, by zostać na przykład miejskim urzędnikiem lub projektantem wybiegów dla zwierząt udomowionych, szczekająco – miauczących. Świat się od tego nie zawali, a i jemu nic nie ubędzie. Raczej przybędzie – poza dziennikarstwem ma przecież szansę na lepsze zarobki i nie będzie musiał spędzać tyle czasu na przydługich kolegiach redakcyjnych. Przy okazji warto może przywołać sylwetkę znanej dziennikarki i pisarki Doroty Terakowskiej, która pracując w codziennej prasie, zwykła przygotowywać co ranek aż dwadzieścia gorących tematów dziennikarskich. Czy młody człowiek, który stawia w dziennikarstwie swoje pierwsze, nieporadne kroki, a w zasadzie to dopiero raczkuje i czołga się, jest w stanie wykazywać się od początku swojej pracy tak dużą kreatywnością? Czy swój brak doświadczenia i obycia medialnego, który tak łatwo dostrzec właśnie w tym zawodzie - sprawia, że należy z góry go przekreślić? Tylko nieliczni z dziennikarskich żółtodziobów mają tyle szczęścia, że na początku swojej „tekstowej drogi” trafiają na życzliwych, pomocnych mentorów, swoich mistrzów słowa, którzy biorą ich w redakcjach pod swoje opiekuńcze skrzydła. Dzięki nim mogą odkrywać, że długopis dla dziennikarza w pewnym sytuacjach nadal pozostaje najlepszym materiałem piśmienniczym, a komputer dla osoby piszącej to przede wszystkim edytor tekstu, a nie narzędzie rozrywki i internetowe centrum zabaw.
Wśród ludzi nie brakuje maniaków, nałogowców pisania. Uzależnieni są coraz rzadziej od szelestu kartek i dźwięku długopisu, sunącego po papierze, a coraz bardziej od wirtualnej białej przestrzeni i migającej uwodzicielsko kreski kursora. Wszyscy chcą trafić do nieba pełnego czarnych liter, a tymczasem często lądują na bezludnej pustyni, której nie porasta ani jeden krzaczek suchej litery. Niektórzy z nich zostają dziennikarzami, podczas gdy inni – dają się omotać silnej potrzebie pisania powieści. Bywają i tacy, którzy łączą w sobie te dwie profesje, choć z pewnością wymaga to od nich olbrzymiego wysiłku. Muszą bowiem spoglądać na świat z dwóch perspektyw jednocześnie. Co łączy, a co dzieli dziennikarzy prasowych i pisarzy?
Wena czy plan pracy?
Dziennikarz, nim zacznie pisać – musi ruszyć swój tyłek, choćby był on najcięższy oraz najbardziej leniwy i zebrać materiał do planowanego tekstu. O właśnie, jeszcze jeden ważny element: musi wcześniej mieć temat, przemyśleć go, zaplanować. Rzadko która redakcja może pozwolić sobie na wysłanie dziennikarza w tzw. „teren”, by ten po prostu sobie po tym terenie rekreacyjnie pochodził, a może przy okazji jeszcze coś napisze, a redakcja będzie mogła to dać na czołówkę gazety. Nim dziennikarz dostanie „błogosławieństwo na drogę” i kopa na szczęście od szefa działu, musi zabłysnąć jakimś ciekawym pomysłem na artykuł. Bez tego będzie skazany na siedzenie na krześle przed komputerem i co najwyżej przepisywanie liczb wylosowanych w lotto. Dziennikarz zasiadając do pisania - musi mieć już pewien zarys swojego tekstu, a pisarz niekoniecznie – może pisać, polegając na metodzie tzw. „strumienia świadomości”. Osoba pracująca pod presją napiętych terminów w redakcji zupełnie nie ma czasu na żadne „strumienie” (co najwyżej może liczyć na polanie zimnym strumieniem wściekłości przez naczelnego, jeśli nie odda tekstu na czas). Tymczasem pisarz może trochę pogrymasić, trochę się ociągać i trochę kręcić nosem. Szczególnie ten początkujący. Bardziej doświadczeni – także związani są umowami z wydawcami, „deadline’em”, a wielki zegar tyka wciąż ostrzegawczo nad ich głową. Powiedzmy sobie jednak szczerze – jeśli nie będą pisali przez dzień, dwa lub trzy, a nawet cały tydzień – nic się specjalnie nie stanie. Gorzej mają pismaki – dla nich takie beztroskie zachowanie będzie się równało wyrzuceniu z pracy.
