- No, pannico nieusłuchana… Do macania! - groźny głos jakiejś troskliwej mateńki przecinał powietrze jak bicz. - Chodź no tu, niecnoto! - porykiwała lwica mateńka na widok swojej dziwnie bladej córci, co to ani myślała ruszyć się z miejsca. - Jak miałaś czelność wciąż gdzieś biegać po próżnicy, to miej też odwagę stanąć przede mną bez zasłaniania tych swoich ślepek wielgachnych.
Dziewczyna - nieruchoma i wbita w ziemię jak kołek przy płocie, zaraz zaczynała popłakiwać, usteczka w podkówkę wykrzywiać i mruczeć coś tam nieskładnie, co brzmiało jak zdanie: "A bo ja się wstydzę okrutnie przed panią matką gołe skóry pokazywać, negliżem świecić, łydką błyskać!".
- Toż z ciebie niezły gagatek, latawico! Matki rodzonej się wstydzisz, a z chłopami rozdokazywanymi gonić się po wsi jakoś się nie wstydziłaś! Już z ciebie powsinogo zaraz całą prawdę wymacam: dziewicą jeszcze jesteś niewinną, czy też pomiotem szatańskim, którego ksiądz proboszcz wyklnie w niedzielę z ambony?! Strzeż się, już nadchodzę! Zaraz kładź się na ławce!
- Kiedy nie mogę! - protestowała dziewczyna zabeczana, jeszcze mocniej spódnice kolorowe na siebie naciągając - byle się dłuższe wydawały, byle jeszcze jaki centymetr zabłąkany - wnet materiałem litościwym osłoniły.
- Ale już, diablico! - darła się matula troskliwa i jednym ruchem ręki udawało się jej rzucić oporną na ławkę do badań matczyno - sondujących. Ugniatała dziewczynine spódnice, sprawdzała zakładka po zakładce, fałdka po fałdce, jakby nawet w którymś z tych miejsc jakaś wczesna ciąża ukryć się mogła, szeleściła krochmalonymi halkami. Badała wzorki wyszywane nitką płochą - czy aby między nimi jakaś zieleń traw zdradliwa się nie chowa, która by oznaczała, że dziewczę już gziło się z jakim wiejskim chłopkiem na łonie przyrody, a potem rytmicznymi ruchami bioder chlorofil w materiał delikatny wcierało. Ta zieleń niecnoty, jawny dowód rozpasania dziewczęcego - pilnie był przez wszystkie matki poszukiwany. A biada dziewczynie, u której na haleczce ów kolor się ukazał! Srogi ją los czekał, oj srogi! Przez następne pół roku co miesiąc musiała mateńce zatroskanej zakrwawione dowody miesięczne pokazywać - świadczące o tym, że regularnie i po bożemu krwawi i bękarta się żadnego w kołysce nie spodziewa. Poza tym trzymana była za karę w zamknięciu, pod kluczem, by jej jakie głupie myśli do głowy nie wpełzały i aby się z romansów wśród łanów zbóż wyleczyła. Kuracja przymusową alienacją bywała bardzo skuteczna - buńczuczne dziewczę szybko kruszało w twardych rękach rodzicielki, pokorniało i porzucało hardą minę na rzecz uległości i płaczliwości.
Uważne mateńki wciąż pilnowały cnoty swych latorośli rozochoconych, grabiami je do chałup pod wieczór zaganiały, rózgami z witek lały po łydkach, pięściami sobie przy tym pomagając. Cnota dziewczęcia rzecz święta! Panna nie mogła przecie bachora nieślubnego wyhodować w swym łonie, nie mogła skalać się rozpustą ciała męskiego lubieżnego. Stąd wiejskie dziewczyny jak na komendę musiały po miejscowych zabawach stawać w karnym szeregu, spódnice wysoko przed matkami zadzierać, znosząc ich niecierpliwe obmacywanie brzuchów, badanie talii z prawej i lewej strony (jak zanikała jej linia - znaczy: dziewczyna z bebechem ciążowym zaraz chodzić będzie), poszukiwanie śladów zielonych. Podejrzliwie przyglądały się matuchny policzkom córek swoich szalonych - jeśli je miały zbyt ogniste, jakby buraczkami przybarwione, zaraz się mogło okazać, że już z chłopami jakim figlowały, a teraz co rusz przypominają sobie jakieś ekscesy niemoralne, figury niestosowne, piruety z nogami rozłożonymi.
