W ostatniej dekadzie dość często wyjeżdżałam na Ukrainę – po kilka razy w każdym roku. Najczęściej jeździłam z moim nieżyjącym już, tragicznie zmarłym przyjacielem Ryszardem Małachowskim. I choć cel naszych wypraw bywał różny, obojętnie, czy jechaliśmy do Kijowa, Lwowa, Drohobycza czy Truskawca, i tak każda nasza podróż kończyła się w Sniaczewie, wiosce położonej niedaleko Czerniowców. Odwiedzaliśmy mieszkającego tam z rodziną ukraińskiego przyjaciela Aleksandra Kindraciuka, zwanego Sanią.
Zarówno Ryszard, jak i Sania interesowali się historią Polski i Ukrainy, niejeden wieczór przesiedzieli nad butelką samogonu, tocząc prawie do rana długie dysputy na temat przeszłości tych ziem. Wiele lat zbierali materiały, dotyczące walk toczących się na terenach zachodniej Ukrainy. Sania pokazywał nam trofea, jakie znajdował w lesie niedaleko domu w czasie pomiędzy naszymi przyjazdami – kawałki blachy, mogące być fragmentami zbroi rycerskiej czy tarczy, zardzewiały miecz, szczątki włóczni... Zbierał to wszystko skrzętnie i czekał, by znaleźć coś więcej. I nie chodziło mu o więcej w sensie materialnym. Razem z Ryszardem próbowali rozwiązać zagadkę, skąd niedaleko Sniaczewa wzięły się te szczątki dawnego uzbrojenia, po jakiej historycznej bitwie pozostały. Wreszcie ich wieloletnie wysiłki zostały nagrodzone – dotarli do prawdy. Rozwiązanie kryło się niedaleko – w okolicach małej wioski Koźmin, w której dzisiaj znajduje się zniszczona stacja kolejowa i kilkanaście rozpadających się chałup. To w związku z tym miejscem przetrwało w pamięci języka polskiego określenie „Za króla Olbrachta wyginęła szlachta”. Z miejscem, w którym rozegrały się wydarzenia, nazywane w historiografii bitwą koźmińską, bitwą w lesie koźmińskim lub ... klęską bukowińską. By o tym opowiedzieć, należy cofnąć się o ponad pięćset lat.
Wszystko rozpoczęło się w Kołomyi 15 września 1485 roku. Król Kazimierz Jagiellończyk zdruzgotał Krzyżaków w wojnie trzynastoletniej, zakończonej Pokojem Toruńskim w 1466 roku. Odrzucił ich z Pomorza Gdańskiego, z Prus, zwanych odtąd Królewskimi i ich stolicy – Malborka do Królewca i Prus Książęcych, i postanowił uporządkować sprawę południowej granicy. Wyruszył więc z wielką armią , w towarzystwie swoich trzech synów – Olbrachta, Aleksandra i Zygmunta (kolejnych królów Polski) i stanął w Kołomyi właśnie tego 15 września 1485. Na spotkanie wyjechał Wojewoda mołdawski Stefan, nazwany później Cel Mare (Wielkim), największy wódz w historii Mołdawii, za którego panowania Mołdawia obejmowała dzisiejszą Mołdowę, Bukowinę i cały północny wschód obecnej Rumunii. Został on zmuszony do oddania hołdu lennego (przysięgi wierności) polskiemu królowi, w asyście synów Kazimierza. Przed uroczystością ustalono, że dla zachowania prestiżu Wojewody hołd oddawany będzie pod namiotem, czyli niepublicznie. Tymczasem Jagiellończyk, chcąc upokorzyć wybitnego wodza, przygotował dla niego przykrą niespodziankę. W momencie, kiedy Stefan klęczał przed królem Kazimierzem, zerwano namiot i oczom zebranej publiczności ukazał się potężny Wojewoda na kolanach. Tego zdarzenia Stefan Cel Mare nigdy Jagiellończykom nie zapomniał.
