„Zostałem pisarzem, żeby móc wylegiwać się w łóżku do południa. Adorujcie mnie, od tego do cholery jestem" – mawiał. Przysysał się regularnie do szyjki butelki z procentami - tak jak niemowlak przysysa się łapczywie do piersi matki. „Alkohol jest prawdopodobnie jedną z najlepszych rzeczy, jakie pojawiły się na Ziemi – oprócz mnie, tak... to dwa z największych objawień na powierzchni Ziemi. Więc… pasujemy do siebie. Na większość ludzi działa skrajnie wyniszczająco. Ja jestem tu wyjątkiem" - chełpił się z ironicznym błyskiem w oku. Stworzona przez niego w prozie postać Henry’ego Chinaskiego – będąca jego alter ego, wyrażała poglądy samego twórcy: „Powiem szczerze: byłem przerażony życiem, tym wszystkim, co człowiek zmuszony jest robić tylko po to, by mieć na jakąś strawę, kąt i odzienie. Dlatego właśnie nie wstawałem z łóżka i piłem. Kiedy pijesz, to świat nadal gdzieś tam sobie istnieje, ale przynajmniej na chwilę zdejmuje ci nogę z gardła".
By opisać postać Charlesa Bukowskiego, musielibyśmy wykorzystać połowę znanych nam określeń, ale przede wszystkim tych o charakterze negatywnym. Był awanturnikiem, pijakiem, hedonistą, macho, buntownikiem, seksoholikiem, znawcą melin, podejrzanych barów, spelun, ciemnych uliczek i burdeli. Pracował między innymi jako operator windy, ochroniarz, parkingowy, zmywał naczynia, naklejał plakaty w podziemnych korytarzach metra, spotkać go można było na stacji benzynowej oraz w fabryce ciast i ciasteczek. Ale był także poetą i pisarzem, który swoim lapidarnym, dosadnym, pełnym wulgaryzmów stylem pisania gorszył i szokował purytańskich czytelników. Traktowano go jako niepokornego kronikarza amerykańskiego życia klasy robotniczej, który opisuje rzeczywistość przy pomocy reporterskich chwytów. Nie jest jednak biernym reporterem, chłodnym obserwatorem, ale uczestnikiem i kreatorem toczących się wokół niego wydarzeń. „Większość tego, co opisałem, przydarzyło mi się naprawdę" – zapewniał. Sam siebie określał człowiekiem szczególnego rodzaju: „kosmaty mrok, niepraktyczne rozmyślania i stłumione żądze". Uważał swój styl życia za rodzaj wieloletniego samobójstwa, ale nie zamierzał porzucić wygodnego stołka w podrzędnym barze, szumiących w uszach procentów i męczarni po kacu. „Ależ to musi być frajda być naprawdę wybitnym pisarzem, nawet jeśli na końcu czeka nas romans ze strzelbą" – twierdził w „poplamionym winem notatniku". Wyznawał z rozbrajającą szczerością, że pociągają go nie te rzeczy, co trzeba: picie, lenistwo i kobiety. Szczególnie podobały mu się te z marginesu społecznego – prostytutki i alkoholiczki. Wolał, aby zamiast ładnej buzi – szybko zaciągnęły go do łóżka. Ślicznotki nie poruszały jego zmysłów i nie nakręcały lubieżnych instynktów – porównywał je do talerza z zupą: może jest i zdrowa, ale kogo tak naprawdę kręci jej widok? Był zresztą przekonany, że nie ma brzydkich kobiet – każda może mu się przydać do badań nad tą dziwaczną, nadwrażliwą płcią. I badał je wszystkie, badał z entuzjazmem neofity, przez całe swoje życie. Zapytany ile z nich zbadał aż nazbyt dokładnie – odpowiadał, że liczba ta przekracza tysiące. Owocem tych doświadczeń z furkoczącymi spódniczkami jest książka „Kobiety". Gdy tytuł znalazł się na rynku, wiele z jego partnerek poczuło się oszukanych. Były oburzone, że sportretował je w tak naturalistyczny, cyniczny sposób i zniszczył im reputację.