Tak, tak! Niby te wiejskie dziewuchy takie były pilnowane, a i tak co rusz jaka z brzuchem po kątach chodziła. I choć ją matka kryła przed wścibskimi oczyma sąsiadek, kum oraz kumoszek, zaraz się to jednak wszystkim podejrzane wydawało, że dziewczyna taka nagle z obejścia domostwa znikała. Już i krów nie oporządzała, świnek nie karmiła, kurek nie doglądała, a tylko od czasu do czasu jej profil zmarniały gdzieś za oknem izby ciemnej migał, cień koło stodoły późną nocą przemykał się zgarbiony. Pannice tak były chronione przez mateńki, ale przecie to wciąż któraś radośnie spółkowała. Aż się echo niosło po wsi, że hej!
Och, to było prawie jak obsesja! Luśka wciąż widziała te charakterystyczne, ruszające się w zgodnym rytmie stogi siana, te zmysłowo falujące łany zboża, słyszała pojękiwania starych, zmurszałych desek na strychach i stłumione sapanie spoconych kopczyków pierzyn. One wciąż to robiły! Najpierw takie słodkie i niewinne, a potem czerwone na twarzy i bardzo wulgarne w gestach. Pełne sprzeczności... Potrafiły jednocześnie złożyć ciasno ręce jak do modlitwy i rozłożyć szeroko nogi. Migały kolorowymi spódnicami, kusiły wytrwale, przyzywały męskie oczy jakąś błyskotką będąc niczym latarnie morskie swojej wsi maleńkiej, a potem chędożyły, chędożyły, chędożyły! Do krwi ostatniej, do cna, do wykończenia zupełnego, do zatracenia, do padnięcia ostatecznego, aż do utraty tchu! Ale zanim opadły z powrotem na plecy w finalnym akcie triumfu kobiety nad mężczyzną - pojękiwały jeszcze w wielkich rozkoszach, pokrzykiwały - ni to wesoło - ni złowróżbnie, wyły dziko jak wilki jakieś leśne, ryczały jak maciory zestrachane, rzęziły ekstatycznie. Ile się tego dźwięku człowiek potem musiał nasłuchać, ile tej kakofonii miłosnej wlazło mu w biedne uszy, które choć kuliły się rozpaczliwie, nijak nie mogły odgrodzić się od źródła owej męki fonii szalonej namiętności.
A matki ostrzegały, a matki płakały nad nimi całodobowo lub okresowo, panicznie lub z rezygnacją od czasu do czasu lub regularnie, błagalnie lub z groźbą w oczach, nieomal zawodowo lub tylko od wielkiego dzwonu. A matki groziły im palcem ręki lewej lub prawej, palcem serdecznym lub wskazującym, kciukiem z pięknym paznokciem lub z takim ogryzionym do krwi, oskalpowanym ze smacznych, odżywczych skórek spożywanych przez ludzi nerwowych, kanibali swego ciała poddanego. A matki na klęczkach przed córkami pełzały, do nóg się im rzucały, za kolana obłapiały, w spódnice swych córek wyrodnych się wczepiały, byle ich dzieciom rozum wrócił, pomyślunek jakiś. Bo toż to było nie do pomyślenia! Żeby dziewczynisko jedno z drugim za chłopami latało, za rękę się z takimi trzymało, na zabawy się z chałupy wymykało, w chuci i rozpuście nurzało, szałowi zmysłów się oddawało?! Toż to nie do pomyślenia przecie! Sodoma i gomora! Żadna matka za córkę nie chciała mieć powsinogi - smyranej przez samego Borutę pod spódnicami w miejsca newralgiczne, żadna nie marzyła o dziecku krnąbrnym, otwarcie lekceważącym wszelkie zasady. Wolały już dziewczynisko grzeczniutkie a milutkie, z rączętami ślicznie na podołku ułożonymi, rzęsami wdzięcznie mrugające, spojrzenia skromne na boczki rzucające. No, anielic zapewne chciały, a nie córek prawdziwych, z kości i krwi, która aż kipi w żyłach, aż wylewa się z garnka ich młodego, skrzącego się hormonami życia. Jednak zamiast uładzonych skromnisiek widziały szatanice wcielone, diablice rozpustne, machające tylko długimi ogonami pod spódnicami rozgrzanymi. Jeszcze tylko przypatrywały się tym diabelskim swoim nasionom żywota nieszczęsnego - czy aby która nie ma pod halką nieomal z namiętności ukrytej w ogniu stającą-jakiegoś czarciego kopyta. Jeszcze tylko przyglądały się włosom pannic rozdygotanych szałami ukrytymi - czy aby nie wystają spomiędzy nich jakieś różki podręczne - mięciutkie jeszcze, w fazie wzrostu lub twarde i poskręcane.