W roku 1492 król Kazimierz zmarł, a tron objął jego syn Jan Olbracht, równie jak ojciec ambitny, choć mniej zdolny. Dwa lata później, w maju 1494, spotkał się w miejscowości Lewocza ze swoimi braćmi, starszym Władysławem, który był wtedy królem Czech i Węgier, oraz młodszym Aleksandrem, Wielkim Księciem Litewskim. Na zjeździe w tym słowackim miasteczku bracia omawiali wspólne dalsze plany. Dotyczyły one przede wszystkim uposażenia króla Zygmunta (późniejszego króla Zygmunta I Starego), którego nie zadowalało niewielkie Księstwo Głogowskie, jakie dzierżył w tym czasie, podczas gdy bracia władali potężnymi krainami. Drugim tematem zjazdu była możliwość odbicia Turkom dwóch zajętych przez nich w 1484 roku grodów, spinających „niczyją” wtedy Besarabię, do której rościł sobie prawo Stefan Wielki, a także polski król, jako jego suweren. Te dwie twierdze to Kilia u ujściu Dunaju do Morza Czarnego oraz Biłgorod Dniestrowski (zwany przez Tatarów Akermanem) u ujścia Dniestru do Morza Czarnego. Postanowiono wtedy „wyprawę czarnomorską”, której strategicznym celem było przerwanie komunikacji pomiędzy Chanatem Krymskim a Sułtanatem w Istambule, którego dominium sięgało już wtedy do Dunaju na rumuńskim pobrzeżu Morza Czarnego. Istnieją uzasadnione podejrzenia, że cała ta czarnomorska wyprawa Olbrachta , w której uczestniczyć miał również Zygmunt, miała na celu również zdjęcie ze stanowiska Wojewody Stefana, który zbyt mocno uzależnił się od Turków, i osadzenie na jego miejscu Jagiellona.
Olbracht, pomimo przestróg brata Władysława, Iwana III Moskiewskiego, Watykanu oraz wielu innych zdecydował się na prawdziwie straceńczą ekspedycję.
Przygotowania wojenne rozpoczęto w w 1496 roku. Zwołano sejmy, zebrano pospolite ruszenie szlachty wielkopolskiej, małopolskiej i ruskiej, przywołano na pomoc lenników, to znaczy Mazowszan, Krzyżaków i Prusaków. Poproszono też o pomoc Litwę, której władcą był młodszy brat Olbrachta, Wielki Książę Litewski Aleksander. Wezwano również do udziału w krucjacie przeciwko Turkom królewskiego lennika, Stefana Cel Mare.
Na wiosnę 1497 roku królowi udało się wreszcie zebrać wielką armię, liczoną według różnych szacunków około 80 do 100 tysięcy ludzi. Król wyruszył 27 czerwca z obozu pod Gołogórami nad Złotą Lipą (na wschód od Lwowa). Wiódł za sobą w kierunku południowym połowę tej wielkiej armii, w której znajdowali się rycerze pospolitego ruszenia małopolskiego i ruskiego. Drugie zgrupowanie, obejmujące pospolite ruszenie wielkopolskie, ruszyło z niedalekich Glinian odrębnym szlakiem nieco później. Tymczasem Litwini pod wodzą Aleksandra skierowali się w kierunku Bracławia, stanowiącego graniczną twierdzę Księstwa Litewskiego na południowym wschodzie, by ją umocnić i zapobiec odwetowemu najazdowi tatarów Krymskich oraz Iwana III Srogiego, teścia Wojewody Stefana.