Sposobów tworzenia tekstu jest pewnie tyle samo, co autorów. Jedni rzeczywiście piszą owym „strumieniem świadomości”, inni po „burzy mózgów”, a jeszcze inni nie zaczynają pogoni za żadną z literek alfabetu, nim nie przygotują planu. Pisarka Susan Sontag w swoich dziennikach z lat 1947 – 1963, pisała: „Moje powieści nie są pomysłami w mojej głowie. Zrozumiałam to, próbując robić jakieś szkice, notatki. One istnieją tylko podczas pisania – wcześniej jestem pusta. Nie można ukończyć wyścigu we własnej głowie, trzeba poczekać na wystrzał, zanim się ruszy”[v]. W dalszej części rozważań na temat pisania - objaśniała swoje rozumienie zawodu osoby piszącej: „Pisarz musi być czterema osobami: 1) Maniakiem, le obséde; 2) Głupkiem; 3) Stylistą; 4) Krytykiem. 1 dostarcza materiału; 2 go wyraża; 3 to smak; 4 – inteligencja. Wielki pisarz ma w sobie wszystkich 4 – wciąż można być jednak dobrym pisarzem, mając tylko 1 czy 2; są najważniejsi”[vi]. Autorka dokonała także ciekawego podziału pisarzy: „Pisarze dzielą się na zewnętrznych (Homer, Tołstoj) + wewnętrznych (Kafka). Świat albo szaleństwo. Homer + Tołstoj, jak malarstwo figuratywne – opisują świat ze wzniosłą wspaniałomyślnością, bez osądzania. Inna możliwość – dać upust szaleństwu. Pierwsza metoda jest znacznie świetniejsza. Ja będę pisarką drugiego typu”[vii].
Noblista Orhan Pamuk w swojej książce „Pisarz naiwny i sentymentalny”, zauważa pewną spontaniczność, towarzyszącą pisaniu książek: „(...) wielu autorów siada do pracy, nie mając obmyślonej fabuły, i że jest to ich sposób na pisanie”[viii]. Niezwykle interesująco komentuje proces twórczy: „Pisanie powieści to malowanie za pomocą słów, natomiast czytanie to tworzenie w umyśle obrazów inspirowanych cudzymi słowami. (…) Czytanie powieści to lustrzane odbicie czynności pisarskich. Między pisarzem a czytelnikiem – niczym szachownica – znajduje się tylko tekst”[ix]. Fascynująco tłumaczy także sposób, w jaki czytelnik „trawi” poszczególne książki: „W książce poświęconej «Don Kichotowi» hiszpański myśliciel i filozof José Ortega y Gasset stwierdza, że ludzie czytają powieści przygodowe, romanse rycerskie, literaturę popularną (kryminały, romanse, powieści szpiegowskie i wszystkie inne gatunki, które można by jeszcze dodać do tej listy), aby dowiedzieć się, co się wydarzy, gdy tymczasem nowoczesną powieść (którą dawniej nazwalibyśmy pewnie artystyczną) czytamy ze względu na jej klimat. Według Ortegi y Gasseta najważniejsza jest w niej atmosfera – taka literatura przypomina malarstwo pejzażowe, fabuła ma tu znaczenie drugorzędne”[x].
