Historia literatury od dłuższego czasu choruje na swoistą schizofrenię. Z jednej strony deklaruje niechęć do socjologizowania, twierdząc, iż literatura jest samoistną wartością i ocenianie jej przez pryzmat jej społecznej percepcji jest błędem, z drugiej zaś właśnie ów socjologizm, nie do końca zresztą świadomie, nauka ta preferuje.
Idzie tu o tak zwane zjawisko nowatorskie, obecnie mianowane kontrkulturowymi. Nie ma już żadnego, obszerniejszego opracowania krytyczno-literackiego dotyczącego poezji współczesnej, które nie ujmowałyby w sposób poważny, na miarę wręcz „kamienia milowego” takich zjawisk paraliterackich, jak piosenki M. Świetlickiego. Przyznam, że książka z nimi sprzedawała się w I.W „Świadectwo" bardzo dobrze, lepiej niż tzw. poważna literatura i rację ma S. Chyczyński, iż autor ów w historii literatury pozostanie, choć działa na jej pograniczu. A wszystko to za sprawą owego socjologizowania, które do walorów artystycznych dodaje efekt rezonansu społecznego danego środowiska. A ponadto - jak zauważa autor Wierszy wypranych - młodzi poloniści, wychowani w świecie reklamiarskiej zmienności, (co rusz „nowość" i „extra"), na siłę poszukują zjawisk nowatorskich i eksperymentatorskich, kwalifikując je od razu do walorów literackich.
W rezultacie mnożą się przeróżne „dadaizmy”, o których dzieci w szkołach muszą się uczyć, choć w żaden sposób nie są w stanie sobie ich przyswoić. A literatura ta, czytana przez zwykłych, „normalnych ludzi” (znów socjologizm!), i tak płynie swym literackim, raczej spokojnym niż burzliwym nurtem.
Także dzisiejsza moda na romanse i hard-erotyki nie jest niczym wyjątkowym, gdyż czytając stare a nawet starożytne obscena, już dawno mieliśmy z tym rodzajem do czynienia. Literatura bowiem jest mozaiką tematów i motywów, lecz nie form, jako że pozostając w ścisłym związku z językiem, który jest zmienny, lecz nie aż tak bardzo. Nie można bowiem wprowadzać go w stan skołowacenia czy splątania. Gdyby artykulacja językowa w sposób drastyczny zmieniała swą formę, to i zmiany formy w literaturze byłyby akceptowalne. A tak nie jest. Literatura, „robiąc w języku", zależna jest od języka i na to żaden dadaista czy postmodernista nie ma wpływu, choćby go okrzyknięto, tak jak Marka Jastrzębia „twórcą nowego języka" (Jan Józef Szczepański).
Współczesna literatura polska - bo rzecz ma się całkiem inaczej w stosunku do lektur obowiązkowych - nie ma zbyt wielkiego popytu. Dzieje się to co najmniej z dwóch powodów:
Po pierwsze: Wprawdzie Polacy nie gęsi i swój język mają (coraz częściej gadany a nie pisany), to jednak, tkwiąc w prowincjonalnym błotku, własnej literatury mieć nie chcą. Po prostu zawiść, która jest motorem działania na każdej prowincji, każe im gęgać na każdego, kto z tego błotka nieco wyżej swój łepek podniesie. "Dlaczego on jest pisarzem, a ja nie?" - pytają i łut sławy bliźniemu natychmiast odbierają, albo co najmniej obojętnie odwracają swój pełen wzgardy i własnej mądrości wzrok.
Po drugie: współcześni literaci, pełni romantycznych, czyli wieszczowych fiumów często lekceważą publiczność. Piszą tak - często bez wątpienia znakomicie - jakby nikt, oprócz kolegów po piórze tego nie miał czytać, a naukowcy powinni sięgać po słowniki, a co najmniej po rozum do głowy, skądinąd przecież skołatanej codzienną udręką wtórnego kapitalizmu. Nie znajdują współczesne dzieła wystarczającego rezonansu, choćby na poziomie szeptu.
Pisarze, bo oni w zasadzie też są redaktorami periodyków literackich, klecą dla własnej chwały opasłe, choć cenne w zawartości, księgi zwane kwartalnikami, a będące z uwagi na numery łączone (brzydkie to oszustwo w stosunku do czytelnika, a nawet i bibliografa) półrocznikami lub rocznikami. Czy przeciętny odbiorca, zarażony przez audiowizualne massmedia, a także przez nieporadną szkołę, książkowstrętem, weźmie takie opasłe tomisko do ręki? Nie dość, że ciężkie, a jeszcze nieporęczne, śledzia na nim zjeść nie wypada, a gdy podczas czytania w łóżku nagle najdzie śpik, to spadając na podłogę obudzi nawet umarłego, podczas gdy gazeta z lekkim tylko szelestem osunie się. Są jeszcze inne zalety popularyzatorskiej mocy czasopisma gazetowego, o czym pisałem swego czasu w felietonie („Akant" 1999, nr 2, s. 5).