27 lipca 1497 koło Mogilnicy nastąpił generalny przegląd wojsk obu połączonych zgrupowań koronnych. Jak pisał Fryderyk Papee, cytowany w kronice Wapowskiego : „ Żadnego wojownika doświadczonego ten przegląd nie mógł zadowolić: tylu słabych, nieudolnych i źle uzbrojonych, zwłaszcza w pospolitym ruszeniu wielkopolskim i mazowieckim”. Po przeglądzie, przeprawiwszy się przez Dniestr pod Usteczkiem i przekroczywszy, wbrew wcześniejszym umowom ze Stefanem, granicę Mołdawii, król stanął w połowie sierpnia obozem w Kocmaniu, 20 kilometrów na północny zachód od Czerniowców. Natomiast Wielkopolanie, idąc równoległym szlakiem przez Gorodenko, rozłożyli się pod Śniatyniem. I właśnie w obozie pod Kocmaniem miało miejsce zdarzenie, które przesądziło o losach całej wyprawy. Wojewoda Stefan, naciskany od południa przez nadciągających Tatarów oraz Turków i podburzany przez nich, wysłał do Olbrachta swoich dwóch najwyższych dygnitarzy, kanclerza Tautula i skarbnika Izaaka, którzy zażądali od króla opuszczenia ziemi mołdawskiej, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. W tamtych czasach zażądanie czegokolwiek, stojąc przed królem, suwerenem i pomazańcem Bożym, było uważane za obrazę majestatu. Rozgniewany król uwięził posłów i odesłał ich jako zakładników do Lwowa. Była to już druga, po prowokacji w Kołomyi, obraza dla Stefana. Postępowanie króla było nie tylko niezgodne z ówczesnym prawem międzynarodowym, ale wręcz świętokradcze. Nie dość, że naruszył terytorium Mołdawii – wbrew umowie – to jeszcze uwięził posłów, osoby nietykalne, nawet jeśli zostały wysłane przez wasala. Od tej chwili wojna pomiędzy Olbrachtem i Stefanem była nieunikniona.
Król więc ze swoją połową armii rozpoczął pochód wzdłuż północnego brzegu Prutu, a Wielkopolanie poszli inną drogą na Chocim. Nagle Olbracht zmienił plany, wezwał Wielkopolan spod Chocimia do miejscowości Hadir i przekraczając rzekę Prut w nocy z 11 na 12 września pomaszerował połączoną armią prosto na Suczawę, stolicę władztwa Stefana Wielkiego. Od 12 września we wszystkich przekazach historycznych wyrażenie „Wyprawa Czarnomorska” zastąpione zostało określeniem „Wojna Mołdawska”.
24 września potężne królewskie wojsko obległo twierdzę. Stefan, który był dokładnie informowany o każdym przedsięwzięciu Polaków, spodziewał się tego i wcześniej już umocnił obwarowania Suczawy, pozostawiając tam dobrze uzbrojoną załogę, a sam z głównymi siłami odstąpił 90 kilometrów na południe. Tam, pod miejscowością Veslui, założył obóz wojskowy. Król, dysponując niespotykaną na tamte czasy artylerią, oblegał Suczawę ponad trzy tygodnie. Wreszcie zorientował się, że nie już czym wykarmić stutysięcznej armii i 120 tysięcy koni. Tymczasem nadeszła jesień. Wszystkie wycieczki, wysyłane przez Olbrachta w okolice oblężonego miasta, Stefan dotkliwie kąsał albo wręcz niszczył oddziałami swej kawalerii. W polskim obozie pojawiły się choroby i głód. Zachorował również król – zmogła go febra. Załamany władca poprosił więc swego brata Władysława, króla Czech i Węgier, by ten podjął rozmowy pokojowe z Wojewodą. Podpisano rozejm, na warunkach w miarę honorowych dla polskiego króla.
Jak napisał o nim Papee: „W takich warunkach rozejm, który po przeszło trzytygodniowej wojnie suczawskiej przyszedł do skutku, był wyzwoleniem nie tyle dla oblężonych, ile dla oblegających, i radośnie w ich obozie odtrąbiony został”.
W trakcie działań wojennych Wojewoda dowodził armią Mołdawian, liczącą około 18 tysięcy zaprawionych w bojach i zdyscyplinowanych, znających teren wojowników. Dysponował też sprzymierzeńcami w łącznej liczbie około 22 tysięcy, z których dwunastotysięczny korpus Siedmiogrodu pod komendą Bartłomieja Dragffy, biorący udział w wojnie do tego momentu, po podpisaniu rozejmu w Suczawie odmaszerował do domu. Z pewnością Dragffy, towarzysz zwycięskich bojów Stefana przeciwko Turkom, chętnie wziąłby udział w dobiciu polskich wojsk i podziale łupów. Chciałby, ale nie mógł, gdyż Siedmiogród był wówczas częścią Królestwa Węgier, gdzie na tronie siedział Olbrachtowy brat. Po wystąpieniu Władysława jako rozjemcy Dagffy nie mógł zlekceważyć nawet marionetkowego króla, zależnego od swych dostojników, gdyż ucierpiałaby wtedy powaga Królestwa Węgier.