Mawiał, że jeśli rodzicom podoba się to, co robimy – jest źle. Dopiero, gdy zainteresuje się nami policja – możemy być z siebie dumni. Twierdził, że w życiu interesuje go tylko pisanie, picie i… seks. Chodził po barach i bezustannie przechwalał się swoją jurnością. Czasami groził kelnerom nożem, co wywoływało wśród nich ataki paniki, bo pisarz miał około 180 centymetrów wzrostu, masywną budowę ciała i nieproporcjonalnie dużą głowę. Na ulicy potrafił rozpiąć spodnie i pokazać przechodniom swoje genitalia, które czule nazywał „fioletową cebulą". W opowiadaniu „Wyznania faceta tak dalece zbzikowanego, że żyje z bestiami", pisał: „Szpitale, więzienia i burdele – oto prawdziwe uniwersytety życia. Mam dyplomy wielu takich uczelni. Mówcie mi «Wasza Magnificencjo»".
Dyslektyk z trądzikiem
Początkowo nic nie zapowiadało, że „Buk", jak go powszechnie nazywano, będzie traktować codzienne życie z taką dezynwolturą. Urodził się w roku 1920 w Andernach w Niemczech, jako Heinrich Karl Bukowski, syn wojskowego i Niemki. Miał w żyłach domieszkę krwi polskiej, stąd może jego skłonność do pijaństwa? Jego babcia ze strony ojca pochodziła z Gdańska. Inna sprawa, że ówczesny Gdańsk nazywał się Danzig i był częścią Niemiec. Gdy chłopiec miał trzy lata – rodzice przenieśli się do Stanów Zjednoczonych. Ojciec imał się różnych zajęć, pracował między innymi jako mleczarz, na ogół jednak podgryzany był przez upartego szczura bezrobocia. Frustracje zawodowe wyładowywał na rodzinie, szczególnie na synu.
Ojciec w oczach Bukowskiego był zawsze postacią negatywną, taką „fuj i be", nie szanował więc jego zdania, czuł do niego wyłącznie obrzydzenie. Zdawał sobie jednak sprawę z faktu, że ciężkie dzieciństwo „zapłodniło" jego wenę twórczą i popychało w kierunku pisarskiej analizy na kartkach maszynopisu. Wytrwale pisał – nabijając litery na ostre szydło ironii: „Do dziś się śmieję, kiedy przypomnę sobie, jak mówił mi, że skończę jako lump. Hej, miał rację, ale nigdy nie przypuszczał, że wyjdę na takiego szykownego lumpa". Nienawidził ojca, weterana I wojny światowej, który próbował wprowadzać w stworzonej przez siebie rodzinie wojskową dyktaturę. Bił syna trzy razy w tygodniu, od ukończenia przez malucha sześciu lat do jedenastego roku życia. Powód zawsze się znalazł, podobnie jak pasek do brzytwy, którym z pasją uderzał dziecko. Przemoc fizyczna zakończyła się dopiero wówczas, gdy Charles osiągnął wiek 16 lat i po raz pierwszy w czasie awantury postawił się ojcu. Gdy ten wyciągnął na niego rękę, syn mu oddał bolesny cios. Odtąd razy ze strony despotycznego mężczyzny ustały, ale mężczyzna wciąż niszczył syna psychicznie. Ten zaś przez wiele lat nie potrafił się przed nim obronić – brak urody połączony z ropnym trądzikiem, ciężki los emigranta i wrodzona nieśmiałość, ulepiły z niego osobę, która w młodości biernie poddawała się wyrokom losu.