Kiedy tylko mogły - jeszcze jakieś testy na córkach robiły, by sprawdzić czy która nie jest czasami od dawien dawna stałą rezydentką czeluści piekielnych. Luśka już takie sceny widziała: mateńki co niedziela córki wierzgające do kościoła zaprowadzały, ciągnąc je mocą swej rodzicielskiej ręki do kratek proboszczowego konfesjonału, by tam w uchu księdza wszelkie grzechy nieczyste złożyły, godząc się na ciężkie pokuty i wielkie żale. Ta, która nie chciała - od razu wydawała się mateńce podejrzana, naznaczona występkiem i plugawością wielką. Aż bały się o tym mateńki mówić, bo to może ona już wianek straciła, panienką nie jest, cnotę swoją pod jakim drzewem sromoty pogrzebała... Niepewną cnota była także tego dziewczęcia, które zbyt długo przy konfesjonale milczało, raz purpurą a raz bladością twarz swoją spowijając. Jej zwlekanie, opieszałość - mogły bowiem wynikać z grzechu jakiegoś strasznego, którego wszetecznica jedna bardzo się przed księdzem proboszczem wstydziła i nijak wypowiedzieć go nie mogła. Jąkała się, plątała w formułkach spowiedziowych, prawie omdlewała, ale słowa jakieś konkretne z ust jej wyjść nie chciały.
A gdy już wyszły... To układały się w zadziwiająco podobne zdania:
Ona nie chciała.
Miała dać mu dowód miłości...
Zmusił ją...
Dał jej jakiś napój do pica i nie wiedziała co się dzieje...
Dopadł ją w krzaczyskach okrutnych, w szuwarach zarośniętych i siłą zmusił do uległości...
Powiedział, że ona z nim musi, bo on się inaczej przez nią zabije...
Groził, że sobie coś zrobi, jak nie będzie jego...
Obiecywał, że nie będzie bolało...
Obiecywał, że nie będzie z tego dzieci...
Mówił, że wszystkie panienki to robią...
Twierdził, że po tym się z nią ożeni, a sąsiedzi będą trzy dni tańcowali na jej weselisku...
A bo ona, a bo on, a bo oni, a bo koleżanka, kuma, sąsiadka - mówiły, twierdziły, obiecywały, opowiadały... Wyszło tak, a nie inaczej...
Gdyby się dało cofnąć czas...
Gdyby się dało w porę powstrzymać przed podciągnięciem do góry spódnicę kolorową...
Gdyby się dało przygładzić fałdki zmięte bluzeczek porozszarpywanych, przyszyć brzegi rozerwanych koronek i uzupełnić nitki w porwanych haftach...
"Dość, dość, dość! - krzyczał w końcu proboszcz, uszy zasłaniając skaleczone tyloma słowami wypowiedzianymi po próżnicy, skalane niepotrzebnymi wyrazami. - Marsz do chałupy, córo nieczysta, uklęknij w swej izbie przed obrazem Maleńki Przenajświętszej, a potem módl się o miłosierdzie nad twą biedną duszą! Ja ci pomóc nie mogę... No nie mogę przecie! Grzesznicą jesteś wielką, bezwstydną, ohydną! Rozgrzeszenia ci udzielić nie mogę, łaski żadnej wyprosić od Opatrzności dziś nie możesz! Pokutuj, córo nieczysta, pokutuj odtąd dniem i nocą! Może ci rozum wróci i odmieni twe serce brudami skażone. A teraz odejdź! Agape, Satanas!" - wykrzykiwał jeszcze proboszczyna w gniewie wielkim i już ku innej pannie rozwiązłej ucha nadstawiał, lico ku niej poczerwieniałe obracał.