Tego jednak nasi współcześni wieszcze-redaktorzy nie rozumieją, produkując namiętnie roczniko-kwartalniki, których już nawet biblioteki nie chcą brać, bo ani to książka ani czasopismo.
Sytuacji polskiej literatury współczesnej winni są więc po części sami pisarze, a już na pewno ich redaktorska frakcja. Nie potrafią oni zrozumieć, że na rynku świadomości literatura jest takim samym produktem jak serial brazylijski i trzeba zrobić wszystko, aby zainteresowała potencjalnego odbiorcę, który - zapędzony – ma tylko godzinę czasu na tak zwane ukulturalnienie się. Problem w tym, czy wybrać serial, książkę czy czasopismo, a jeśli już to trzecie, to w jakiej postaci? Głowę daję, że większość wyborców tego typu zechce wziąć do ręki gazetę, bo zmęczenie dziś psychiczne wolnorynkowym bytem jest tak wielkie, że nawet uniesienie książki stanowi wówczas problem nie lada.
Są jeszcze inne mankamenty wydawania czasopism w formie książek.
Najprecyzyjniej wymienił je Jarosław Kamiński w swym obrazoburczym artykule „Poezja i znajomi Królika". Wiele jego konstatacji potwierdziła, choć już w felietonowym stylu, Ariana Nagórska.
J. Kamiński narzeka na pęd do publikowania i zakładania nowych pism literackich. Pisze, że we współczesnym życiu literackim „ważniejsze jest nazwisko niż pisana poezja". Czytelnicy kupują markę nie zwracając uwagi na jakość samego produktu czyli wierszy, „Bycie Poetą oznacza udział w grze, związanie się wieloma zależnościami towarzyskimi. Koneksje towarzyskie są ważniejsze niż ich wiersze?".
Panie Jarosławie, to prawda, ale prawda ponadczasowa. Jest ona konstytutywną cechą literatury i życia literackiego. Wystarczy przeanalizować relacje z funkcjonowania Wielkiej Emigracji Romantycznej czy choćby przedwojenne czasopisma literackie, których też było niemało. Każdy twórca, choćby efemerydalny, „koniecznie musi" opublikować czyli zobiektywizować społecznie swoje dzieło, bo jak twierdzi mój ulubiony mędrzec Andrzej Szwalbe, „wątroba mu zgnije". Ponadto swój ciągnie do swego, czyli twórca do twórcy, przestępca do przestępcy. Wystarczy tylko spojrzeć na rozsłonecznioną letnią łąkę. Tysiące gatunków owadów, a te dwa z tego samego gatunku zawsze się spotkają.
Nie w tym obiektywnym i ponadczasowym prawidle życia literackiego upatrywałbym oznak jego patologii, ale w jego zmarginalizowaniu, zapędzeniu w getta, lekceważeniu przez „polityków i masy". Literatura pełni dziś funkcje hobbystyczne, w najlepszym przypadku usługowe wobec massmediów, a nie społecznie kreatywne. Być może właśnie ta marginalizacja literatury powoduje histeryczne reakcje środowiskowo-towarzyskie u „chudych literatów". Nadymają się oni przed sobą, wpisują do bibliografii czasopism jedno-numerowe edycje, na które naciągnęli jakiś wydział kultury, ściubią pieniądze na druk „nakładem własnym", aby być zauważonymi, ważnymi. Bo myślą, że mają coś do powiedzenia, tylko nikt ich nie chce słuchać. Wina oczywiście niesłuchających słuchaczy. Jest to bez wątpienia dramat osobisty, ale również i społeczny. Płaski przekaz mass-medialny absolutnie wypiera pogłębioną - w różnym oczywiście stopniu - propozycję literacką.
Mówi się, że dzisiejsza poezja daleko odeszła od potrzeb dzisiejszego czytelnika. Jak każde stwierdzenie uogólniające, tak i to można częściowo sfalsyfikować. Bo mapa współczesnej poezji jest zróżnicowana - od sentymentalno-pieśniowo-tradycyjnej po egotyczno-erotyczną. Problem w tym, aby swój trafił do swego, znaczy czytelnik na bliskiego mu autora. Bo sztuka, w tym także literatura, to w swej socjologicznej istocie spotkanie. Nadawcy z odbiorcą i vice versa. Aby do tych satysfakcjonujących obie strony spotkań w świecie współczesnej, niesłychanie polifonicznej literatury doszło, musi być odpowiedni system wydawniczo -promocyjno-dystrybucyjny. A z tym faktycznie jest beznadziejnie.
