W pewnym ładnym miasteczku na południowym zachodzie Polski spotkać można bardzo wielu przyjezdnych zza Odry, a właściwie zza Nysy Łużyckiej. Jeżeli język niemiecki jeszcze nie króluje na ulicach, to na pewno słychać go na równi z językiem tubylców czyli polskim. I nic w tym złego, że odwiedzają nas turyści z Zachodu. Powiem więcej, miasteczko owe pewnie szybko by zbankrutowało, gdyby nie kasa zostawiana tam przez Niemców. Łatwość przekraczania granicy, której zresztą fizycznie już nie ma, to wspaniała zdobycz ostatnich lat, powód do satysfakcji, szansa korzystania z doświadczeń innych narodów. Jest jednak pewna dziwna, czy wręcz niepokojąca kwestia, która sprowokowała mnie do napisania tego tekstu.
Otóż wszyscy ludzie obsługujący Niemców w sklepach, restauracjach, sanatoriach silą się, aby operować językiem niemieckim. Miasto jest upstrzone niemieckimi tablicami, plakatami, napisami. To w swojej komercyjnej istocie też jest zrozumiałe. Szkoda jednak, że nasi zachodni sąsiedzi nie odpłacają pięknym za nadobne i uporczywie „gutenmorgują" i „dankeszejnują". Nawet głośne i wyraźne dzień dobry, czy proszę bardzo nie skutkuje. Przysłowiowy kielich goryczy przelało pewne biuro turystyczne, które wydało plakat w języku niemieckim. Otóż wszystkie miasta, do których zaprasza na wycieczki owe biuro, mają wyłącznie przedwojenne, niemieckie nazwy. Nie ma więc Jeleniej Góry, Bolesławca czy Książa, jest Hirschberg, Bunzlau i Furstenstein. Jak to się ma do ustawowej przecież ochrony języka polskiego? Nie chcę tu uprawiać wielkiej polityki. Przypominać o skutkach wywołanej przez Rzeszę Niemiecką wojny, o pewnej historycznej sprawiedliwości. Mam też świadomość, że w przypadku Niemców mamy do czynienia z przedstawicielami bogatszego i lepiej zorganizowanego narodu, A jednak trochę żal! Jeździłem do Czech, do Niemiec. Tam nie ma polskich napisów, tam nikt nie próbuje porozumiewać się z nami po polsku. No, może oprócz małych czeskich sklepików przy granicy. Podobnie zachowują się tam lokalni przewodnicy turystyczni. Rozumiem, że na świecie musimy porozumiewać się po angielsku. Rozumiem, że w Europie zawsze będzie łatwiej znaleźć niemieckojęzycznego rozmówcę niż polskiego. To oczywiste i nie wymaga komentarza. Ale czy ta zasada musi tak nieprzyjemnie obowiązywać również w granicach naszego państwa. Czy nie powinniśmy wykazać trochę więcej klasy i w efekcie nakłonić naszych sąsiadów do bardziej równorzędnego traktowania, chociaż w tej sferze? Nie upieram się, że mam przysłowiową „słuszną rację". Ot, takie wczasowe reminiscencje. Kończę optymistycznie z nadzieją, że wśród szanownych czytelników nie znajdzie się żaden „internacjonał", który zarzuci mi jakieś nacjonalistyczne ciągoty. Proszę mi wierzyć – jestem od tego odległy o…lata świetlne.