Spod Suczawy nastąpił chaotyczny odwrót polskich wojsk, rozprzężonych po uspokajającym rozejmie. Tymczasem Wojewoda Stefan, wciąż pamiętający o upokorzeniu w Kołomyi, zadanym przez ojca Olbrachta, oraz obrazę, uczynioną przez samego Olbrachta w Kocmaniu, postanowił się zemścić. Ponownie wysłał w poselstwie do króla trzech swoich dygnitarzy z przykazaniem, by wielka armia polska wracała do domu tą samą drogą, którą przybyła. Wiedział on doskonale, że na tej drodze nie ma już ani pożywienia dla stu tysięcy ludzi, ani paszy dla ich koni. Stefan uprzedził też, że jeśli król wybierze inną drogę, prosto na Czerniowce, wiodącą przez lasy i jary, bardzo niebezpieczną ze względu na możliwość ataku Turków, Tatarów lub Wołochów, on nie bierze odpowiedzialności za poczynania tych swoich sprzymierzeńców.
Król jednak nie miał innej możliwości, musiał pójść tą niebezpieczną drogą, przez wielki kompleks leśny, zwany lasem koźmińskim. I tego właśnie oczekiwał przebiegły Stefan.
Polacy ruszyli spod Suczawy w czterech oddzielnych kolumnach, w dziennych odstępach, od 19 do 22 października. W tych czterech kolumnach maszerowali:
niekarne pospolite ruszenie wielkopolskie, które jako gorzej uzbrojone puszczono przodem
oddział królewski, w którym znajdował się Olbracht, jego brat Zygmunt i królewska gwardia wraz z działami
pospolite ruszenie małopolskie i ruskie
w ariergardzie piechota, zaciężne wojska i Krzyżacy
Przekroczywszy 22 i 23 października rzekę Seret, nieco na południe od miejscowości Siret (dziś przejście graniczne pomiędzy Rumunią a Ukrainą), dnia 25 października wojowie polscy rozłożyli się obozem na wzgórzu nazywanym Wałowia, nieco na zachód od miejscowości Głęboka. Okolica tam była niezaludniona, dzika, porośnięta lasem i podmokła. Mieli przed sobą do przebycia trzykilometrowy leśny wąwóz, wzdłuż którego spływał ze wzgórza potok nazywany do dzisiaj Derelui. Jeszcze tego samego dnia Olbracht wysłał jako awangardę i wywiad pierwszą kolumnę złożoną głównie z wielkopolskiego pospolitego ruszenia. Oddział ten bez przeszkód przeszedł leśny jar i rozbił obóz pod miejscowością zwaną do dzisiaj Kosmin (Koźmin).
Tymczasem wojsko Stefana rozłożyło się obozem w odległości około 4 kilometrów od jaru, na płaskowyżu zwanym Czarną Połoniną, za wzgórzem Dąbrowa. Wzgórze to pokryte było gęstym lasem, stanowiło więc doskonałą osłonę dla obozowiska. Wojewoda nocą rozmieścił swoich wojów tak, że następnego dnia, gdy rankiem kolumna z królem Olbrachtem, jego bratem Zygmuntem, całym dworem, gwardią i artylerią dotarła do połowy wąwozu, armia Stefana uderzyła niemal równocześnie w kilku miejscach: na oddział królewski w najwęższym miejscu jaru, gdzie dziś leży miejscowość Czerwona Dąbrowa, na trzecie zgrupowanie złożone z Małopolan i Rusinów, które znajdowało się w połowie drogi pomiędzy oddziałem króla a obozem wyjściowym na Wałowii (dziś leży tam wioska Michajlowce) oraz na czwartą kolumnę, złożoną z wojsk zaciężnych, piechoty i oddziału krzyżackiego, która nie zdążyła jeszcze opuścić obozowiska. Największe straty poniósł trzeci i czwarty oddział Olbrachta, czyli Małopolanie, Rusini, wojska zaciężne i posiłkowe. Samego Olbrachta, złożonego chorobą, w gorączce, pod osłoną gwardii wywieziono w karecie z pobojowiska boczną, gliniastą dróżką biegnącą na zachodnim stoku wzgórza Dąbrowa. Króla dowieziono do obozu Wielkopolan, rozłożonego wcześniej pod Koźminem. Tymczasem żołnierze królewscy, osaczeni ze wszystkich stron, nie mając w wąskim jarze miejsca na rozwinięcie szyków, miotali się wśród skłębionego taboru i umierali wołając Jezusa na ratunek. Wyginęła większa część Krzyżaków i wojsk najemnych, oprócz tego zabito ogromną ilość pachołków przy wozach. Następnie rozpoczęła się rzeź Małopolan i rycerzy ruskich, na których napadły główne siły Stefana. Sam Wojewoda, który był już stary i schorowany, nie brał udziału w bitwie, ale osobiście kierował przygotowaniami i ruchami swoich wojsk.