Poniżona grzesznica wybiegała w kościoła z płaczem nieutulonym, a za nią gnała matka szalejąca, w gniewie wielkim i rozpaczą na dnie serca. A zatem jej córka jest wyklęta ze społeczności ludzi wierzących, a więc nie ma już dla niej ratunku! I włosy z głowy rwała, suknie na sobie szarpała. Co ona pocznie z taką sromotą co ludzie powiedzą gdy prawdę poznają?! A że się zaraz dowiedzą - tego była pewna, bo z kościoła plotki niosły się jeszcze szybciej do ludzi niż te przekazywane wytrwale z chaty do chaty. I nie było już wiadomo czy to wiatr gna to wiejskie plotkowanie, czy może kto szybki w nogach i ustach gadatliwych z prędkością niezwykłą je roznosi, czy może same się sieją, jak nasiona chwastów na polach.
Ludzie zaraz wiedzieli, ludzie zaraz zaczynali gadać! Ach, jakże oni uwielbiali te chwile konsumpcji plotki! Wyczuwali na języku jej smak, konsystencję, ciężar gatunkowy, świeżość i soczystość! A jakże im pachniała, jakie wonie czarowne roztaczała, jak kusiła wyglądem i jakimi egzotycznymi barwami się mieniła! Każdy głodny wiadomości innych niż te wypadające krowie spod ogona - zaraz ustawiał się w kolejce, by wiedzieć, by usłyszeć, by posmakować tego owocu przepysznego wiejskiego. Plotka podgrzana jeszcze na ruszcie nad paleniskiem, opiekana z lewej i z prawej strony, doprawiona ziołami i ździebkiem soli - smaczna była i pożywna. Prawdziwa strawa dla ducha i ciała! Nurzali się w niej jak świnie w błocie, pławili, ochlapywali jej obrzydliwością. Byle wytarzać się w niej, oblepić jej śluzami osobniczymi i płynami ustrojowymi!
Wiejska, niewyspowiadana przez proboszcza dziewczyna - siała wśród mieszkańców wsi prawdziwy postrach. Była niczym potwór jakiś straszliwy albo jakie monstrum demoniczne. Ludzie schodzili jej z drogi, jakby zapowietrzona była, chowali za siebie dzieci, by nie rzuciła na nie uroku, spluwali na ślady, które zostawiała na ziemi, doszukując się w nich kształtu czarcich kopyt. A że kto szuka, ten znajdzie - zwykle z wszelkich kształtów stóp pozostawionych na drodze wróżyli, że oto idzie szatańskie ziele co to kolejnych ofiar szuka. Biada im, biada! Lada moment może skierować swe diabelskie oczy na ich życie, a wtedy wyssie z nich wszelką radość, wszelką pobożność, wszelką myśl wzniosłą i pociągnie za sobą na dno piekła!
A potem dziewczyny naznaczone ową sromotą wiejską znikały, zapadały się pod ziemię, by nikt na wsi nie domyślał się gdzie się podziewają. Tylko ich matki wiedziały, bo to one przecie córy wyrodne przed ludzkimi oczyma ukrywały, by te w kryjówkach domowych swoje grzechy taiły. Czyniły to tak umiejętnie, że często nawet brat czy siostra takiego dziewczęcia niewyspowiadanego nie wiedział gdzie ono dokładnie przebywa, co się z nim dzieje i czy czego mu nie trzeba. W ten sposób kwoki - matki zapobiegały zepsuciu moralnemu całej rodziny, która co dzień oglądając zły przykład w chałupie pod strzechą -jeszcze by się mogła niemoralnością zarazić - jak chorobą śmiertelną i doprowadzić do ostatecznego upadku całą familię.
Luśka szukała właśnie takich schowanych głęboko w czeluściach nicości dziewczątek, które pochowały po różnych ciemnych kątach ich matki. Każdego dnia spacerowała po zabłoconych, krzywych drogach tej wsi zapadłej, by jakąś ofiarę zakazanej miłości przedmałżeńskiej namierzyć, ku światłu wyciągnąć, przyjrzeć się jej uważnie, uratować od zatracenia wiekuistego. Pomóc chciała nieszczęsnej, wyratować jej godność przez wieś całą podeptaną jej nieszczęścia odwrócić. I gdy tak po wsi spacerowała - wścibski swój nosek do każdego kątka wtykała, wzrokiem uważnym a dokładnym przeczesywała teren, szelesty i szepty tajemne - a nawet płacze nieziemskie uchem wyławiała. Gdzieś musiały być przecie te nieszczęśnice pokutujące, te grzesznice rozgrzane chucią i słabością ludzką gdzieś kryły przed ludziskami plotkującymi lica czerwone, rozpacze nieugaszone. Musiała je tylko przyuważyć, wypatrzeć, odszukać...