Pisarka Dorota Terakowska, nie bazowała na strumieniu świadomości, ale wcześniej nosiła swój pomysł w głowie, tuczyła go nowymi obrazami i smakowitymi wyrazami, nim rozsmarowywała go na kartce w postaci zapisków: „(…) nie siadam do pisania, dopóki nie mam pomysłu. A zanim siądę i zacznę pisać, przez pół roku chodzę z pomysłem. Wtedy z reguły piszę pierwszą i ostatnią stronę. Jak wiem, że to będzie to, że ma się tak skończyć – wypełniam środek. W tym środku czasem coś się zmienia w stosunku do zamierzeń, ale naprawdę jest to proces czysto instynktowny”[xi]. Córka autorki - Katarzyna T. Nowak wyznała, że pomysły na książki jej matki powstawały same z siebie, „nagle rodziły się zdania lub obrazy, niekiedy z jej snów”[xii]. Wojciech Kuczok siada z kolei do pisania na czczo, jest to dla niego kluczowy warunek tworzenia: „Pisanie na czczo jest duchową lewatywą – wtedy myśl niezmącona dniem oczyszcza umysł z toksycznych złogów. Daję czas światu, by wszystko w nim ułożyło się właściwie po nocy. Zwiększam swoją światłoczułość. Piszę na czczo, bo, jak pisał Bernhard, to, co twórcze, nie znosi przedłużających się śniadań. Na czczo, ale po kawie, bo bez kawy myślę tak, jak widzę bez okularów”[xiii]. Dodawał do tego i takie słowa: „Żeby pisać, muszę udawać przed sobą, że nie piszę. Tzn. pisanie wychodzi mi tylko wtedy, kiedy mniemam, że nie jest uprawianiem literatury. Pisać można ot tak, po prostu, żeby uprawiać literaturę, należy poczynić stosowne przygotowania, siać, zbierać i co tam jeszcze”[xiv]. Umberto Eco w dość zabawny sposób wyjaśniał jak pisze swoje teksty: „Kiedy w wywiadzie słyszę pytanie: «Jak pisze pan swoje powieści?», zwykle ucinam dalszą dyskusję na ten temat, odpowiadając: «Od lewej do prawej»”. Po czym już spokojniej dodawał: „Jak mówi stare porzekadło, geniusz to dziesięć procent natchnienia i dziewięćdziesiąt procent potu”[xv].
Dziennikarz – w przeciwieństwie do pisarza, raczej nie potrzebuje natchnienia, muzy nie muszą tańczyć kankana nad jego głową i zadzierać wysoko spódnic, by pokazać koronkowe majtasy. Wena nie ma obowiązku oplatać go ciasno ramionami, ocierać się namiętnie o jego ciało i wydawać jęki rozkoszy. Dziennikarz ma siąść po prostu na tyłku, bez względu na rodzaj podłoża i napisać jak najbardziej obiektywny tekst. Pisząc - powinien trzymać się rady łacińskiej sentencji: „Rem tene, verba sequentur” (Trzymaj się tematu, a słowa się znajdą). Oczywiście nie może ograniczyć się wyłącznie do siedzenia przy biurku (jak może uczynić pisarz), ale musi wcześniej zdobyć potrzebne do stworzenia tekstu informacje. Tak ujął to dziennikarz Kamil Durczok: „Zawód dziennikarza to także spotykanie się z ludźmi. Oni są znakomitymi źródłami informacji. Jeśli się komuś wydaje, że po siedzeniu cały dzień przed komputerem i śledzeniu depesz jest świetnie poinformowany, to jest w dużym błędzie”[xvi]. Nie zaszkodzi, gdy dziennikarz ma także tak zwanego „nosa” i nieco szczęścia: „Dobry dziennikarz powinien mieć nosa. Dzięki temu poczuje dym, zanim ktokolwiek zauważy ogień. Ten nos zaprowadzi go tam, gdzie coś się dzieje, nim dowie się o tym reszta świata”[xvii]. Często ta hiperaktywność dziennikarza, rodzaj reporterskiego ADHD, łączy się z pewnymi przyjemnościami, za które zwykli ludzie muszą płacić: „Zaiste wspaniale jest być dziennikarzem! Płacą mi za coś, co wielu innych musi finansować z własnej kieszeni – za podróże po świecie w celu jego zrozumienia”[xviii].