Na wieść o pogromie w wąwozie, będąc już bezpieczny w obozie w Koźminie, król Jan Olbracht wysłał tam na pomoc swoją przyboczną gwardię, kwiat rycerstwa polskiego, pod wodzą chorążego Jana Tęczyńskiego. Gwardia ta składała się z około czterech tysięcy ciężkozbrojnych rycerzy. Tęczyński szarżą swojej jazdy odegnał główne siły mołdawskie aż do brodu na rzece Seret. Tam przeciwnik, korzystając z zasłony rzeki, przygotował kontrnatarcie. Będąc na czele szarży chorąży Jan Tęczyński utopił swojego konia w wysokich falach i sam dostał się do niewoli tureckiej. Reszta Olbrachtowej armii zatrzymała się przed brodem i po krótkiej walce powróciła do obozu. Dała jednak w ten sposób ocalałym i rozproszonym w lesie wojakom z trzeciej i czwartej kolumny czas na dotarcie do koźmińskiego obozowiska.
Po powrocie gwardii pod Koźmin obóz obwarowano i mimo ciągłych najazdów mołdawskich zebrano armię w całość. Po dwóch dniach król ze swym zdziesiątkowanym wojskiem, dokonawszy przeglądu, ruszył w kierunku Czerniowców. Aby wydostać się z dzierżawy Stefana i dotrzeć do swoich ziem koronnych, musiał przekroczyć rzekę Prut. A w okolicy Czerniowców był tylko jeden bród, za którym czekali żołnierze Wojewody. Przez dwa dni trawiony gorączką Olbracht czekał ze swoją uszczuploną i zaszczutą armią wahając się, czy podjąć przeprawę. I wtedy nagle w obozie rozeszła się wieść, że nadchodzą wojska litewskie. To młodszy brat króla, Aleksander, nie uzyskawszy zgody Rady Litewskiej na udzielenie pomocy Olbrachtowi, wysłał swoją przyboczną gwardię, liczącą około 3,5 tysiąca doborowych rycerzy pod wodzą Stanisława Kiszki, namiestnika lidzkiego i marszałka litewskiego. Na wieść o odsieczy litewskiej Mołdawianie odstąpili, choć jeszcze 29 października, dokładnie w dniu pojawienia się Litwinów pod Czerniowcami, doszczętnie wybili w Lenkowcach zapóźniony kilkusetosobowy oddział Mazurów, który dopiero nadciągał z Polski na Wyprawę Mołdawską. Po przeprawieniu się przez Prut armia Olbrachta była już 31 października pod Śniatyniem, w granicach królestwa, skąd przez Halicz pomaszerowała na Lwów. Tam wykurowano króla z febry, ale duchem nie podniósł się on już nigdy. Zmarł w roku 1501, w wieku 42 lat, do końca życia nie otrząsnąwszy się po klęsce bukowińskiej.
