Każdy rasowy poeta doskonale wie, że sonet był ongiś arcytrudnym utworem lirycznym o kunsztownej budowie, ściśle określonym schematem wersyfikacyjnym i kompozycyjnym, czyli kanonizowanym układem stroficznym wypowiedzi poetyckiej. Pomijam tu szczegóły, które wszyscy zainteresowani dobrze znają. Nie mogę jednak pominąć słusznego pytania: dlaczego powyżej użyłem czasu przeszłego? Czyżby sonet nie był już niezwykle trudnym gatunkiem lirycznym?
Wiadomo, że sonet (wł. sonetto = piosenka), wywodząc się z ludowej poezji, powstał w XIII–XIV stuleciu we Włoszech. W pełni dojrzały model wypracowali właśnie średniowieczni poeci włoscy Guido Cavalcanti, Dante Alighieri i Francesco Petrarca. W XV w. sonet rozpowszechnił się na całą Europę, dzieląc się na odmiany: włoską, francuską i angielską, różniące się układem rymów. Romantyzm przyniósł dalsze, istotniejsze zmiany, np. rezygnację z koniecznego podziału na części opisową i refleksyjną, wprowadzenie dialogu do kompozycji zamkniętej, wydłużenie całości o 2 wersy. To wszystko doprowadziło do znacznego rozluźnienia gorsetu schematycznego, ergo zwiększyło swobodę artystyczną odważnych poszukiwaczy novum. Odwołując się do praktyk wyłącznie naszych rodzimych twórców, można by powiedzieć, że eksperymenty formalne i treściowe (w obrębie sonetu) Stanisława Swena Czachorowskiego, Mirona Białoszewskiego i Stanisława Grochowiaka przygotowały grunt dla niemal dowolnych harców wszelkiej maści postmodernistów. I to zarówno w zakresie leksyki, wersyfikacji, jak i tematyki. Krótko mówiąc, dzisiaj łatwiej jest śmiałkom imać się sonetu, albowiem żaden sztywny gorset formalny już nie krępuje ruchów, żadne święte zasady już nie obowiązują, żaden to problem napisać dowolne 14 wersów i nazwać je arbitralnie sonetem! Dekonstrukcjonizm na to pozwala.
Skądinąd, nawet w tak liberalnym kontekście, nie brak ambitnych i pryncypialnych poetów, którzy w zasadniczym wymiarze pozostali wierni, uświęconym przez długą tradycję, klasycznym odmianom sonetu. Janusz Drzewucki powiada: „Sonet, wiadomo, gatunek królewski. Każdy szanujący się poeta – czy to stary, czy młody, już to klasycysta, już to awangardysta – powinien mieć w dorobku przynajmniej jeden sonet. W pewnym sensie, sonet świadczy o poecie. Chciałoby się powiedzieć, jesteś tak dobrym poetą, jak dobre są twoje sonety”. Oczywiście, sam opiniodawca (J.D.) wcześniej popełnił trochę sonetów, więc ma pełne prawo do wydawania normatywnych sądów. Poniżej spróbuję wykazać, iż sporo poetów współczesnych podjęło trud napisania cyklu sonetów zgodnie z kanonicznymi regułami gatunku.
Niekwestionowanym królem klasycznego sonetu jest Sławomir Rudnicki, który dorobił się ponad 1500 tychże i doczekał się nagrody specjalnej rodzinnego miasta Puław. Stefan Pastuszewski, poeta i redaktor „Akantu”, ogłosił znakomity cykl 13 tradycyjnych sonetów „Z Petrarki” („Sonety i poematy”, 1999). Jerzy Utkin (Piła) nierzadko sięgał po 14-wersową formę, a najwięcej takich jego liryków znajdziemy bodaj w zbiorach „Coraz bardziej mnie nie ma” (2005) i „Niech mnie piekło pochłonie” (2009). Wojciech Łęcki (Płock) pomieścił 30 subtelnych sonetów w tomiku „Wieczna ulotność” (2007). Henryk Rejmer (Warszawa) wielekroć udowadniał, że w liryce umie świetnie posługiwać się kanonem 14 wersetów (por. np. „Ucieczka z krainy lenistwa”, 2003 lub „Skąd wieje wiatr”, 2009). „Sonety kalwaryjskie” (2010) Stanisława Chyczyńskiego to pół setki wierszy tylko pozornie staroświeckich. Krystyna Konecka (Białystok) opublikowała 37 przykładnych sonetów opisujących obrazy Wojciecha i Ireny Weissów („Szklana kula”, 2013). Natomiast Anna Błachucka (Małogoszcz) jest autorką aż dwóch książek również mieszczących wyłącznie sonety – są to ekfrazy do obrazów Jerzego Świątkowskiego („Piać do podświadomości”, 2012) i Tomasza Olbińskiego („Listy do wyobraźni”, 2013). Sztuka „pisania sonetem” nie jest obca także Jarosławowi Sz. Binkowskiemu (Ilkowice), o czym można się przekonać, zaglądając, przykładowo, do tomiku „Lanckorona anielska” (2014). Janusz Gdowski (Tarnów) może się pochwalić wcale pokaźnym zbiorem typowych sonetów „Nic się nie stało” (2020). Ostatnio pisarz i reżyser Kazimierz Braun (USA) opublikował minicykl 8 somatyczno-metafizycznych sonetów, pod wspólnym tytułem „Ból” (vide „Arcana” nr 174/XI-XII 2023).