Zaczął pisać już jako trzynastolatek. Miał wówczas twarz całą w jątrzących się krostach. Miał także w domu zwykły zeszyt oraz ołówek. I dysleksję. Pewnego dnia spontanicznie połączył oba te przedmioty i zrozumiał, że uruchomił się w nim jakiś mechanizm, z którym dobrze się poczuł. W Los Angeles zapisał się na kurs dziennikarstwa w miejscowym college'u. Zamiast jednak pilnie studiować, przez dwa lata unikał zajęć i wypowiadania się w sztywnych ramach prasowych artykułów. Po zakończeniu nauki nie mógł znaleźć pracy w żadnej redakcji. Amerykańskie gazety stanowiły bowiem zamknięte enklawy, które niechętnie witały młodych, zbuntowanych żółtodziobów. Bukowski przez całe życie twierdził, że gdyby wówczas udało mu się sforsować te zamknięte przed nim drzwi redakcyjnych pokoi, byłby bardzo dobrym dziennikarzem. Z pewnością znakomicie poradziłby sobie przy pisaniu tekstów reporterskich, wędrując niedbałym krokiem po niebezpiecznych marginesach życia.
Pijane wiersze listonosza
Dziennikarstwo jednak kopnęło go silnie w tyłek i Charles Bukowski musiał poszukać innych sposobów wyzwolenia swojej twórczej ekspresji. Nie porzucił myśli o pisaniu, ale uznał, że litery muszą w nim jeszcze dojrzeć, wykluć się ze skorupki, potem poczłapać po świecie niczym bezradne pisklaczki, by stopniowo kłapać już ostro własnym dziobem. Pragnął także wyzwolić się z okopów despotyzmu swojego ojca i posłusznej mu we wszystkim matki. Postanowił więc wyruszyć w podróż po zakurzonych Stanach Zjednoczonych. Uznał, że tylko podczas swobodnego, niespiesznego włóczenia się ulicami kolejnych miast i wsi, jest w stanie zebrać doświadczenie i wrażenia, które pomogą mu w pisaniu. W początkach lat 40. XX wieku spał więc w tanich pensjonatach i podejrzanych, zawszonych hotelikach, w jakich mogłyby rozgrywać się filmy Alfreda Hitchcocka. Jako że gruby zwitek banknotów nigdy jakoś w tym czasie nie wypychał mu tylnej kieszeni spodni, za pożywienie przez długi czas musiał mu wystarczyć jeden batonik dziennie. Wydawał na niego 5 centów. Zjadał go zwykle w nocy, długo celebrując jego smak, fakturę i konsystencję. Tworzył pięć opowiadań tygodniowo. Wysyłał je do wszystkich możliwych pism literackich, gazet codziennych, tygodników, miesięczników i kwartalników, ale wydawcy zwykle je odsyłali. Zresztą dobrze było jeśli w ogóle raczyli zareagować i zwrócić mu tekst. Wielokrotnie zdarzało mu się jednak stracić swoje zapiski, gdy wydawcy nie pamiętali, by odesłać autorowi literackie wypociny. A należy pamiętać, że były to czasy, kiedy punkty ksero nie działały jeszcze na każdym rogu ulicy, a komputery nie były powszechnie dostępne i nie przechowywały zapasowych kopii plików. Bukowski bezpowrotnie stracił wiele tekstów, które wylądowały w koszach na śmieci wydawców. Znalazły się tam nie dlatego, że były złe – nie były po prostu dość dobre. Mimo to Charles nie ustawał w maniackim operowaniu narzędziem słowa - postanowił, że w końcu uda mu się napisać opowiadanie, które zapewni mu sławę. W międzyczasie pracował jako robotnik, a także w sklepie z damską odzieżą. Gdy w końcu kilka jego tekstów zostało opublikowanych, nie odczuł spodziewanej satysfakcji. Wiedział, że napisał setki odrzuconych przez redakcje opowiadań, które – niczym schodki, doprowadziły go do momentu, w którym udało mu się wypracować swój charakterystyczny, indywidualny styl. Mroczny, demoniczny, ale silnie brzmiący wśród ówczesnej ugrzecznionej prozy amerykańskich twórców. Bukowski uznał, że oto nadeszła chwila, kiedy jego włóczęga po kraju musi dobiec końca. Przed rokiem 1950 przeniósł się do Los Angeles i rozpoczął w tym Mieście Aniołów alkoholowe tournée po barach. Z aniołami niewiele miał wspólnego – ilości wypitego przez niego alkoholu skutecznie uniemożliwiały mu wzbicie się na skrzydełkach ku niebu, a także pląsanie w czasoprzestrzeni z aureolką nad głową. A puszek z napojem „Red Bulla" nie było jeszcze wówczas w sprzedaży…
