Typowa wycieczka autokarowa. Cel: zwiedzanie stolicy. Jednak w tym opisie ani cel ani data owej wyprawy nie odgrywają roli. Chodzi o polski folklor wycieczkowy. A więc najpierw przepychanie się i wyścig, aby zająć jak najlepsze miejsce w autokarze.
Siedzimy. Ulga! Doświadczeni wycieczkowicze pokonali przynajmniej kilkunastu mniej zaradnych. Kiedy emocje rywalizacji opadną sięgamy po kanapki z kiełbasą lub z serem i herbatę z termosu. Teraz następuje błogie przeżuwanie połączone z leniwym zerkaniem w okno. Syci, chętnie sobie pogadamy z sąsiadem lub jeszcze lepiej z kilkoma sąsiadami. I już rozbawieni rechoczemy z rzadkich na razie. Ale swojskich żartów, czyli sprośnych. Atmosfera rozkręca się. Rozmowy i chichoty w małych grupkach nieco zagłusza muzyka pop–przyjemna, bo dla wszystkich. Docieramy do celu podróży. Najpierw pospieszne zwiedzanie tzw. ciekawych miejsc i w końcu część najważniejsza czyli czas wolny. Zwyczajowo: 2 godziny. Większość idzie na piwo z przekąską ci z dziećmi do Mc Donalda a najwybredniejsi do pierogami. Później kupujemy pamiątki czyli kubki z herbem Warszawy, podkładki pod szklanki z zabytkami stolicy. Koneserzy wybierają zabawne naparstki z warszawskim godłem. Pełni wrażeń wracamy do autokaru. I tu zaczyna się dla wytrawnych wycieczkowiczów część kulminacyjna. Picie. Nie chodzi oczywiście o wodę mineralną, ale o mocniejszą z 40% dodatkiem etanolu. Po godzinie jazdy następuje wesołe wołanie: „siusiu, siusiu!" Zaczynamy pierwszy, z długiej serii, postój na stacji benzynowej ze sklepem. Mantrowanie „siusiu" powtarza się średnio co godzinę. Po trzech mantrach część wycieczkowiczów jest mocno zaprawiona. Dowcipy są coraz bardziej rubaszne. Robi się chamsko. Siedzę zła i marzę już o końcu wyprawy. Parę minut po 23–ej docieramy na przystanek końcowy. Oddycham z ulgą. Sąsiad z tyłu pyta troskliwie: „Czy Panią ktoś odwiezie do domu?". Tak – odpowiadam – mąż. I tu następuje dość zabawny moment. Mocno ululany pasażer, który parafrazując Andrzeja Poniedzielskiego, w powyższym stanie bohatersko rezygnuje z dykcji, wybełkotał ogromnie zdziwiony: „A ja... nie mam męża...". I przymknął oczy zmęczony odkryciem tego faktu. Głębia powyższego spostrzeżenia rozwiała przynajmniej część mojej złości.
Bydgoszcz, 7 października 2011