Wielkie, w sensie oczywiście obrotu a nie jakości, wydawnictwa, nie chcą nawet słyszeć o poezji współczesnej, a średnie czy małe, nierzadko z narażeniem swej dalszej egzystencji, od czasu do czasu emitują tomik wierszy, aby następnie skamleć u hurtowników o wzięcie tej niskonakładowej produkcji, choćby tylko w komis. „Dziś prawdziwych księgarzy już nie ma", więc mało który handlarz książek, bo tak należy ich nazywać, weźmie z hurtowni poezję, bo, i obrót mały, i zainteresowanie kupujących ograniczone. Na to wszystko nakłada się samoobronna akcja poetów, krytyków, polonistów i wydawców, którzy chcąc przebić się przez „szarą masę" mnogości literackiej, arogancką obojętność dystrybutorów oraz rozchwianie rynku czytelniczego tworzą różne koterie, a nawet mafie, zespolone ze sobą w płynne, sytuacyjne konstelacje. Świetnie i przekonująco zjawisko to opisał cytowany J. Kamiński, więc tylko przedstawię jego tezy:
„Jest kilka kręgów piekielnych poezji polskiej. Ten pierwszy nazywa się: lokalne pisma literackie. W Krakowie mamy „Studium", w Katowicach „Wyrazy", w Rzeszowie „Frazę" itd. Najczęściej tworzone są one i prowadzone przez polonistów. Pism, nie zakłada się po to, by upubliczniać swoje idee: tych najczęściej brak. Motyw jest bardziej życiowy: drukować swoje i swoich przyjaciół produkcje literackie. Instytucja pisma literackiego staje się znakomitym środkiem w pasowaniu na Poetów kolejnych nazwisk. Skoro Kowalskiego drukowało pismo X, znaczy to, że jest dobry - powinno go drukować i pismo Y. Procedura jest prosta. Zakłada się pismo, prosi redaktorów innych istniejących żurnali o udostępnienie do publikacji swoich tekstów. Poproszeni, oczywiście nadsyłają je, w zamian jednak już wkrótce wydrukują utwory kolegów z zaprzyjaźnionego tytułu. Im szersze towarzystwo zostanie zwerbowane do współuczestnictwa, tym większego aplauzu powinno się spodziewać.
Międzyuczelniane kontakty polonistów stały się podstawową drogą rozsiewania sławy Poetów. Pojawiają się one na rozmaitych konferencjach organizowanych przez Koła Polonistów. Komentuje się ich dzieła, z czasem na ich temat rodzą się prace naukowe. Poloniści tworzą mody na danych autorów, namaszczają na geniuszy, na „twórców przeklętych", „kaskaderów literatury", buntowników, autorów wtórnych, kiczowatych metafizycznych, mistycznych itd. Drugi piekielny krąg tworzą środki społecznego, raczej masowego przekazu. Chcąc współtworzyć mody literackie, odkrywać „pokolenie literackie" czy cokolwiek co ma wartość „newsu" - potrzebują gwiazd i dyżurnych krytyków. W jaki sposób Paweł Dunin - Wąsowicz - wydawca undergroundowej bibuły - mógł w swoim czasie stać się wpływową postacią życia literackiego? Języczkiem uwagi stał się na pewno Krzysztof Vagra, redaktor „Gazety Wyborczej", przyjaciel i jeden z autorów współpracujących z P. Dunin-Wąsowiczem”.
Osobiście nie fetyszyzowałbym tego zjawiska, bo i tak pozostaje ono w cieniu działania wydawniczo-promocyjno-dystrybucyjnego, ale u odbiorców, którzy w sytuacji wolnorynkowej mają przede wszystkim charakter konsumentów, pogłębia ich dezorientację. Konsument oczekuje rzetelnego wskazania dobrego produktu, a tu zalewa go reklamiarstwo jak w przypadku samochodów, proszków do prania i podpasek higienicznych.
Tak więc zgadzam się z tezą J. Kamińskiego, że słabość współczesnej poezji polskiej tkwi w systemie jej weryfikacji, dodając do tego swoją tezę o rozproszeniu systemu wydawniczego, promocyjnego i dystrybucyjnego. Część poetów będzie pisać dla siebie, część dla wąskiego grona fanów, część dla szerszych kręgów, taka jest bowiem polifonia współczesności, lecz najważniejsze, aby ostatecznie dochodziło do spotkań twórców i odbiorców.
Dziś są to zazwyczaj spotkania intymne, czyli swojego ze swoim, a nie powszechne czyli wieszcza z narodem. Być może kiedyś to się zmieni, bo wszystko przecież się zmienia.