Szukała zatem... Czasami zdradzał je płacz nieutulony, który dochodził do jej uszu z chlewika jakiegoś zapomnianego lub ze stodoły rozwalonej. I szła w tym kierunku nieustępliwie, szła uparcie, szła z pewnością przeszywającą każdy krok i każdy czyn. A potem jej kroki ustawały, zatrzymywała się. Słyszała cichy oddech, kapiące łzy, szum smutku w pogniecionej duszyczce, trzaski wyłamywanych ze zgryzoty palców. Chciała pomóc, zawsze tylko chciała pomóc...
Oto była... Jedna, druga, trzecia dziewczyna. Urodziwe okrutnie lub szpetne nieludzko, ale przecie wszystkie zranione, z obnażonym bólem, wybebeszone z przyszłości i pragnień-szczęśliwego małżeństwa z porządnym kawalerem. Wiedziały, że z TYM nie mają szansy na normalny ślub i przyszłość. Wiedziały, że z TYM czeka je tylko ludzka pogarda i wytykanie palcami. Wiedziały, że muszą coś z TYM zrobić, zanim stanie się jeszcze bardziej widoczne i zmieni ich życie w dramat.
I coś z TYM robiły... Która tylko znała jaką wiejską babinkę, co to parała się czarami - zaraz ku niej biegła, a ta jej zwykle zadania wyznaczała, które miały od złego ją uchować. I dziewczątko głupiutkie - siedząc lub leżąc - zaraz wszystkie dziesięć palców pod siebie kładło - wierząc, że tyle lat w ciążę nie zajdzie i będzie mogło ze swoim lubym bezkarnie figlować. Próżna to jednak była metoda, skoro dziewczyna już w ciąży była!
Zdesperowana gotowa była zaraz łykać u znachorki jakie wywary, które by spowodowały przedwczesne poronienie. W końcu to przecie sama Hanka Czelczonka z Kobylina w siedemnastym już wieku zalecała, by podawać pannom rozwiązłym ziele zwane limoizą które psuje płód. Zmieszać je należało jednak wprzódy z maruną białą siemieniem marchwianym i czerwoną różą. A która pannica żadnej starej znachorki nie znała, musiała radzić sobie na własną rękę. Ponoć sprawdzona była pietruszka spożywana w nadmiernych ilościach, która mogła do niepłodności doprowadzić. Co jednak po pietruszce i niepłodności, skoro dziewczę rezolutne już pod sercem dziecko bękarcie nosiło? Dziewczyny wiedziały, że do poronienia doprowadzić może nadmierny wysiłek fizyczny, zatem skakały z drabin wysokich przy stodołach, zwierzęta gospodarskie oporządzały wytrwale, harowały bezustannie, by skutki swego grzechu odwrócić. A te, które w ukryciu były przez matki trzymane - starały się wszelkimi dostępnymi sposobami przebić pęcherz płodowy. Czasami przydawał się jakiś drut, nawet zardzewiały, choć groziło przez niego zakażanie i śmierć w męczarniach. Wiele wysiłku poświęcały spędzaniu płodu. W tym celu potrafiły długi czas moczyć nogi w ciepłej wodzie, a odważniejsze (może bardziej szalone?), gotowe były puszczać sobie krew. Zdeterminowane płukały kobiece wnętrzności dziwacznymi roztworami ziołowymi, stosowały na te miejsca grzeszne karbol w gąbce, proszki lub maści, które znachorki dla nich ukręcały pokątnie. Aplikowały sobie także zwitki waty zwilżone octem, jeśli tylko udawało im się na targu zdobyć takie rarytasy jak dobry, wonny ocet.