Znakomity warsztatowo dziennikarz - Ryszard Kapuściński, wysunął przy tym śmiałą tezę, że dziennikarz nie może być w pełni obiektywny: „Nie wierzę w bezstronne dziennikarstwo, nie wierzę w formalny obiektywizm. Dziennikarz nie może być obojętnym świadkiem, winien posiadać zdolność, którą w psychologii nazywa się empatią… Tak zwane dziennikarstwo obiektywne jest niemożliwe w sytuacjach konfliktów. Próby obiektywizmu w takich sytuacjach prowadzą do dezinformacji”[xix].
Wiara w siebie a improwizacja
Ponoć pisarz musi wierzyć w siebie, swoje siły intelektualne – w to, że podoła napisaniu książki, a dziennikarz może nieco improwizować przy realizacji danego tematu. Takiego zdania jest choćby felietonista Daniel Passent: „Podstawą dziennikarstwa jest dobre samopoczucie, każdy uważa, że ma coś do powiedzenia. To nie jest zawód dla ludzi skromnych. Może teraz, na starość, jestem bardziej powściągliwy, mniej się pcham do zabierania głosu, ale gdyby dziennikarze byli zahukani i małomówni – nie byłoby mediów. Niektóre pytania i zachowania dziennikarzy względem swoich rozmówców, dziś powszechne, pół wieku temu, w czasach autorytarnych, uchodziłyby za bezczelność. Niektóre są bezczelne nawet dzisiaj”[xx]. I opisuje jeszcze kilka swoich tajemnic: „Nigdy nie byłem systematyczny, nigdy nie byłem specjalnie pracowity (…). Dużo jechałem na predyspozycjach (bo «zdolności» to za duże słowo), na pewnej inteligencji, obyciu, «zwinności słowa» i na dobrym wrażeniu, nie wiem zresztą, jak to nazwać. Dlatego skończyłem jako felietonista, a nie jako pisarz czy naukowiec”[xxi]. Ten wnikliwy felietonista zdradza jeszcze jedną swoją przywarę – pewien tupet: „Wszystko mnie interesowało i nie brakowało mi hucpy, żeby o wszystkim pisać. Znałem się na wszystkim. Uważałem się za kompetentnego we wszystkich dziedzinach, co jest przekleństwem naszego zawodu”[xxii].
Amerykańska wyrobnica pióra, pisarka Susan Sontag, ową pewność siebie nazywała wprost miłością. Osoba parająca się pisaniem winna pokochać się aż do szaleństwa, gdyż w przeciwnym razie nie zniesie zachowań samego siebie w akcie tworzenia. W swoich zapiskach pamiętnikarskich Sontag wyznawała szczerze: „Czuję żądzę pisania. (…) Nie mogę pisać, póki nie odnajdę swojego ego. Jedyny rodzaj pisarza, jakim mogłabym zostać, to taki, który się odsłania… Pisać to się trwonić, uprawiać sobą hazard. Aż do teraz jednak nie podobało mi się nawet brzmienie mojego nazwiska. By pisać, muszę je pokochać. Pisarz jest zakochany w sobie… a jego książki są skutkiem miłości własnej i przemocy”[xxiii]. Przyznawała się także do swojej orientacji seksualnej, którą traktowała jako rodzaj groźnej w oczach ówczesnego społeczeństwa broni: „Żądza (…) pisania łączy się u mnie z homoseksualizmem. Potrzebna jest mi jakaś tożsamość, której mogę używać jak broni, broni równie skutecznej jak ta, którą wymierzyło we mnie społeczeństwo”[xxiv].
