Jesień. Na chodnikach pełno usychających liści.
Jest słonecznie i w miarę ciepło.
Gdzieś na łódzkich Bałutach, brudnych, nieciekawych,
nerwowo drzemie w piątkowe południe szara, brzydka szkoła.
Jak zawsze o tej porze nie dziwi niezłomna kolejność:
cisza, dzwonek, wrzask.
Po kilku chwilach tabuny edukacyjnych męczenników
z ogromnym impetem zbiegają po schodach.
Krzyki, śmiechy, nieopisany harmider.
Po drugiej stronie ulicy w cieniu drzew stoi mężczyzna.
Jest spokojny.
Wzrok ma utkwiony w owe stado witających weekend'ową
wolność rozentuzjazmowanych małolatów.
Patrzy i czeka. Tłum rzednie. Czas płynie.
Tylnymi drzwiami prowadzącymi na szkolne boisko
przemyka skrycie ogolony na łyso chłopak.
Po kilku susach dopada płotu, przeskakuje go
i znika wśród bloków.
Mężczyzna wciąż czeka nieruchomo.
Można by powiedzieć manekin,
gdyby nie spływające po jego policzkach łzy.
W ręku trzyma kanapkę ... dla syna.