Gdy tylko Luśka myślała o tym, jakie bezeceństwa stosują te zrozpaczone dziewczyny, zaraz ją złość jakaś ogarniała ogromna! Taka głupota, taki niebezpieczny zabobon! Przecie one ryzykowały życiem, z czego chyba nawet nie zdawały sobie sprawy! Spędzanie płodu mogło przerwać życie nie tylko ich nienarodzonych, ale i ich! A matki zamiast wspomóc córki, oświecić je w ich stuporze zabójczym - jeszcze tylko dolewały oliwy do ognia: "Tak, tak ladacznico! - warczały często na widok swych pannic udręczonych pozamałżeńską ciążą. - Wiedziałaś jak swoje dziewictwo zepsuć, to teraz i wiedz, jak masz je naprawić! Ja się twoim bękartem zajmować nie będę, gęby głodnej karmić nie zamierzam! Jak tylko coś ci przy piersi zakwili - won z chałupy na mróz i zimno nieludzkie! Nie będziesz ze sromotą po wsi całej się obnosiła, jakby to były jakie odznaczenia czy medale! Pójdziesz precz z domu, gdzie cię oczy poniosą!". I zastraszone dziewczęta jeszcze bardziej pragnęły pozbyć się mieszkańca ich upodlonego brzucha, który je mógł skazać na tułaczkę odwieczną. Czasem której rzeczywiście udawało się pozbyć ciąży i jeszcze przy tym samej przeżyć, częściej jednak w chorobę wpadały, krwotoku dostawały i w szybkim tempie żegnały się z tym światem niesprawiedliwym, który poza kilkoma chwilami przyjemności z ukochanym, tylko ból i śmierć przedwczesną przyniósł.
Z tym się jakoś Luśka nigdy nie mogła pogodzić - żeby tak młode pannice tak błyskawicznie świat ten opuszczały w boleści wielkiej, wytarzane w pogardzie ludzkiej. Umyśliła sobie zatem, że będzie niczym Stasia Bozowska, która na wieś zajechawszy - oświatę wśród dzieciaczków szerzyła. Luśka oświaty szerzyć nie zamierzała, ale seksualne oświecenie. Sama będąc akuszerką - chciała pomóc dziewczętom nieszczęsnym w mękach porodowych. Chciała je namawiać, by nie psuły i nie spędzały płodów, by urodziły te swoje bękarciki przesłodkie, a już ona się nimi zajmie. Planowała bowiem ochronkę na tej wsi zapadłej założyć i zająć się najczulej jak mogła dziećmi poczętymi nie w małżeńskich piernatach, ale w stogach siana, stodołach, gęstym zbożu, trawie za chałupą leśnych krzakach. Chciała od nich odpędzić wiejski fetor i mizeryję wszelaką biedę okrutną i niedolę ciężką. Gotowa była zrobić wiele, by dzieciaczki po podrośnięciu nie biegały boso, nago albo w cieniutkich, poszarpanych koszulkach na grzbiecie, bez nauki, edukacji, ogłady. Przeciwdziałać chciała temu, by cała wieś zwała ich bękarcimi powsinogami. Starała się, aby tych biedaczysk nie rozdziobały wiejskie kruki pogardy, wrony nietolerancji czy konserwatyzmu.
Akuszerką była jej matka, babka i prababka, powołanie to i odpowiedzialność przechodziło z pokolenia na pokolenie. Słyszała, że w roku 1521 ukazał się ponoć pierwszy polski podręcznik położnictwa dawnego - traktat “O dziatek rodzeniu", który pewnie by wielką popularnością się wśród znachorek cieszył - tyle, że rzadko która czytać i pisać potrafiła. Dawniej, jakoś tam przed szesnastym wiekiem, zajęcie to - czyli sprowadzanie na świat dzieci - wykonywane było przez babki, matrony, zwane także sage femme. Wiekowe były na ogół te kobieciny utrudzone, ale wśród nich zdarzały się także młodsze wdowy z dziećmi. Czerpały z medycyny ludowej i wiedzy szeptanej z ust do ust. Babka uczestniczyła we wszystkich ważniejszych uroczystościach - chrztach, mszach jubileuszowych, a od późnego średniowiecza to potrafiła nawet przygotować dla rachitycznego niemowlaka chrzest z wody, gdy niebożątko na jej rękach swego końca już tylko wyglądało. Zawsze przy sobie nosiła flakonik tej świętej wody, przez samego wiejskiego proboszcza pobłogosławiony. A jakie potrafiła cuda wyczyniać z rodzącą i jej szałami bólowymi! Toż prawdziwy był z niej porodowy prestidigitator! Stosując odpowiednie proporcje naparów z ziół i tajemnych mieszanek, odganiała od rodzącej cierpienie i szatany rozgrzane do czerwoności z widoków nieprzystojnych. Jak pierworódka mordę darła po próżnicy, zaraz dostawała przeciwbólowe mikstury ze sporyszu, melisy, liści laurowych, bylicy, kilku gatunków lilii oraz tytoniu.