Sam przebieg bitwy koźmińskiej opracował dość dokładnie pod względem wojskowym i kartograficznym Eduard Fischer, rotmistrz żandarmerii JCKM Franciszka Józefa, w czasie panowania austro – węgierskiego na Bukowinie. Zapalony historyk wojskowości i krajoznawca wydał w roku 1902 w Czerniowcach broszurę zatytułowaną „Koźmin”. Z niej czerpano większość informacji o bitwie, której teatr rozciągał się na obszarze około 25 kilometrów od miejscowości Czerepkowce, gdzie Tęczyński utopił konia w Serecie podczas szarży polskiej gwardii, aż do obozu pod Koźminem. Wielu faktów nie udało się jednak Fischerowi ustalić, niektóre dane błędnie interpretował, a niektóre ustalenia przeczyły sobie wzajemnie.
Ryszard Małachowski i Sania Kindraciuk przez kilka lat zbierali skrupulatnie wszelkie źródła historyczne, archeologiczne i etnograficzne ( mnóstwo legend i podań, przekazywanych z pokolenia na pokolenie, pozostało w pamięci okolicznych mieszkańców) i starali się uściślić przekaz Eduarda Fischera. Najważniejszą dla nich, nierozstrzygniętą przez Fischera kwestią, której dotychczas nikt nie podejmował, było pytanie o miejsce pochówku poległych żołnierzy Olbrachta. Wiadomo bowiem, że własnych poległych Stefan Cel Mare nakazał przewieźć do Suczawy, gdzie urządził im uroczysty pogrzeb, a dzień zwycięstwa koźmińskiego, 26 października, to jest dzień świętego Dymitra, uczynił świętem narodowym. Samemu świętemu, patronowi tego dnia, ufundował w Suczawie cerkiew pod jego wezwaniem.
Gdzie jednak pochował pokonanych?
Wiadomo, że było ich, według ostrożnych szacunków, około 11 tysięcy, z czego rycerzy około pięciu tysięcy. Reszta to pachołkowie i słudzy. Wiadomo też, według przekazów historycznych i legendarnych, że Stefan kazał ich wywieźć na górę, wrzucić do wykopanych uprzednio rowów, zasypać wapnem, ziemią, a na tym miejscu posadzić las, który do dziś nazywany jest Czerwoną Dąbrową.
Wojsko mołdawskie stało obozem na Czarnej Połoninie, za lasem na górze Dąbrowa. Na połoninę tę wiódł z wąwozu koźmińskiego Tatarski Szlak. Mieszkańcy okolicznych wiosek nazywają ten obszar „Trzema Krzyżami” lub „Trzema Mogiłami”. Rzeczywiście, na skraju lasu, przy wspomnianym Tatarskim Szlaku, stoją trzy betonowe krzyże, które z pewnością nie pochodzą z XV wieku. Zagłębiając się dalej w las można natrafić na porośnięty drzewami, długi na około 1 kilometr nasyp, równolegle do którego ciągnie się rów. Oczywiste zdaje się, że stamtąd czerpano ziemię do zasypywania mogił. Prostopadle do pierwszego biegnie drugi nasyp podobnej długości, i trzeci, nieco krótszy. Przerażająca jest myśl, o ile szerszy byłby ten pas lasu, gdyby Dragffy nie był poddanym Olbrachtowego brata i dołączyłby swoją dwunastotysięczną armię gladiatorów do karnej ekspedycji Wojewody. I o ile dłuższe byłyby wały w mrocznym lesie, gdyby brat Aleksander nie przysłał swej litewskiej gwardii na pomoc?
Latem 2007 roku, zebrawszy te wszystkie wiadomości, posiłkując się mapami i informacjami uzyskanymi od Ivana Nestorowicza, byłego nauczyciela historii i doskonałego znawcy dziejów topografii tej okolicy, Ryszard Małachowski, Sania Kidraciuk ze swymi synami i kilku jeszcze zapaleńcami utworzyli ekipę badawczą, której celem było udowodnienie, że w Czerwonej Dąbrowie spoczywają tysiące poległych w XV wieku rycerzy. Nie dołączyłam do nich, moim zadaniem było czuwać w domu, odbierać telefony i e-maile i w odpowiednim momencie, mając dowody na istnienie mogił polskich rycerzy, skłonić polskich archeologów do udania się na miejsce poszukiwań i fachowego dokończenia prac. Amatorska ekipa badawcza znalazła lokum w Szkole Podstawowej w Czerwonej Dąbrowie, której dyrektor Klaudia Dmitriewna udzieliła nie tylko schronienia, ale również udostępniła komputery i pomogła nawiązać kontakty z miejscową ludnością. Nazwa Czerwona Dąbrowa objęła nie tylko cały obszar leśny, lecz również wioskę, która powstała wiele lat później w najwęższym miejscu wąwozu. Nazwa ta ma przypominać o ziemi, naznaczonej krwią poległych.
