No, to się porobiło! W ciągu 3 tygodni obejrzałem cztery filmy. W kinie, takim prawdziwym, nie byłem pewnie z 10 lat. Wystarcza mi cotygodniowy seans w DKF. Publika spokojniejsza, nie chrzęści popcornem, a filmy zazwyczaj świetne. Do tego córka wygrzebała gdzieś w szufladzie dwa filmy na dvd, które jej zdaniem warto obejrzeć. I przekonała nas, choć w dużej mierze zawdzięcza to paskudnej pogodzie. W innych okolicznościach pewnie wybrałbym jakiś intensywny marsz, gdzieś daleko od głównych ulic miasta.
Dla porządku wymienię wszystkie filmy, o których słów kilka chciałbym powiedzieć. Wymienię chronologicznie, zgodnie z kolejnością oglądania.
„Pokłosie", „Jak zostać królem", „Doktor Żywago", „Miłość".
Temperament wbija mi szpilę w bok. – Zacznij od tego filmu, który najbardziej ci się podobał, najbardziej wzruszył! – Ba, to nie jest takie proste – odpowiadam. Jest tyle kryteriów, które trzeba wziąć pod uwagę oceniając film. A krytykiem filmowym przecież nie jestem. – To, po co się za to zabierasz? – znowu marudzi ten temperament. Na to pytanie nie znajduję odpowiedzi i kończę wszelką z nim rozmowę! Wybieram chaos, mam prawo.
Wszystkie cztery filmy przejdą do historii kina. Wszystkie poruszają niezwykle istotne motywy kierujące postępowaniem ludzi.
Film „Jak zostać królem" Toma Hooper’a udowadnia, że przy odrobinie talentu i staranności można zrobić świetne kino, nawet wtedy, gdy temat z punktu widzenia światowej widowni jest, jakby tu delikatnie powiedzieć, nieistotny. Jąkanie się kandydata na królewski stołek przed blisko 80. laty trudno przecież uznać dzisiaj za temat godzien filmu. A jednak znakomici aktorzy i niekonwencjonalny logopeda potrafią zainteresować. Jest to rozrywka z pewną, jakże zresztą potrzebną nutką dydaktyki. Wielcy i bogaci mogą zachować się godnie. Mogą zauważyć drugiego człowieka, jako partnera, a nie tylko pariasa. Sympatia, empatia i wiele innych pięknie brzmiących określeń ciśnie się na usta. Odniesienie do dzisiejszej rzeczywistości jest bardzo proste i pouczające. A cel jeden – więcej równości, więcej godności…..
„Doktor Żywago" na podstawie powieści Borysa Pasternaka. Szczyty rosyjskiej literatury w wydaniu autora żydowskiego pochodzenia. Sprawnie reżyserowany przez Włocha w doborowej amerykańskiej obsadzie. Polski akcent – proszę bardzo - śliczna Keira Knightley łudząco podobna do naszej Alicji Bachledówny. Ten swoisty kosmopolityzm w sposób nieodłączny kojarzy się z treścią i wspaniałym przesłaniem genialnego dramatu. Miłość mimo wszelkich przeciwieństw, dobro i postrzeganie pragnień i potrzeb innych ludzi. Nie byłem, nie jestem i pewnie nie będę facetem, który czyta, choć pewnie lepiej powiedzieć, marnuje czas na czytanie romansów. To czemu u diabła, może lepiej - czemu aniele, łzy lecą mi podczas projekcji tego filmu. Autor miota swoimi bohaterami, zderza ich z koszmarną rzeczywistością. Wydaje ich na pastwę losu. A oni na przekór wszystkiemu ciągle trwają, ciągle kochają. Nawet śmierć tytułowego bohatera, choć wielce symboliczna, nie razi w tym filmie banalnością. Ponad cztery godziny, bo film ma dwie części, wzruszeń, znaczącej ciszy. Cukierki i orzeszki kusząco spoglądające ze stolika pozostają nietknięte.
Słyszy się gdzie niegdzie głosy o nienajlepszej obsadzie. Nie wszystkim podoba się Keira Knightly . To w istocie nie jest ważne. Tego filmu wręcz nie sposób krytykować, jest oparty na genialnej rosyjskiej literaturze. I nic tu do rzeczy nie ma polityka, obsada czy inne drugorzędne sprawy.
„Miłosć" Michaela Haneke, to kolejne dzieło, którego nie można zapomnieć. Miłość posunięta do granic, do zabójstwa. I nie ma tu 20-letnich kochanków. Jest starsze, bardzo dojrzałe intelektualnie i mentalnie małżeństwo. Jest miłość i przywiązanie, które nie kończy się wraz z nieuleczalną chorobą partnera. Ba, one prowadzą w finale do zabójstwa chorej żony przez małżonka, który w ten sposób chce jej skrócić dramatyczną wegetację. Potem główny bohater dramatu wychodzi z mieszkania, znika. Wyszedł, może zaginął, nie możemy go więc sądzić. Subtelne, delikatne, niezwykłe zakończenie. W tym miejscu wielu pewnie się żachnie. Jak to, mord ma być przejawem miłości? Nie podejmę tej dyskusji.
Wreszcie „Pokłosie" Władysława Pasikowskiego. Pod względem sztuki filmowej niewątpliwie najsłabszy z całej czwórki. Trudny, bolesny temat. Akcja dość sztucznie osadzona w latach 2000. Scenariusz daleki od dzisiejszych realiów naszej ojczyzny Zakończenie tyleż symboliczne, ile jednak niesmaczne i udziwnione. W latach 40. czy 50. byłoby może bardziej autentyczne. Przy wszystkich niedostatkach filmu, nie widzę jednak powodu, aby podgrzewać wrogą atmosferę wokół niego. Wystarczy zapoznać się z tragicznymi statystykami dotyczącymi aktów nienawiści wobec Żydów w czasie II Wojny Światowej we Wschodniej Europie. To nie Polacy wtedy przodowali. Nie będę wymieniał nacji, które zachowały się najgorzej. Nie zamierzam siać zatrutych ziaren. Oczywiście strach pomyśleć, jak ten film odbierze np. statystyczny Amerykanin, skoro, jak podały ostatnio media, nawet v-ce prezydent tego kraju nie odróżnia Polski od Portugalii. Zgroza, jeżeli obejrzane obrazy potraktują dosłownie.
Wszystkie filmy obejrzałem z dużym zainteresowaniem. Niektóre budziły zdziwienie – „Pokłosie", niektóre wzruszały do łez – „Miłosć" i „Doktor Żywago", a „Jak zostać królem" oglądałem z podziwem dla sztuki aktorskiej i reżyserskiej.
Celowo pomijam listę wszystkich nagród i Oskarów, które te filmy otrzymały. To przecież nie wyścigi, to sztuka.
Wszystkie są jednak znakomitą odtrutką na serwowaną nam przez polskie stacje telewizyjne mizerotę i tandetę.