Chodziła Luśka po wsi całej i dziewczyn wyszukiwała: tych, co dopiero niecnocie się oddawały, a potem wyczekiwały niecierpliwe plamienia comiesięcznego, które niestety nadejść nie miało. Szukała takich pannic, co to je mamuśki za drzwiami stodoły zamykają w tajemnych izdebkach hodują za nogę do ławy przywiązują. Chciała zapobiegać ich desperackim czynom, atakom na własne życie, depresjom wielkim, dramatom rodzinnym. Chciała wziąć je pod swoje skrzydła piastunki - opiekunki, ochronić przed smuteczkami i nędzami żywota codziennego. Pragnęła im na nowo przywrócić pewność siebie, by nie wpędziły się w tunel bez wyjścia, na którego końcu czeka na nie tylko jedna, straszliwa droga: dzieciobójstwo.
A choć pannice wcześniej do chędożenia z chłopami namolnymi były bardzo skore, to już często ani myślały przyznawać się przed akuszerką - "opiekunką bękarcich aniołków", jak ją nazywały, do spółkowania z mężczyznami rozognionymi, z płonącymi zmysłowością wąsami i rozpalonymi czubami, pełnymi warcholstwa zmysłowego. Nieśmiałość taka zaraz je chwytała, sromota niespodziewana atakowała - i już ani słówka jednego nie mogły z siebie wykrzesać, ni zdania pełnego, ni wszcząć procesu pomyślunku w główce. I matule zadania akuszerce nie ułatwiały, do córek z brzuchami się nie przyznawały, a gdy która przypadkiem z bebechem olbrzymim gdzie na moment się okazała, zaraz jej matka przysięgała na wszystkie świętości, że to od grochu młodego jej córkę tak wzdęło okrutnie, że teraz chodzi jak grubaska jakaś nadmuchana. "Toż i cała tajemnica! - śmiała się zawsze sztucznie, od niechcenia machając rękami. - Jaka ona tam moralnie podejrzana! Toż to tylko grubaśnica przebrzydła, co to umiaru w jedzeniu nie uznaje! Toż ją Amor żaden nie trafił, a jeno zbyt duży garnek grochu wydymającego zżarła! Jak się zaraz za chałupą do dziury w ziemi dobrze wypnie, to jej brzuch zniknie i nie będzie ni śladu tego zamieszania niepotrzebnego!" - matka biła się w piersi i zarzekała na wszelkie świętości, że pannica pobożnie żyje. Nic - tylko praca i modlitwą,, "ora et labora" od rana do nocy, co chwilę do nieba oczy wznosi, pieśni nabożne intonuje, litanie odmawia głosem natchnionym, pacierze szepcze, w wodzie święconej to się wręcz kąpie każdego wieczoru. Jakby taka słodka, niewinna duszyczka mogła do jakich bezeceństw w mężczyznami brudnymi doprowadzić, jakby mogła spódnice wysoko zadzierać, nogami gołymi fikać, do grzechu doprowadzając śmiertelnego? Toż to sama niewinność, lilija czysta i nieskalana!
Niestety, owe "nieskalane lilije" wciąż w ciąże zachodziły, brzuch pękaty pod spódnicami coraz szerszymi upychały, bękarcki nowe rodziły. Biegały potem takie niebożęta umorusane po wsi całej - niedoglądane i niezaopiekowane. Gdy któreś potem do jakiej gnojówki wpadło, do rzeczki za lasem czy gdzieś za czym poleciało i przepadło, rodzina cała często z ulgą oddychała, że problem niewygodny sam się rozwiązał bez ich udziału. Wstydem było bowiem wielkim dziecię nieślubne posiadać. Przecie to jawny i namacalny dowód życia rozpustnego, orgiowania z szatanami. Wieś surowo osądzała miłośniczki harców diabelskich. Miały potem olbrzymie trudności ze znalezieniem męża jakiego, który by ich sromotę panieńską zakrył. Już prędzej czekał je los starych panien, które to chętnie każdy we wsi po kątach ciemnych obmacuje i chędoży, ale żaden nie zamierza z nią do ołtarza maszerować, ślubów dożywotnich składać. Jakże bowiem egzekwowałby od niej potem wierność oraz uczciwość małżeńską? A te ich dzieci bękarcie? Popychane, poniewierane, zapomniane...
