Zaczęła od niego odchodzić. Najpierw w kolorowe gazety, potem w telewizor, w Internet (kupił jej, bo chciała się nauczyć), wreszcie w koty. Trzy wypasione aż do rozpuku, cuchnące i rozwydrzone, chodzące nawet po stołach koty. Po kilku miesiącach w jej pokoju śmierdziało jak w miejskim szalecie męskim. Musiał się zmuszać, aby ją dotknąć.
Dotknąć, dotknąć… To ona jeszcze w czasach narzeczeńskich wprowadziła takie pojęcie. Piękne, wzruszające, najbardziej chyba dosłowne w tych sprawach pojęcie, choć przecież takie neutralne.
Zaczęła od niego wyraźnie odchodzić, choć wszystko było jak zawsze. Rytuał. Żadnych kłótni, problemy rozwiązywane wspólnie. W niedzielę po obiedzie kieliszek wina.
Próbował być rozmowniejszy. Zaczął opisywać miniony dzień, choć bardzo tego nie lubił i wiedział, że jest to bardzo głupie. Pytał o jej ocenę, choć nigdy dotąd – taki bardzo męski – o to nie pytał.
Odpowiadała półsłówkami, czasem jakby żartem. Cierpliwa, choć w istocie odganiała się od tego jego ględzenia jak od natrętnej muchy. Bo to nie był rytuał. Czasem słuchała jego bajdurzenia z kotem na rękach, którego tuliła jak dziecko.
– Brr!
– Potrzebujesz jakiejś zmiany? – pytał.
W końcu wywiózł ją do jakiegoś motelu. Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kilometrów od. (Sąsiadka dostała klucze, aby doglądać koty.)
Usiedli na kanapie, bo motel miał charakter pensjonatu. Przytulny, ciepły.
– Musimy się zresetować– zaczął.
Popatrzyła na niego wprost, tymi dużymi, okrągłymi ze zdumienia oczami.
– No, na powrót zdefiniować się…
Siebie, nas. W jakim miejscu jesteśmy. Co jest, co dalej… – te jej duże miodowe oczy peszyły go jak wtedy, gdy ujrzał je po raz pierwszy.
Mówił o niebezpieczeństwie kryzysu, życiu obok siebie, braku perspektyw. Zresztą trudno w ich sytuacji o jakieś inne perspektywy niż śmierć, skoro dzieci już dawno żyją własnym życiem i to nie tu, ale za granicą. Ale do tej śmierci też trzeba jakoś dojść i to nieważne, kto pierwszy, kto drugi. Można nawet sobie w tym pomóc, oczywiście, że nie w śmierci, ha, ha, ha…
– Nie smęć!– ziewnęła. – Idę spać.
Poszli spać razem, no i co z tego.
Kiedy po dwóch dniach i nocach spędzonych na jakimś tam spacerach i jakichś tam rozmowach, oczywiście, że nie już o resetowaniu, wrócili do domu, był wczesny wieczór. Rozebrał się, wypił rytualną herbatę (ona zaczęła się krzątać) i znów się ubrał.
– Zaraz wrócę – powiedział, zamykając drzwi.
Jak zwykle milczała. Zawsze tak wychodził.
Nie wrócił, to znaczy wrócił do motelu. Czekał na telefon. Nic. Dzień, dwa. Nic.
W końcu nie wytrzymał i zadzwonił.
– Gdzie jesteś? – w głosie jej nie było ani najmniejszej nutki zaniepokojenia czy pretensji. Ot, zwykłe, rytualne pytanie, gdy nie ma się sobie nic do powiedzenia.
– Tutaj.
– Co znaczy tutaj?– w jej głosie pojawiła się nutka emocji, wyraźnie tłumionych. Słyszał to, bo takie rzeczy przecież się słyszy.
– No tutaj.
– Tutaj to znaczy tu!– odpowiedziała, tym razem z gniewem, a wiec wreszcie z jakimś uczuciem. Obojętnie jakim. Wreszcie!
Nic się nie zmieniło, nawet koty. Cuchnęło jak w miejskim szalecie męskim. Brał ją więc na dole, w salonie. Tylko, że mocniej niż zwykle. I mocniejsza była jej reakcja. Nawet się nie spodziewał, że ona tak potrafi.