Słowa ozdobne i proste
Neologizmy, makaronizmy, gwara? Dziennikarz powinien ostrożnie dobierać słowa, wkładać je delikatnie pipetą na szkiełko kartki i badać pod mikroskopem swego przenikliwego wzroku. Musi starać się pisać prostym językiem, bez nadużywania obcych zwrotów i słów. Tymczasem pisarz może zachowywać się niczym jubiler słowa: dobierać brylanty wyrazów i diamenty związków frazeologicznych. Przykładem pisarki – mistrza złotnictwa, jest choćby Zofia Nałkowska, o której Hanna Kirchner pisze w książce „Nałkowska albo życie pisane”: „Rozdziałom powieści przypina jak broszki kunsztowne motta (…)[xxv]. Utalentowana autorka była także mistrzem w dziedzinie gastronomii: „Każdą ze swoich książek przyprawiała, jak solą attycką, aforystyczną esencją mądrości”[xxvi]. Według Nałkowskiej: „Myśli mają melodię i mają kształt”[xxvii].
Haruki Murakami stara się z kolei pisać w sposób podobny do tego, jak kompozytor tworzy muzykę: „Zdaje mi się, że zasadniczo piszę muzycznie. Często czytam na głos to, co napiszę, i dokładnie sprawdzam rytm i brzmienie, a także muzyczną dynamikę. Ten proces jest dla mnie bardzo ważny. Żeby tekst przede wszystkim płynął jak muzyka. Muzyka wiele mnie nauczyła w kwestii pisania. Ale oczywiście samo to nie wystarczy do napisania powieści. Trzeba też w razie potrzeby dodać elementy malarskie. Najważniejsze w tekście malarskim są szybkość rysunku i dokładność nakładających się na siebie linii. W porównaniu z częścią muzyczną dopracowanie części malarskiej zajmuje znacznie więcej czasu”[xxviii].
Osoba tworząca światy zamknięte pomiędzy dwoma okładkami - ma więcej swobody w operowaniu materią języka. Może go wyginać we wszystkich kierunkach, zwijać w rurkę i precelek, dotykać nim nosa i czułych ośrodków poznania w mózgu czytelnika. Czyha na nią jednak pewne niebezpieczeństwo – im bardziej innowacyjny język książki, tym większe prawdopodobieństwo, że tekst stanie się z biegiem czasu nieczytelny. Z kolei dziennikarz jest zobowiązany do podawania informacji napisanych w sposób prosty i czytelny, jak najbardziej faktograficzny, czyli – innymi słowy: suchych. Przez to także – łatwiejszych do zrozumienia również po wielu latach od ich powstania.
Doświadczać lub przefiltrować
Prasowy dziennikarz powinien czerpać wiedzę o świecie z tego, co usłyszał, zobaczył, co zostało mu przez bohaterów artykułu opowiedziane. Nie może mówić za nich, wkładać w ich usta gotowych zdań. Pisarz tymczasem ma pełną swobodę: „Hulaj dusza, piekła nie ma!”. Jeśli nie pisze książki faktograficznej, może wymyślać uczucia swoich bohaterów, wyobrażać je sobie. W sytuacji, gdy temat jest mu szczególnie bliski – może oczywiście także dokonać introspekcji, znajdując w sobie odpowiedzi na pytania, które zadaje otaczająca go rzeczywistość.