Dwudziestolecie międzywojenne miało swoją wręcz kultową antologię pt. „Sonet polski” (1925), zredagowaną przez znawcę tematu, Władysława Folkierskiego. Podniecała ona poetycką imaginację wstępujących generacji i podkręcała ich twórcze ambicje. Czego raczej nie sposób powiedzieć o „Księdze sonetów” (1997) Małgorzaty Baranowskiej, ponieważ we wstępie literaturoznawczyni otwarcie sugeruje, że dzisiaj sonet jest formą archaiczną, niemodną, wręcz bezużyteczną. „Dlaczego? Przede wszystkim nie należy sądzić, że poeci współcześni nie potrafiliby sprostać temu gatunkowi. Wręcz przeciwnie. To gatunek nie może sprostać rzeczywistości historii” (ibidem). Ale czy rzeczywiście nie może? Wydaje się, że powyższa lista książek ze sonetami ewidentnie przeczy zacytowanej opinii.
Zdaniem doświadczonych krytyków literackich (np. Maciej Urbanowski, Stefan Pastuszewski, Paweł Kuszczyński, Jerzy Grupiński), nadal warto zajmować się sonetem, jako wyrafinowaną formą ekspresji werbalnej, ale pod warunkiem, że poszukuje się maximum oryginalności. Inaczej mówiąc, obowiązek transgresji skostniałych szablonów bezwzględnie mocniej ciąży dzisiaj na passeistach, niż na całej przedniej gwardii. A przecież de facto ten sam problem dotyczy progresistów, ale ich przed różnymi Momusami skutecznie chroni moda powszechna. Zatem nie brakuje tych, którzy – jako klasycyści – kroczą do przodu szlakiem przetartym np. przez Swena Czachorowskiego, Grochowiaka czy Jarosława M. Rymkiewicza. Przykładem może tu być Bohdan Zadura (Puławy), który przed laty ogłosił drukiem krótki cykl swobodnie rymowanych, stychicznych sonetów (vide: „Kopiec kreta”, 2004). Podobnych eksperymentów próbował wspomniany już Utkin.
Termin „antysonet” najprawdopodobniej pochodzi od śp. Emila Bieli, który niewątpliwie z premedytacją najdalej odszedł (pomijając pamiętne wyczyny Mirona Białoszewskiego!) od klasycznych schematów, wymyślonych przez Petrarkę, Ronsarda czy Szekspira. W znamiennym zbiorze pt. „Antysonety i kontroktawy” (1993) zaprezentował wiersze, które poza stałym limitem wersów reprezentują zupełną dowolność kompozycyjną. Poeta z Myślenic również sposób lirycznego obrazowania ewidentnie przesunął w stronę abstrakcyjnej myśli, filozoficznej refleksji, rezygnując z plastyczności i konkretności, jakie nagminnie obserwujemy w świecie. A oto małe exemplum: „cmentarną świecą/ z knotem rozpaczy/ cieniem wspomnieniem/ jestem/ i jestem i bardzo jestem/ kim jestem”. Ciekawe analizy i komentarze do tegoż cyklu antysonetów znajdziecie w monografii Marii Miłek „Radość z mądrych słów. Rzecz o wartościach w twórczości Emila Bieli” (2014).
Stanisław Chyczyński (K. Zebrzydowska), autor książki „Królewskie milczenia (sonety i antysonety)” (2023), inspirował się zapewne wspomnianym cyklem E. Bieli, aczkolwiek wykoncypował własny model antysonetu, wyraźnie nawiązujący do schematu kanonicznego. Prosty zabieg polegał głównie na „postawieniu na głowie” starego układu graficznego tudzież na częstym korzystaniu z języka potocznego, trywialnego, a nawet prostackiego. Dodatkowym chwytem autorskim miało być namiętne stosowanie nachalnych, prowokacyjnych, homofonicznych rymów, czego u Bieli w żadnym wypadku nie znajdziemy. Wspomniany Stefan Pastuszewski, w takim przekornym podejściu do wiekowego kanonu, gotów widzieć przejaw względnego nowatorstwa (por. tegoż „Idzie na przekór kalwaryjski dziad” w: AKANT nr 3/marzec 2024, s. 35). Wydaje się, że poza identyczną nazwą tych dwóch propozycji modernizacyjnych zgoła nic nie łączy.
Wszystkie powyżej wskazane przykłady uprawiania sonetu, przez poetów przełomu drugiego i trzeciego tysiąclecia, zdecydowanie świadczą o niezwykłej żywotności i przydatności (do celów deskrypcyjnych i ekspresyjnych) tego starego, królewskiego gatunku. Wbrew tezie M. Baranowskiej o martwocie 14-wersowej formy rodem z odległego renesansu, sporo aktywnych twórców wciąż sięga po tenże wzorzec, usiłując za jego pośrednictwem wyrazić swoje ważkie impresje, emocje, intuicje, refleksje etc. Okazuje się, że uniwersalna forma sonetu nadal żyje wśród nas, czyli intryguje swoją stałą budową i prowokuje nowych poetów do próby sił w tej klasie artystycznej. I bardzo dobrze, że są jeszcze redaktorzy (np. J. Baziak, A. Dąbrowski, J. Grupiński, A. Waśko) gotowi udzielić poparcia autorom mniej lub bardziej oryginalnych sonetów, drukując te ostatnie na łamach swoich kulturalnych czasopism. Oby jak najdłużej!...