Grażynie Piotrowicz, co pod krzyżem wiernie stała
Przypadkiem, błądząc po ulicach
miasta czterech spotkań i kultur,
schodząc z obłoków naszych myśli,
wchodząc w drugi wymiar naszych
pragnień, marzeń i snów,
stanęliśmy w prawdzie nie wiedząc co począć
W cieniu Synagogi Pod Białym Bocianem,
która szarością liszajów zaświeciła,
w Mleczarni, gdzie mlekiem nie częstują,
zasiedliśmy w oczekiwaniu co będzie
a może nie będzie, jeno głucha pustka w nas.
Zmorzył nas sen,
potykając się z twym wyobrażeniem
zapomniałem, że ono miast ciebie
rzeczywistością się stało.
Ciało zostawiając na zydlu drewnianym,
jako porzuconą powłokę,
tchnęłaś dybukiem, który milczącym
Golemem przemówił.
Sama z powały świata,
drewnianego stropu Mleczarni,
jako ten rozjemca błądzącego człowieka,
mówiłaś zapłakanymi oczyma.
Odchodząc do innego świata,
zamknąłem za sobą drzwi na to co będzie,
licząc, że może noc dniem się stanie.
Wędrując myślą uczesaną wiatrem,
stanąłem w kolejce zejścia do
podziemni Wrocławia.
U stóp Anonimowych Przechodniów,
jako zabłąkany, będąc jednym z nich,
zszedłem do kanałów.
Ocknąłem się na ulicy Kmiecej
niesiony słowami: „Na szarość naszych nocy
na naszą bezimienność..."