Małoobsadowy spektakl teatralny Ryszarda Częstochowskiego Zabić nie zabić zgodnie ze swym problematycznym tytułem jest laboratorium badającym możliwości istnienia świata bez jakichkolwiek granic, w tym także moralnych, bo bez religii. Końcowa, notabene niezbyt dobrze wykonana przez Michalinę Olszańską, piosenka jest mottem a’rebours owego świata. Jawi się w niej dziecinne marzenie o świecie ludzi kochających się, szanujących się itd. Tylko według jakich reguł, skoro ojciec Seweryn (Wojciech Michaliński), kpiący sobie z wszystkiego i wszystkich ekstrawaganckich profesorek, unieważnił wszelkie reguły, a jego syn Alan (Stefan Krzysztofiak) pragnie być dobrym Polakiem i katolikiem, a w istocie jest hipokrytycznym kazirodcą żyjącym z siostrą Mirandą (Michalina Olszańska). Choć w finale okaże się, że nie była to jego rodzona siostra, (rodzice adoptowali ją, nie mówiąc jej o tym, kiedy dorosła), to jednak ciężar grzechu tak go przygniata, że chcąc się z niego wyzwolić zabija ją. Zaplanowane po tym wyzwoleniu samobójstwo nie udaje się jednak Alanowi, więc idzie do więzienia.
Jest to więc teatr o rozkładzie moralnym euroamerykańskiej cywilizacji, rozpoczętym w latach sześćdziesiątych od rewolucji hippisowskiej. Tato Seweryn jest płodem owej rewolucji i, choć na zasadzie pokoleniowej opozycji, jego syn Alan, związał się z hiperkatolicką babcią, to jednak destrukcyjny wpływ ojca, również i jego zdemoralizował. Alan oskarża o to Seweryna nie wprost. Mówi, że chciałby mieć, tak jak wszystkie chłopaki, ojca Polaka i katolika. Marzy o porządnym, tradycyjnym domu i walczy z ojcem o możliwość słuchania kolędy „Cicha noc, święta noc." (Świetna scena włączania i wyłączania magnetofonu stojącego pod choinką). Ojciec nazywa to wszystko, czyli religię, tradycję, idealy dyrdymałami i – nie wiedząc co zrobić po wyrzuceniu ze swojego świata owych dyrdymałów – po prostu upija się. Nie do końca jest jednak wyzwolony, bowiem we wspomnieniach idealizuje swoją zmarłą żonę, mimo, że ona go zdradzała.
W ogóle zarysowane przez R. Częstochowskiego postacie są wielowarstwowe i choć pozbawiły się hamulców moralnych, to jednak marzą o dobru. Walczą z hipokryzją, krytykując polsko-katolickich polityków, którzy negują pedalstwo, a sami, kiedy nikt nie widzi pedałują, że aż hej! Te odniesienia do współczesności społeczno-politycznej, choć trywialne i przedstawione nie najlepszym językiem, wzmacniają główną ideę spektaklu: wszystko jest szambem, a klasyczna triada dobro – piękno - prawda, za którą całe życie gonił ekstrawagancki profesorek (ostatecznie znalazł ją w kobiecej pupie) pozostaje we wspomnieniach i marzeniach. W zasadzie jedyną wartością pozostaje życie, a nie żadne idee. Składową tej wartości pozostaje, jakby instynktowna, miłość rodzicielska, więc ojciec, mimo ohydy czynu Alana, pragnie wydobyć go z więzienia, oczywiście, że techniką hipokryzji, czyli zaświadczeniem o rzekomej chorobie psychicznej więźnia. Wbrew pozorom ten zamysł jest bardzo budujący i dobrze, że ujawnienie jego finalizuje cały spektakl. (Świetna jest tu scena płaczącego ojca, który tuli się do swojego syna marnotrawnego).
Udało się R. Częstochowskiemu w małej formie zawrzeć duże problemy. Udało się aktorom w oparciu o niebyt teatralnie wykończony scenariusz zbudować laboratorium dobra i zła. Porusza i budzi współczucie, mimo całej obleśności w scenie seksualnej zagubiony Alan (Stefan Krzysztofiak). Wzrusza Miranda (Michalina Olszańska) rewelacyjną operacją wywoływania morza. Przekonuje trzeźwym cynizmem Seweryn (Wojciech Michaliński), najbogatsza z trzech postaci dramatu.
Do mankamentów omawianej sztuki – laboratorium należy daleko idąca sztuczność intrygi oraz niecodzienny język, choć występujące postaci są jak najbardziej codzienne. Tak wulgarnie o swoim życiu seksualnym nie wypowiadają się nawet najbardziej zdemoralizowane jednostki, a szczególnie, gdy są parą. Eufemizmów w tej dziedzinie nie stosuje się natomiast, mówiąc o czyimś życiu seksualnym albo o swoim, tylko do osoby trzeciej. Opis gwałtu dokonanego na Mirandzie i to opowiedziany przez osobę zgwałconą, nie dość że jest nazbyt wulgarny, a na dodatek nie do końca prawdopodobny. Szkoda, że R. Częstochowski zbudował postać Miriandy tak przedmiotowo i głównie jako gadającą główkę. Szkoda tak utalentowanej aktorki! Gdyby scenarzysta nie chciał na siłę szokować, a spróbował zrozumieć psychikę kobiety, to i ta postać byłaby bogatsza. Bogatszy byłby też obraz sporu międzypokoleniowego, gdyby autor – tak po żydowsku – nie miał polsko-katolickiej obsesji.
Tak więc scena Miejskiego Centrum Kultury w Bydgoszczy póki co stała się tym wymarzonym przez teatromanów tego grodu drugim teatrem i to bardziej normalnym niż cyrkujący Teatr Polski.