Kobieta która wychodziła zza bramy i miała na sobie błękitną sukienkę nigdy nie wierzyła
w przypadki i nawet w ten dzień nie umiała sobie powiedzieć, że człowiek który stanął jej
na drodze był jedynie błędem statystycznym a nie kimś pisanym niewidzialną ręką opatrzności.
Dlatego wcale się nie bała kiedy błysnęło w słońcu coś na kształt ostrza, bo przecież
każdy porządny mężczyzna nosi przy sobie scyzoryk aby zawsze służyć
otwarciem wina lub drzwi.
Gdy zimny chłód okalał jej szyję myślała tylko o tym, że musi
wracać do domu, powyjmować z pralki włożone godzinę temu pranie i wstawić ziemniaki
na obiad. Przeraziła ją jedynie brunatna plama na materiale, może jakby posypać solą to puści, tymczasem to on puścił ją zupełnie niegotową na śmierć.
Tu zaszło jakieś nieporozumienie, wolała zawczasu się
wytłumaczyć lecz wokół niej nie było nikogo. Na płycie chodnika niebieski kawałek materiału wplątywał się w nogi przypadkowym przechodniom.