Za wypity alkohol musiał jednak czymś zapłacić. Jakoś tak się składa, że jak dotąd najlepszą formą owej zapłaty są niestety pieniądze. Bukowski przerwał więc pracą zawodową swoje pijackie awantury i głośne libacje. W roku 1952 rozpoczął pracę w urzędzie pocztowym. Przeobraził się w listonosza, jednak wizualnie nie prezentował się najlepiej. Bez względu na to, jak bardzo się starał – ubranie zawsze na nim źle leżało, a nalana, znaczona bliznami po trądziku twarz – odstraszała klientów. Z pewnością z lekkim niepokojem w sercu, drżącymi dłońmi – odbierali od niego listy i rachunki pocztowe. Znosili jego wizyty w swoich domach przez dwa i pół roku, po czym z ulgą pożegnali. Bukowski złożył wymówienie. „Praca mi szkodzi" – napisał w liście do pracodawcy. Miał dość sztucznej grzeczności, wiecznego podporządkowywania się przepisom, codziennej powtarzalności zajęć, rutyny i zjadanej kilogramami nudy. Dokuczały mu wrzody żołądka, które ostatecznie pękły, doprowadzając pisarza do silnego krwotoku. W szpitalu przeżył ciężkie chwile. Gdy w końcu z niego wyszedł – poczuł, że otrzymał od losu drugą szansę. Zatrudnił się jako kierowca ciężarówki i kupił swoją pierwszą maszynę do pisania. Choroba uruchomiła jednak najwyraźniej jakieś nieznane mu dotąd pokłady wrażliwości, gdyż zamiast pisać prozę – zaczął tworzyć poezję. Ilekroć siadał na krześle przy swojej maszynie i próbował napisać opowiadanie, palce wystukiwały szybkim rytmem kolejny wiersz. Niecierpliwie bębnił opuszkami w klawisze, aż jeden wiersz w cudowny sposób rozmnożył się w setki poematów. Znów codziennie, nałogowo wysyłał je do wydawnictw, choć przecież zdawał sobie sprawę z faktu, że na poezji się nie zarabia.
Wyskakujące spod jego palców liryczne wiersze, nastroiły go najwyraźniej filozoficznie i nagle zatęsknił do bezpiecznej, stabilnej pracy w urzędzie pocztowym. Owszem, nadal jej nienawidził, ale wiedział, że dzięki niej ma szansę w przyszłości na skromną emeryturę. Pisanie samych wierszy mogło na niego sprowadzić wyłącznie głód i starość w przytułku dla bezdomnych. Ubiegając się o stanowisko pracownika sortowni miejscowej poczty, napisał pełne egzaltacji pismo i to stylem, który był mu całkowicie obcy. Stwierdził w nim, jakoby praca ta była spełnieniem jego życiowych oczekiwań. Był przekonujący, więc w roku 1958 udało mu się zasiąść w pomieszczeniu sortowni. Nienawidził każdej sekundy w tym miejscu – mimo to trzymał się tej posady aż 12 lat. Na tyle też lat musiał zmienić swój rytm dobowy – pracował tam tylko nocami, a w dzień pisał. Było to o tyle utrudnione, że z powodu wyczerpującej pracy na akord, dokuczały mu silne bóle rąk. Czasami nie był w stanie ich swobodnie podnieść. Mimo to nie wyobrażał sobie, by dzień minął bez zapisania kolejnych stron tekstu. Zasady codziennych zapisków przestrzegał nawet wówczas, gdy na świecie w roku 1964 pojawiła się jego córka Marina. Nie mógł pisać jednak w jej obecności – niemowlę wiecznym płaczem i krzykiem całodobowo dezorganizowało życie całego domu. Jej ojciec - stwórca i twórca, musiał wynająć osobny pokój, by móc połączyć ze sobą choć dwa zdania, nie słysząc w tle dzikich ryków swojej kontestującej wszystko córki.