Zofia Nałkowska uważała, że choroba jest stanem niezwykle przydatnym literaturze: pozwala bowiem wniknąć w sens ludzkiej egzystencji. Jest znakomitą trampoliną ku autorskiej introspekcji. Susan Sontag twierdziła, że jednostka ludzka należy jednocześnie do świata zdrowych i chorych, w jej ziemskim paszporcie wbito zaś obie wizy[xxix]. Innego zdania jest pisarka Agata Tuszyńska, która doświadczona śmiertelną chorobą swojego ukochanego, traci zdolność notowania swoich myśli: „Nie umiem już pisać ani czytać. Jestem przy nim cały czas. Kiedy śpi, kiedy je, kiedy się śmieje. (…) Nie dotknęłam piórem kartki papieru od miesięcy. Nie mogłam pisać i nie mogłam czytać. Opuściły mnie słowa. I zawiodły. Rozpacz była niema. Wszechogarniająca. Nierzeczywista i boleśnie jednoznaczna. Była moją codziennością przez tyle tygodni. Myślałam, że nie będę w stanie jej sprostać. A na pewno nie zdołają sprostać jej słowa”[xxx]. Wyznaje, że nie jest w stanie kreślić nawet krótszych form, tworzyć najwątlejszych szkielecików wierszy: „Nie umiem już pisać wierszy. Nie przychodzą do mnie. A ja nigdy nie trafiałam na pola, gdzie się przedtem pasły. Albo w zarośla, w których się ukrywały”[xxxi]. Pisarka formułuje także odważne zdanie, z którym zainteresowany czytelnik może polemizować: „Hemingway zabił się, bo w jego głowie nie było już słów”[xxxii]. Ostatecznie Agata Tuszyńska odnajduje jednak ukrywające się przed nią słowa, zagubione w zaroślach, beczące smutnie owieczki wyrazów i wzruszona - na nowo buduje swoje stadko zdań, które jest dla niej rodzajem buforu bezpieczeństwa: „Nie mam niczego, co pomoże. Nie umiem niczego. Stąd nakaz pisania, nakaz, bo bez tego czuję się bezużyteczna i pobita. (…) Dziękuję, mamo, że nauczyłaś mnie stawiać litery i słowa. (…) Zawsze wiedziałaś, kiedy piszę i kiedy mi się udaje. Łagodniałam wówczas. Dzień bez dobrego akapitu lub choćby zdania wydawał mi się nie zasłużony”[xxxiii].
Tuszyńska w innej książce – „Tyrmandowie. Romans amerykański”, tak przestrzega czytelników, samą siebie oraz innych, parających się słowem pisanym (ręcznie czy komputerowo): „Najważniejsza jest umiejętność odróżniania tego, co nieuniknione i dane od losu, od tego, co jest po prostu bezwładem”[xxxiv]. Pisarz zatem nie może ugrzęznąć w owej introspekcji, bo nadmierne zanurzenie myślowe sprzyja pisarskiej bezczynności i rodzi artystyczną gnuśność.
Relacje: piszący a odbiorca
Wydawać by się mogło, że inne relacje łączą czytelników z pisarzami, a inne dziennikarzy i odbiorców ich tekstów. Fani danego pisarza wiedzą przecież, że to, co czytają, mogło się przecież nigdy nie wydarzyć. Co więcej – może nawet na to liczą, sięgając po jego książki. Pożądają fikcji. Tymczasem czytelnicy gazet czy prasowych serwisów internetowych mają nadzieję, że to, co czytają - rzeczywiście się wydarzyło. Pożądają czystych faktów. Umerto Eco zauważa, że pomiędzy pisarzem a czytelnikiem musi istnieć pewna niepisana umowa, która ich obowiązuje: „Przede wszystkim, kiedy czytamy fragmenty fikcji literackiej, wchodzimy w milczące porozumienie z autorem, który udaje, że to, o czym pisze jest prawdą, prosząc nas, byśmy udawali, że bierzemy to na serio”[xxxv]. Jednocześnie pisarz przypomina, że gdyby dziennikarstwo istniało w czasach funkcjonowania takiego klasycznego gatunku literackiego jak „ekfraza”, związki między nimi byłyby wyraźniejsze: Ekfraza była „(…) opisem dzieła sztuki (malowidła lub rzeźby) tak precyzyjnym, by nawet ktoś, kto nigdy go nie widział, mógł wyobrazić je sobie tak, jakby miał je przed sobą”[xxxvi]. Ten element precyzyjnego opisu ekfrazy, zbliża wyraźnie literaturę klasyczną do dziennikarstwa. Dziennikarz przecież także musi wyrazić słowami rzeczy nawet teoretycznie nieopisywalne. I zrobić to w taki sposób, by czytelnik zobaczył przed sobą opisywane sytuacje, zrozumiał zachodzące między opisywanymi sytuacjami związki przyczynowo - skutkowe.