Luśka aniołkowa po nocach nad ich losem płakała, morze łez wylewała, do poduszki wyła, księżyc mając za świadka swej boleści przeogromnej. A potem po naradzie z sołtysem oraz proboszczem - wygospodarowała ze swojej obory kącik maleńki, gdzie ochronkę założyła. W tym też miejscu zabrała się za edukowanie wiejskich panienek, co to nie zawsze wiedziały czym kończą się konszachty z męskim przyrodzeniem, te wszystkie baraszkowania pod spódnicami, śmichy i chichy, powłóczyste spojrzenia, zaloty i figlowanie, trzepot wstążek na wietrze i szelest spódnic nęcący, zapachy intymne i dziwne gorąco w lędźwiach. One jednak tylko oczy i uszy zasłaniały wstydliwie, wiercąc się na ławach niemiłosiernie, jakby je jakie pchły podskubywały. Ni rozmawiać z nimi poważnie się nie dało, ni tłumaczyć im zawiłości damsko - męskich relacji.
"Im tylko głupota w głowie, a nowe łaszki, korale, fidrygałki! - myślała Luśka ponuro.
- Na nic to moje bajanie, one nie chcą słuchać, nie chcą wiedzieć! Najwyraźniej pasuje im z losem toczyć co miesiąc boje, zastanawiając się czy oto zajdą czy nie zajdą z dostarczycielem rozkoszy słodkich cielesnych... " - i taki jakiś smutek ją ogarniał, taka beznadzieja ponura, bo to jakby grochem o ścianę uderzała, jakby tylko bez sensu pięściami w drzwi stodoły biła. Panienki chichotały, łaskotały się tu i ówdzie dziewczyńsko, coś tam sobie szeptały na uszka, tajemnicami się wymieniały na śmierć i życie, a gdzieś tam może wewnątrz ich łon skalanych rósł jaki berbeć pozamałżeński, który - gdy tylko się urodzi, na poniewierkę skazany będzie.
I pochlipywała sobie na taką myśl Luśka cichutko, i rączki załamywała! Nie wiedziała jak pomóc dzieciom niechcianym, jak je otoczyć troską podobną do matczynej, jak w nich zaszczepić poczucie własnej wartości, pewność siebie, wiarę we własne siły? Pragnęła, by z tych maluchów odrzuconych wyrośli wartościowi ludzie, wyznaczający sobie życiowe cele i dążący do ich realizacji. Czy jednak miała taką moc sprawczą czy mogła ingerować w umysły tych małych ludzi? Ufali jej, zwierzali się z tajemnych sekretów, dzielili znalezionym w polu cudacznym kamykiem czy kolorowym piórkiem, zgubionym przez beztroskiego ptaka. Gdy nie patrzyli - przyciskała te ich prezenty mocno do serca i prawie wyczuwała w nich duszę materii. Jakże chciała im pomóc! Gotowa drapać pazurami, walczyć z przeciwnościami losu w pojedynku na topory, deptać każdego, kto tylko stanie jej na drodze, byle tylko ofiarować choć jednemu z tych zapomnianych dzieciątek namiastkę domu. Byle dać mu kopiastą łyżkę strawy, owinąć kokonem miłości i z takim dopiero osobistym ekwipunkiem wypuścić w mroczne czeluście ciężkiego żywota.
W stodole zaadaptowanej na ochronkę dzieciaczki się jednak nudziły, choć wynalazła kilka skruszonych panienek bez wianka, by jej przy maluchach pomagały, a tym samym odkupiły swoje winy najczarniejsze, które się do nich przylepiły niczym błoto. Bękarciki jednak - tu, w zamknięciu - czuły się nieszczęśliwe i zniewolone. Przecie całe prawie życie spędzały na polu - smagane wiatrem, opiekane słońcem, kołysane światłem księżyca. Żywiły się tym, co im dobrzy ludzie rzucili, co im kto ofiarował czasem. Zalęknione i głodne, ale przecie przyzwyczajone do tych surowych warunków, do tej znojnej rzeczywistości, do tej nędzy ludzkiej i rozpaczy olbrzymiej.