Studolarowy pisarz
W jednej z najbardziej znanych w latach 60. XX wieku undergroundowej gazecie „The Los Angeles Free Press" - publikował felietony z serii „Zapiski starego świntucha" („Notes of a Dirty Old Man"). Kolumna Bukowskiego została przeniesiona z pisma „Open City", do którego wcześniej pisywał, nim gazeta nie padła. W swych felietonach opisywał z humorem codzienne życie, owiane dymem z papierosa oraz dni zanurzone w morzu alkoholu. Pływał w nim bez maski tlenowej i płetw, ze skrępowanymi przy pomocy procentów rękami oraz nogami. To prawdziwy cud, że przedwcześnie nie utonął. Najwyraźniej na ratunkowy haczyk odławiał go wciąż przymus regularnej pracy. Osoba, która jednak ów haczyk trzymała w dłoniach – nagle uległa zmianie. W jego życiu pojawił się wydawca – John Martin, który drukował wiersze twórcy i starał się wspierać jego talent. Niespodziewanie w roku 1969 wpadł na szatański plan: zaproponował Bukowskiemu, by ten porzucił pracę na poczcie i całkowicie poświęcił się pisaniu. Zadeklarował, że do końca życia pisarza będzie mu wypłacał co miesiąc 100 dolarów – i to bez względu na to, czy ten kiedykolwiek jeszcze coś napisze. Bukowski – po wypaleniu kilkudziesięciu papierosów i wypiciu kilku butelek wódki, był gotowy na zmianę w swoim życiu. Z ulgą porzucił sortownię listów i na dobre utknął przy swojej maszynie do pisania. No, może niezupełnie utknął… Nie porzucił przecież wędrówek po barach, w których wciąż zbierał „materiał twórczy", tradycyjnie konserwując go w alkoholu. Przebiegły wydawca zasugerował, by autor powrócił do pisania prozy – tylko ona mogła zapewnić mu finansowy sukces. Legendarna „ćma barowa" - ze strachu przed klęską przedsięwzięcia – w cztery tygodnie napisała swoją pierwszą powieść - „Listonosz". Autor miał wówczas 49 lat. Potem powstały kolejne – „Faktotum", „Kobiety", „Z szynką raz!", „Hollywood" i „Szmira", którą ukończył tuż przed śmiercią. Jego twórczość realne dochody zaczęła mu jednak przynosić dopiero gdy przekroczył 50 lat. Odtąd bez przeszkód przepuszczał pieniądze na wyścigach koni, alkohol, kobiety i płyty z muzyką klasyczną. Jego teksty dotarły do wielu ludzi z klasy robotniczej, którzy wcześniej rzadko kiedy sięgali po słowo pisane. Wcześniej zamiast bazgraniny zdecydowanie woleli butelkę z trunkiem. Wywarł też duży wpływ na innych artystów, wśród których jest Tom Waits, Bono z U2, Axl Rose z zespołu „Guns N’Roses" czy aktor Sean Penn. Na jego postaci wzorowana jest sylwetka Hanka Moody’ego z serialu „Californication". On sam podziwiał talent Ernesta Hemingwaya, Fiodora Dostojewskiego, Walta Whitmana. Nie szukał jednak nigdy towarzystwa innych pisarzy – od eleganckich przyjęć w pięciogwiazdkowych hotelach wolał tanie mordownie, w których wnętrzu mógł oberwać w twarz i zalać się krwią. Dopiero wówczas, gdy był obolały, spuchnięty, a z jego rozciętej wargi kapała krew - czuł, że naprawdę żyje.