Eco twierdzi, że tworzy przede wszystkim dla odbiorców, dbając o ich zdanie: „Nie należę do tej bandy kiepskich pisarzy, którzy twierdzą, że piszą wyłącznie dla siebie. Dla siebie pisarze piszą jedynie listy zakupów, które pomagają im zapamiętać, co mają kupić, i które można później wyrzucić. Cała reszta, w tym także spisy rzeczy do prania, to wiadomości zaadresowane do kogoś innego. Nie są one monologami, lecz dialogami”[xxxvii]. Jednocześnie jednak nie zamierza zwalniać czytelnika z uważnego czytania, to on przecież interpretuje i wyciąga wnioski” „Tekst to rodzaj leniwej maszyny, która chce, żeby to czytelnicy wykonali za nią część jej pracy - to znaczy jest urządzeniem stworzonym do ewokowania interpretacji (…). Kiedy ktoś może przeczytać tekst, zadawanie pytań autorowi mija się z celem”[xxxviii].
Właściwie rozumiany i czytany przez odbiorców chce być również japoński pisarz i eseista Haruki Murakami. W jednym ze swoich tekstów wspomina sytuację, gdy zobaczył moment nabywania jego książki: „Niedawno kupowałem książkę w Sanseidō, a przy tej samej kasie jakaś dziewczyna kupowała jedną z moich powieści. (…) Szczerze mówiąc, ucieszyłem się oczywiście, że ktoś kupuje moją książkę. Książki powinny być czytane i chyba żaden pisarz by się nie rozgniewał, że jego książki się sprzedają. To nie była jednak czysta radość – nie chcę, żeby to zabrzmiało pretensjonalnie, ale kryła się w niej kropla jakiegoś żalu. Jak by to wyrazić? Może to nie jest dobry przykład, ale myślę, że mogła przypominać uczucia dziewczyny przyglądającej się, jak ktoś kupuje magazyn, w którym są jej rozebrane zdjęcia”[xxxix]. Spotkanie z żywym czytelnikiem z krwi i kości dla każdego autora może być szokiem. Szczególnie, gdy ów czytelnik jest nie tylko inteligentny, ale i wyposażony w dodatkowe atuty „długości”: długorzęsy, długonogi i długowłosy. Gdyby jednak nawet był łysy jak łąka po ataku tysięcy głodnych królików i sprawiał wrażenie upośledzonego, ale znakomicie rozumiał wydane przez pisarza książki – także wywołałby u niego nagły szok i nerwowe zastanowienie: „Skoro piszę i dla takich rozchwianych emocjonalnie ludzi, a oni znakomicie wychwytują ten najważniejszy nerw moich powieści, czyżbym i ja był nieco szalony?”.
Co komu pachnie
Czym zatem różni się dziennikarstwo od pisarstwa? Częstotliwość pisania, miejsce pracy zarobkowej, sposób podejścia do opisywanego tematu, styl zapisu tekstu… Nie brakuje różnic, ale są i podobieństwa: przedstawiciele obu zawodów pracują w swojskim środowisku edytora tekstu. Grzebią smętnie kijkiem w mrowisku literek, czasami pisząc - częściej jednak naciskają klawisz „detale” niż jakąkolwiek literę alfabetu. Dorota Terakowska pisała: „Dziennikarstwo i pisarstwo to są dwa różne sposoby widzenia rzeczywistości. Dziennikarka patrzy «na skróty», na fakty, opisuje to, co widzi. Pisarz kreuje, wymyśla, musi widzieć obrazy”[xl]. Autorka jednocześnie przyznawała, że z pełną świadomością zdecydowała się na bycie pisarką: „Cieszę się, iż nie jestem już dziennikarzem teraz, kiedy gazety nie mają czytelnika, tylko «target», czyli «docelową grupę czytelników, którzy reagują na reklamy». Dla «targetu» nie chcę pisać. Książki pisze się nadal dla czytelników, nie dla «targetu». Gazeta stała się towarem, ale książka wciąż jest książką”[xli].