Bardzo pomocny okazał się również Dragusz Iwanowicz Krochmal, szef Rady Sielskiej (Gminnej) z Michajlowców, który wydał zezwolenie na wykopy i zapewnił urzędową ochronę przed niepowołanymi gośćmi.
Największą pomoc zapewnili jednak poszukiwaczom Walera Czebotar, ataman Siczy Kozackiej w Czerwonej Dąbrowie, jego „zbrojne ramię”, Walera Odajski oraz wszyscy Kozacy z Siczy, bez których pomocy i wsparcia cel wyprawy z pewnością nie zostałby osiągnięty. Kozacy z poświęceniem, bez względu na pogodę kopali w leśnych nasypach, dawali ochronę przed nie zawsze przyjaźnie nastawionymi Ukraińcami, budowali krzyże po odnalezieniu dowodów, że właśnie tam pochowano ciała poległych.
Poszukiwania rozpoczęli w miejscu zbiegu dwóch długich nasypów, kopiąc szeroką na 1 metr transzeję w poprzek jednego z wałów. Po trzech dniach kopania w zarośniętej korzeniami glinie dotarli na głębokości 0,7 i 1,2 metra do dwóch warstw wapna, którym prawdopodobnie przesypywano rozkładające się zwłoki, a poniżej, na głębokości 1,5 metra od poziomu drogi ( nie licząc wysokości usypanego wału), do pierwszych szczątków kostnych. Później zrobili wykopy w dwóch pozostałych nasypach, uzyskując podobny rezultat. Nie ma pewności, czy w znalezionych mogiłach znajdują się wszyscy polegli w bitwie koźmińskiej, ale prawdopodobnie leży ich tam zdecydowana większość. Po odkryciu warstw wapna i szczątków kostnych Ryszard zawiadomił władze Ukrainy, które przysłały na miejsce wykopalisk panią archeolog z Czerniowców. Potwierdziła ona wiek znaleziska i przekazała w ukraińskich gazetach informację o odnalezieniu zbiorowych mogił w koźmińskim lesie. Ja, powiadomiona o wszystkich odkryciach, zaczęłam wydzwaniać do instytucji, które powinny się tym zainteresować. Niestety, wszędzie trafiałam na mur niechęci i obojętności. Gdy mówiłam o Koźminie, pytano tylko, czy to Koźmin w Wielkopolsce czy na Pomorzu, a po usłyszeniu, że znalezisko znajduje się w Koźminie na terenie Ukrainy, kończono szybko rozmowę. Próbowałam więc dzwonić do redakcji gazet, ale tam też nikogo nie zainteresowała sprawa sprzed ponad pięciuset lat. Nawet w redakcjach „Kwartalnika Historycznego” i „Mówią Wieki” nie znalazłam żadnego odzewu.
Tymczasem na Ukrainie ekipa poszukiwawcza czekała na archeologów z Polski. U zbiegu dwóch największych wałów ustawiono dwa czterometrowe krzyże, wykonane przez współpracujących z ekipą Kozaków z Siczy. Jeden z krzyży był katolicki, a drugi prawosławny, gdyż Rusinów, a także prawosławnych Polaków, zginęło tam zapewne wielu. Poproszono księdza katolickiej parafii z pobliskiej Głębokiej oraz miejscowego popa z cerkwi prawosławnej w Czerwonej Dąbrowie o odprawienie wspólnej mszy żałobnej za dusze zapomnianych wojów. Niestety, żaden z nich nie chciał spełnić tej posługi.