Popularność go zdumiewała, ale i onieśmielała, choć starał się tego nie okazać. Stres niwelował alkoholem. Butelkami alkoholu. Strach roztapiał gorącymi, wulgarnymi komentarzami, które elektryzowały publiczność. Tłumy właśnie na to czekały. Miały nadzieję, że usłyszą stek przekleństw albo kilka wulgaryzmów, bo były one nieomal jego znakiem firmowym. Tym samym Charles Bukowski stał się więźniem swojego mitu. W początkach kariery na jego spotkania autorskie w Los Angeles przychodziło około 20 do 30 osób. Zwykle siedział w swobodnej pozie za biurkiem – w kłębach dymu, a w dłoni trzymał butelkę alkoholu. Chwytał ją mocno za szyjkę w taki sposób, że wyglądała niczym martwa, smętnie zwisająca gęś. Spotkanie zaczynał w swoim zaczepnym stylu: „Jak zacznę czytać wiersz, a ktoś mi przeszkodzi, wykopię go z miasta". Zwykle znajdował także kilka słów dla swoich czytelniczek: „Chcecie więcej wierszy? Błagajcie mnie! Jeszcze jedno piwo i wezmę was wszystkie". Spoglądając na czekające na niego kolejne trunki, zastanawiał się prowokacyjnie: „Nie wiem czy nam wystarczą dwie butelki…. Może to trzybutelkowy wieczór autorski?". Gdy jego nazwisko zaczynało być coraz bardziej znane – chciały go oglądać tłumy. Na jedno ze spotkań, które zorganizowano w San Francisco, przyszło ponad 700 osób. Zdumiony pisarz – wspomagany stresem i tradycją - upił się przed występem na scenie, a potem jeszcze swój stan pogłębiał. Tuż przy nim stała bowiem na scenie lodówka, w której chłodziły się kolejne butelki piwa. Na zapleczu pisarz zwykle nie szukał dodatkowych chwil na kontakty z fanami, ale naczynia, do którego mógłby zwymiotować. Zresztą, nienawidził spotkań autorskich. Nie ukrywał, że uczestniczy w nich tylko dla pieniędzy.
Sławę poza granicami Stanów Zjednoczonych zyskał za sprawą Carla Weissnera, tłumacza swoich książek na język niemiecki. To on odkrył jego prozę dla czytelnika niemieckiego, organizował dla niego trasy promocyjne. Bukowski dość sceptycznie witał się z nagle osaczającą go sławą: „To wszystko przyszło za późno, goście z kamerami… Wiedziałem, że tak będzie. Marzyłem, że wtedy was pogonię (…) i powiem: «Wsadźcie je sobie gdzieś!». Za późno… Jestem zbyt silny. Bogowie dali mi solidną zbroję. Stwardniałem we właściwym miejscu i czasie" – mówił w jednym z wywiadów.
Gdy miał już dość barów, alkoholu i anonimowych ciał kobiet, chował się we wnętrzu jaskini samotności. Znakomicie czuł się sam ze sobą. To w końcu jemu przypisuje się te nieco buńczuczne słowa: „(…) nigdy nie czułem się samotny. Lubię siebie. Jestem najlepszą rozrywką, jaką mam".
Nie próbuj
Krytykował świat, który próbował upodobnić się do kolorowej budowli z klocków Lego. Odrzucał wszelkie życiowe ozdobniki, niepotrzebne rzeźbienia i stylizacje. Nie znosił Ameryki widzianej przez pryzmat bajek Disneya - świata, w którym wszytko jest takie ładne i grzecznie ułożone. Drażniła go wiecznie uśmiechnięta Myszka Miki, którą z ironią nazywał „trójpalczastym skurczybykiem". Kultura Stanów Zjednoczonych oszalała na jej punkcie, a on stał na stanowisku, że prawdziwe życie nie jest takie barwne i słodkie jak w bajkach Walta Disneya. W swojej twórczości starał się więc pokazać wszystkie te brudne, pełne niebezpieczeństw kąty, w które nikt nie zagląda, dotrzeć do miejsc, w których można dostać bez powodu „po mordzie", chciał poznawać ludzi, których blizny i rany ciała są jak mapa realnego, wartościowego doświadczenia.
