Nikt nie wezwał mnie do sądu na świadka, choć widziałem to zabójstwo i znałem nawet dokładną godzinę, kiedy to się stało. Gdyby mnie jednak wezwano - mógłbym wówczas opowiedzieć, jak wyglądał w świetle księżyca zardzewiały nóż, którym zadał temu nastolatkowi trzydzieści ciosów, mógłbym wyjawić, jak długo trwał atak, ile minut leciała krew z ran tego chłopaka i co krzyczał przed śmiercią. Może nawet zdradziłbym, że ofiara ze strachu posikała się w spodnie, a potem jeszcze wymiotowała wszystkimi dostępnymi jej emocjami, pomieszanymi z resztkami jedzenia i straconymi na zawsze marzeniami. Mógłbym opisać ową ciemniejącą substancję, która potem szybko zastygała na połamanych płytach chodnika i przesączała się do krwiobiegu życiodajnej ziemi. Byłbym nawet w stanie opisać wyraz twarzy oskarżonego, gdy szykował się do napadu, nerwowe zaciskanie palców na rękojeści narzędzia zbrodni,
szeptane pod nosem wulgarne półsłówka, wściekłe burczenie jego brzucha i może nawet niespodziewane beknięcie, które utorowało sobie drogę ku wolności przez jego złorzeczące usta. Kto wie – gdyby sędzia w czasie procesu nalegał, może mógłbym wyjawić motywy tej pozornie bezsensownej zbrodni? Znałem przecież środowisko rodzinne oskarżonego, dzikie pochrząkiwania myśli w jego chlewiku głowy i cichy, codzienny szum procesów myślowych, gdy trybiki skrzypiały, a kółeczka mózgu obracały się ząbek za ząbkiem, ząbek za ząbkiem…
Przez wiele lat byliśmy z oskarżonym niczym Don Kichot i Sancho Pansa. Ciało przy ciele, oddech przy oddechu. On walczył z wiatrakami swoich wspomnień o ojcu, który w dzieciństwie straszliwie bił go za każde najmniejsze uchybienie, a ja wiernie i oddanie mu służyłem. Oddzielałem dla niego nadzieję od beznadziei, dni jasne od dni ciemnych, mrok od blasku słońca, zimę od wiosny i lato od jesieni. Chrupałem czas jak nerwus gryzie rytmicznie suche wafle, jak królik zajada marchewkę… Wydłużałem mu minuty do nieskończoności, gdy na coś czekał i skracałem je metodycznie - jak krawiec skraca nogawki spodni, gdy marzył, by leciały szybciej. Jak wytrawny mistrz kuchni - kroiłem godziny na paseczki minut, a minuty zamieniałem w kosteczkę sekund, doprawiając potem całość solą i pieprzem do smaku. Kroiłem czas jakby był wykwintnym tortem. Może ktoś chciałby ten pyszny kawałek pomiędzy godziną trzecią a czwartą? Ten estetyczny trójkącik ciasta z lukrową różyczką na szczycie i ślimakiem ze skórki pomarańczy, przepasany szarfą kremu mokka?
Byłem zawsze tak blisko wydarzeń, że nieomal mogłem zbadać je organoleptycznie, ale jednocześnie oglądałem świat, bezpiecznie ukryty za szklaną szybką, jakbym był kolorową akwariową rybką. To była męska przyjaźń, niemal ze sobą nie rozmawialiśmy. To znaczy ja wciąż informowałem go z obsesyjną dokładnością o tym, która to godzina, ale on nie wyjawiał mi swoich planów i zamierzeń. Mimo to wiele lat czekałem na moment, gdy będzie gotowy mi się zwierzyć, zedrzeć z ust ten niewidzialny, ale jakże skuteczny tłumik emocji, wyjąć korek z wanny pełnej pływających niedomówień. On jednak wybierał milczenie. Tylko czasami spoglądał na mnie tak jakoś w zadumie, jakby chciał mi coś powiedzieć. Coś, co wypłynęło na powierzchnię jego świadomości niczym butelka z przekazem z dna oceanu. Szybko jednak rezygnował z używania w moim towarzystwie warg i języka, strun głosowych i krtani. Wycofywał się pospiesznie do swojego wnętrza, które przypominało bokserski ring – z tymi wszystkimi rundami, biegającym w podnieceniu sędzią, ochraniaczami na zęby, złamanymi nosami i pękniętymi łukami brwiowymi. Buzował agresją, ukrytym gniewem, który drążył jego osobowość niczym rak. Nie dawała się ona pokonać ani chemioterapią chwil spokoju, ani onkologicznymi naświetlaniami dobrych momentów życia. Magazynował w sobie gniew gniewów i szaleństwo szaleństw, w proporcji 1:1. Niszczące emocje dawno już pożarły mu sumienie i taktometr, który określał tempo jego egzystencjalnego wzrastania. Po dobrych wspomnieniach i wartościach pozostały w jego umyśle tylko gołe kości, pozbawione nawet szpiku. Zło zamieniło jego moralność w kupkę popiołu, który ulatniał się z jego marynarki za każdym razem, gdy zakładał ją na plecy.