Następnie zaczęli zjeżdżać przedstawiciele władz, dziennikarze i archeolodzy z Głębokiej i Czerniowców. Amatorska ekipa, nie doczekawszy się nikogo kompetentnego z Polski, pozostawiła im rozkopane mogiły do dalszych badań i czynności urzędowych. Ryszard Małachowski zabrał całą dokumentację ponad dwutygodniowych poszukiwań ( od 1 do 17 sierpnia) i przyjechał do Poznania. Po przyjeździe siedzieliśmy razem kilka dni nad mapami, zdjęciami i dokumentami. Słuchając jego relacji spisałam cały przebieg bitwy koźmińskiej i późniejsze poszukiwania mogił. Narysowałam też mapkę sytuacyjną, obrazującą stan szlaków z czasów bitwy koźmińskiej oraz główne miejsca i kierunki działań wojennych oraz położenie mogił. Z tymi materiałami próbowaliśmy jeszcze raz dotrzeć do polskich gazet lub ludzi, którzy zechcieliby dokończyć rozpoczęte wykopaliska.
Niestety, znów wszędzie spotykała nas odmowa. Wreszcie daliśmy sobie spokój. Uznaliśmy, że jeśli w Polsce nikogo nie interesuje sprawa sprzed pięciu wieków, to chociaż ukraińscy archeolodzy będą dalej zajmować się tą sprawą. Sania Kindraciuk pisał nam ze Sniaczewa, że w gazetach ukazały się artykuły o koźmińskich mogiłach, że były zdjęcia polsko – ukraińskiej ekipy poszukiwawczej i że pewnie jakoś uhonorują znalezisko i jego odkrywców.
Po ponad dwóch miesiącach, 1 listopada 2007 roku, postanowiliśmy pojechać znowu na Bukowinę, by sprawdzić, jaki jest stan wykopalisk i zapalić znicze zmarłym rycerzom w dzień Zaduszek. Zajechaliśmy do Czerwonej Dąbrowy, a tam powitała nas głucha cisza. Nowa trawa zaczęła porastać rozkopane mogiły, tylko dwa wysokie krzyże stały jeszcze, wskazując miejsce odkryć. Zapaliliśmy znicze, postaliśmy trochę i zmarznięci postanowiliśmy pojechać dalej. Było mokro, gliniasto i padał deszcz, samochód zakopał się nam w błocie po ośki. Gdyby nie przejeżdżał tamtą leśną drogą duży wóz terenowy, który za pomocą grubego łańcucha wyciągnął nas z błota, pewnie zostalibyśmy w towarzystwie dawnych rycerzy na dłużej.
Pojechaliśmy następnie do Rady Sielskiej w Michajlowcach, do Dragusza Iwanowicza Krochmala, by spytać, co się stało. Nie bardzo chciał rozmawiać, powiedział tylko, że gazety przestały pisać o znalezisku, archeolodzy się rozjechali, a on nie ma nam nic do powiedzenia. Pojechaliśmy więc do Kozackiej Siczy, gdzie poznałam atamana Walerę Czebotara. Rozmawiał z nami bardzo miło, lecz gdy spytaliśmy o rozkopane mogiły, nagle zaczął się spieszyć, przerwał rozmowę i odszedł.
Tak zakończyły się wielkie poszukiwania i prawdziwie ważne odkrycia. Dzisiaj nikt już o tym nie pamięta. Ukraińskie gazety nie pisały więcej o lesie koło Koźmina i starych mogiłach , w Polsce prawie nikt o tym nie wie. I tylko powiedzenie „Za króla Olbrachta wyginęła szlachta” przetrwało do dzisiaj.
Bibliografia:
Fryderyk Papee, Jan Olbracht, Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2006 (na podstawie wydania z roku 1949, Kraków, PAU).
Eduard Fisher, Kozmin, „Zielona Bukowina” 2003, nr 1-2 (wydanie specjalne). Wersja dwujęzyczna niemiecko-ukraińska (na podstawie wydania z roku 1902, Czerniowce, Bukowińskie Muzeum Etnograficzne).