Pisał gniewem, złością, agresją, buntem, nienawiścią, szałem, uniesieniem. Każde wystukane na maszynie zdanie przefiltrowywał przez ogień alkoholu; narodziny każdej litery fetował łykiem czegoś mocniejszego. Okadzał swoje teksty świętym dymem tytoniu, by okrzepły na tym świecie, umocniły swe fundamenty nikotynowymi drobinkami popiołu. Przy biurku był dla siebie bardzo wymagający – starał się napisać minimum dziesięć stron dziennie tekstu prozatorskiego. Gdy jednak zaczynał pisać – nie liczył stron, czasu ani kolejnych butelek wypijanego alkoholu. Wchodził w trans doznań tak silnych, że często wręcz zapominał o jedzeniu (czasami to zapominanie było o tyle ułatwione, że nie miał pieniędzy na zakup czegoś, co jego układ pokarmowy mógłby strawić). Nie zapominał jednak o piciu. Ostatecznie w którymś momencie tworzenia odpadał od klawiatury i zasypiał snem pełnym procentów. Gdy ponownie się budził – pierwszą czynnością, do jakiej się zabierał – była wędrówka w kierunku rozrzuconych w okolicach biurka kartek maszynopisu. Wyjście do toalety było mniej ważne. Z drżeniem rąk (spowodowanym strachem czy alkoholem?), sprawdzał ile stron zapisał. Zwykle ku swemu zadowoleniu spostrzegał, że wychodzi poza plan – na ogół udawało mu się stworzyć przynajmniej 18 stron tekstu. Stron, na których królowały sarkazm, autentyczność, lapidarny styl, szczerość. Niektóre z nich urozmaicał zabawnymi rysunkami.
W swojej ostatniej powieści zatytułowanej „Szmira", Charles Bukowski pisał z przewrotnym humorem: „Miałem zły dzień. Tydzień. Miesiąc. Rok. Życie. Cholera jasna". Nawet jeśli dokuczało mu takie odczucie, przerobił je na kawałek mięsistej, soczystej prozy – amerykański, krwisty stek, który jedzą z entuzjazmem smakosze mocnej literatury na całym świecie. Dla nich przyprawy jego przekleństw nie są za ostre, a wulgaryzmy nie wchodzą im między szpary w zębach. A gdyby nawet tam utknęły, mogą usunąć ich resztki przy pomocy mocnej nitki dentystycznej wersów poezji autora. Tej o smaku fluoru egzystencji lub miętowej dosadności życia.
Przewrotna ironia losu sprawiła, że ten samozwańczy lord pijaństwa i książę ciemności nie zmarł z przepicia, ale zaatakowany czymś tak zwyczajnym jak choroba nowotworowa. Zaskoczył tym wszystkich, swoją żonę Lindę, a chyba najbardziej samego siebie. Białaczka zabrała pisarza w wieku 73 lat. Autor na swoim nagrobku na cmentarzu w Los Angeles pozostawił czytelnikom ostatnie przesłanie. Zawarło się ono w dwóch słowach: „Don’t try" („Nie próbuj"). Sformułował je na potrzeby wydania encyklopedii „Who’s Who In America". Jest rodzajem „dobrej rady wujka Charlesa" dla młodego twórcy: jeśli chcesz pisać, to po prostu pisz, nie zawracaj sobie głowy tym całym cholernym próbowaniem.
Bibliografia:
· Bukowski Charles, „Faktotum", Warszawa 2005
· Bukowski Charles, „Fragmenty winem poplamionego notatnika. Zebrane po raz pierwszy opowiadania, eseje i felietony z lat 1944-1990", Warszawa 2010
· Bukowski Charles, „Kobiety", Warszawa 2008
· Bukowski Charles, „Z szynką raz!", Warszawa 2002
· Film „Born Into This" (2003), reż. John Dullaghan