Dlaczego zatem jedni wybierają wybrukowaną problemami drogę dziennikarską, a inni decydują się na nie mniej zakrzywioną i dziurawą drogę pisarską? Dlaczego niektórym te drogi się krzyżują? Otóż cała tajemnica tkwi w… zapachu. Po prostu każdy wybiera inną woń. Okazuje się, że w życiu niektórych dziennikarzy nadchodzi dzień, gdy uświadamiają sobie, że nie chcą już, by ich teksty żyły tylko tak długo, jak codzienne wydanie gazety. Przestaje im wystarczać to, co dziennikarka Katarzyna Kolenda – Zaleska nazywa ekscytacją z powodu zapachu farby drukarskiej (gazety ze swoim tekstem), który według niej jest równie wspaniały jak „pierwsze perfumy Chanel nr 5”[xlii]. Dziennikarze czasami szukają innego, jeszcze piękniejszego zapachu: unikatowej woni swojej własnoręcznie napisanej, autorskiej książki. I dlatego postanawiają ją stworzyć.
[i] Passent Daniel, „Passa”, Warszawa 2012.
[ii] szukaj.cytaty.info
[iii] Tamże
[iv] Tamże
[v] Sontag Susan, „Odrodzona. Dzienniki 1947-1963”, tom I, Kraków 2012.
[vi] Tamże
[vii] Tamże
[viii] Pamuk Orhan, „Pisarz naiwny i sentymentalny”, Kraków, 2012.
[ix] Tamże
[x] Tamże
[xi] Nowak T. Katarzyna, „Moja mama czarownica”, Karków 2005.
[xii] Tamże
[xiii] Kuczok Wojciech, „Poza światłem”, Warszawa 2012.
[xiv] Tamże
[xv] Eco Umberto, „Wyznania młodego pisarza”, Warszawa 2011.
[xvi] pl.wikiquote.org, za: Mateusz Sosnowski rozmawia z Kamilem Durczokiem, „Dziennik”, 18.04.2006.
[xvii] Morrison Jo, „Trudne pojednanie”, za: lubimyczytać.pl
[xviii] Terzani Tiziano, „Dobranoc, panie Lenin!”, za: Tamże
[xix] pl.wikiquote…, op. cit., za: Ryszard Kapuściński, newsweek.pl, 21.02.2010.
[xx] Passent Daniel, „Passa”…, op. cit.
[xxi] Tamże
[xxii] Tamże
[xxiii] Sontag Susan, „Odrodzona…”, op. cit.
[xxiv] Tamże
[xxv] Kirchner Hanna, „Nałkowska albo życie pisane”, Warszawa 2011.
[xxvi] Tamże
[xxvii] Tamże
[xxviii] Zielińska-Elliott Anna, „Haruki Murakami i jego Tokio. Przewodnik nie tylko literacki”, Warszawa 2012.
[xxix] Tuszyńska Agata, „Ćwiczenia z utraty”, Kraków 2007.
[xxx] Tamże
[xxxi] Tamże
[xxxii] Tamże
[xxxiii] Tamże
[xxxiv] Tuszyńska Agata, „Tyrmandowie. Romans amerykański”, Warszawa 2012.
[xxxv] Eco Umberto, „Wyznania…”, op. cit.
[xxxvi] Tamże
[xxxvii] Tamże
[xxxviii] Tamże
[xxxix] Zielińska-Elliott Anna, „Haruki Murakami…”, op. cit.
[xl] Nowak T. Katarzyna, „Moja mama…”, op. cit.
[xli] Tamże
[xlii] Tamże