Żona i dzieci? Tak, były kiedyś w jego życiu takie pionki na planszy codzienności, ale gdzieś je zagubił. Codziennie pijąc, utopił swoją miłość do żony w stawie alkoholizmu, a uczucia do syna i córki wyparowały z niego jak rozlany na stole spirytus, ulatniający się z plamy pomiędzy nadgryzionym kiszonym ogórkiem a zagryzką ze skiśniętego nieco śledzika. Dzieciom nic nie tłumaczył, rozdzielał tylko ciężkim, żołnierskim pasem – dobro od zła, tatusiowe zadowolenie od tatusiowej wściekłości. Pod choinkę ofiarowywał im siniaki, na urodziny – uderzenia w twarz, a na imieniny – bicie kijem po podeszwach stóp. Muzyką klasyczną dla jego uszu było wycie skatowanych dzieciaków, które wrzeszczały ile tylko zdołały odnaleźć sił w swoich maleńkich płucach. Czerpał jakąś sadystyczną przyjemność z oglądania ich cierpienia, łez i smarków zmieszanych z krwią. Tak samo postępował przecież z nim jego ojciec, a przecież wyszedł na ludzi! Smarkaczy trzeba rozbijać tłuczkiem rodzicielskiej troski jak niedzielne kotlety, by w przyszłości byli „zjadliwi” dla swojego otoczenia, by można było ich strawić. Jeśli by im tylko pobłażał, dzieciaki zamieniłyby się w oszalałe ośmiornice, które setkami macek zagarniałyby dla siebie całą rzeczywistość, wysuwały żądania, rozkazywałyby starszym i tuczyły kaloriami dobrobytu swoje lepkie, dziecięce marzenia. Wybierał rygor i porządek zamiast rozciapciania i rozmiękczenia, wojskową musztrę i surowość zamiast glutowatości dobroci oraz serdeczności, zanieczyszczającej jego zdaniem atmosferę między ludźmi skuteczniej niż rozwolnienie. Dla niego ludzkie uczucia śmierdziały, waliły jak stare skarpety, zamieniając oddychanie w mordęgę i nijako obelgę. On nie capił współczuciem, nie czuł fetoru swojej życzliwości. Rozpylał między sobą a otoczeniem aromat czystej nienawiści z dozownika umiejscowionego w swoim sercu.
A gdy wybił już z dzieci wszelkie poczucie wartości, a z żony nie tylko jej płeć, zdrowie psychiczne i wszystkie zęby, nagle zapragnął rozszerzyć sferę swoich wpływów. Wyszedł na ulicę jak lud robotniczy w roku 1956 w Poznaniu i wściekał się na obcych sobie ludzi. Towarzyszyłem mu w każdym jego kroku, widziałem nie tylko co robi jego lewa ręka, ale dostrzegałem i działania prawej. Codziennie rano pozwalał mi obejmować się ciasno za nadgarstek i współuczestniczyć w jego życiu.
Byłem tam i wówczas, widziałem jak masakruje nożem tego przypadkowego chłopaka. Zaatakował go tylko dlatego, że musiał na kimś rozładować swoją wewnętrzną burzę agresji, musiał wylać na kogoś swoje zatrute pomyje myśli, balię pełną obiadowych resztek nikczemności. Nastolatek tylko szedł po ulicy, z słuchawkami empetrójki wciśniętymi głęboko w kanały uszne. Nie usłyszał kroków śmierci, wizgu jej zaostrzonej kosy. Zginął pocięty na kawałki przez męską nienawiść, przeniesioną na oskarżonego genetycznie z jego dziedzictwa gniewu pokoleniowego. Bo miał pecha, bo tamtędy przechodził, bo ktoś musiał…
Wadliwy Don Kichot okazał się winny, skazano go na 25 lat. Przesiedziałem z nim te jałowe lata, jak zwykle trzymając go za nadgarstek. Miał dużo czasu, ale nie gadał ze mną, wolał raczej spoglądać przez zakratowane okno, a potem pastwić się nad takim jednym rozmemłańcem z celi. Niewiele z tego czasu pamiętam, na ogół bowiem nie było go stać na chińską baterię, więc byłem martwy.
Gdy zmarł - parę lat po wyjściu na wolność, pochowali mnie z nim do najtańszej trumny. Niestety, tym razem z trwałą, dobrą niemiecką baterią. On leży, a ja wciąż chodzę. Tkwiąc w hermetycznym zamknięciu, w bezpiecznej odległości – jak pani za szybką na poczcie, oglądam zachodzące w nim procesy gnilne. Jednak soki rozkładu, smród i robaki nie mają do mnie dostępu. Jestem przecież zegarkiem na rękę z serii „waterproof”.