O tym, że byłem pod okupacją dowiedziałem się później, gdy okupacja już się skończyła. Urodziłem się przecież w listopadzie 1940 roku, a takie więc abstrakcyjne pojęcia jak wolność czy zniewolenie nie były jeszcze dostępne umysłowi ledwo czterolatka. Pozostały jednak jakieś znaki, symbole, obrazy ledwo zapamiętane obudowane potem wspomnieniami rodziców i siostry, opowiadania tych, co przeżyli, teksty z gazet, filmy – po których już nie wiedziałem, czy są to moje doświadczenia i przeżycia, czy może cudze opowieści przyjmowane za własne.
Jednego jestem pewien: znakiem tamtego czasu przez długie lata była dla mnie ciemność. W domu trzeba było zasłaniać okna zaraz po zmroku i zanim zasnęliśmy paliła się tylko mała, naftowa lampka. W dziecięcym języku nazywaliśmy ją „żglitkiem", bo nie świeciła się, a żarzyła się. Do dziś zresztą zdarza mi się powiedzieć, że w domu jest „ciemno jak za okupacji" i zapalać światła, by się od tamtych czasów uwolnić. Także pierwszy Niemiec pojawia się w mojej pamięci jako czarna, bardzo przerażająca postać. Nie zasłużył na to, by go wspomnieć, ale przy takiej okazji chociaż o nim kilka słów.
Podczas, gdy rodziców nie było w domu, opiekowała się mną Krysia, starsza siostra. Miała już prawie siedem lat, co na tamte czasy oznaczało, że jest dorosła i musi się mną zajmować, gdy mama szła do pracy u bambra za miastem, a ojciec był wywieziony na przymusowe roboty. W pogodne dni wolno nam było wychodzić na podwórze i bawić się z wszystkimi dziećmi sąsiadów, poza tymi od Jankowiaków, folksdojczów, którzy zajęli mieszkanie właścicielki kamienicy na parterze. Drugi zakaz dotyczył wychodzenia na ulicę. Ale co tam zakazy! Mali Jankowiakowie mieli dziecięcy rowerek na trzech kółkach i czasem dawali nam nim pojeździć, a na ulicy tyle się działo! I przed tym właśnie usiłowała uchronić nas mama, wydając zakazy. Któregoś dnia wyszliśmy jednak z dzieciarnią przed dom, bo na gładkim chodniku dobrze się grało w klasy i „chłopa", ale nagle zabawa się urwała, wszyscy zaczęli uciekać, tylko nas dwóch – ja i Janek, mój rówieśnik – zostaliśmy sami. Na szczęście wróciła Krystyna. Schowała mnie za schodami sąsiedniego domu Rucińskich, przykryła głowę czarnym, dość przeźroczystym fartuszkiem, który miałem na sobie (taka wtedy była moda) i w ten sposób uniknąłem nieszczęścia. Od posterunku niemieckiej policji, w czarnym mundurze, szedł Niemiec o nazwisku Kreft, znany z tego na naszej ulicy, że kopał napotkane dzieci. Widziałem to, jak mnie mijał, widziałem jego czarny mundur i twarz także czarną, bo oglądaną przez fartuszek, stąd pewnie przekonanie, że Niemcy są czarni jak kominiarze i pewnie też mają takie charaktery. Dziś wiem, że to nieprawda, ale rozumiem co ma na myśli piosenkarz, śpiewając, że „przy dziecku nie mówi się po niemiecku".
Ta dziecięca awersja do koloru czarnego trwała jeszcze wtedy, gdy spod okupacji zostaliśmy wyzwoleni. Właśnie z tego powodu robiłem dzikie awantury, gdy mama chciała zaprowadzić mnie do przedszkola. W pierwszych latach po wojnie było ono prowadzone przez siostry zakonne w czarnych habitach, a ja się ich bałem; to wciąż dla mnie była okupacja. Dlatego też później, kiedy dorastałem, nosiłem najczęściej białe koszule, nawet wtedy, gdy czarne swetry i czarne koszule były modne w środowisku młodych „egzystencjonalistów", do których chciałem się też zaliczać. Chociaż czarne, bo przypalane na płycie kuchennej placki, pieczone przez nas w dni, gdy mama długo nie wracała do domu, mimo wstrętnego koloru i zapachu, wspominam jak największy przysmak. To jedno z niewielu dobrych wspomnień z moich „szczenięcych lat".
Drugi obraz, który przez lata powracał, to widok, nas małych, zmarzniętych dzieciaków, leżących cały dzień w łóżku, głodnych i zapłakanych, czekających na powrót matki. Była późna jesień, deszcz padał i Niemiec nawet po ciemku kazał zwozić kartofle z pola, a my czekaliśmy aż mama wróci i przyniesie coś do jedzenia, bodaj kawałek chleba. Dłużył się nam ten dzień, płakałem i zasypiałem na przemian, a kiedy otwierałem oczy, to Krysia mówiła: mama już idzie, już idzie, coś niesie, coś niesie, a teraz coś kroi i smaruje, smaruje – utulony tym szeptem zasypiałem i tak udało się przetrwać dzień.
Pamięć to dziwna i bardzo chimeryczna zdolność człowieka. Epizody z przeszłości pojawiają się we wspomnianych nie zawsze w zgodzie z ich wagą czy chronologią, lecz według własnej, nieodgadnionej hierarchii. Obrazy, zmory i urazy wydobywają się na wierzch bez przywoływania i – wydaje się – tylko w tym celu, by można je było nareszcie nazwać, osądzić, może odnaleźć sens, a nie tylko anegdotyczną wartość. Bo brzmią anegdotycznie moje okupacyjne wspomnienia, gdy zestawić je z doświadczeniami ludzi, którzy zostali wypędzeni, zdradzeni, samotni. Wszystko to opisano wielokrotnie i na różne sposoby w książkach, dziennikach, filmach. Mnie wystarczą własne doświadczenia i nie żałuję, że nie mogą być one materiałem do wzruszającej, syntetyzującej ludzkie losy sagi. Mimo tego, że my także zostaliśmy porażeni, naznaczeni, choć uszliśmy z życiem.
W albumie z fotografiami – bo jestem z pokolenia, które przechowuje zdjęcia w albumie, a nie całe ich tysiące w „pendrajfach", w których nic nie można znaleźć – mam kilka zdjęć z tamtego czasu. Pierwsze dotyczy mojego chrztu. Ponieważ barciński kościół parafialny został przez Niemców zamknięty, a ksiądz proboszcz wywieziony do obozu koncentracyjnego, gdzie zginął – po roku udało się mnie przewieźć do Pakości i tam ochrzcić. Tam mieszkali zresztą moi dziadkowie i na zdjęciu są ze mną – całkiem już sporym chłopakiem na ręku. Drugie zdjęcie mam z siostrą, oboje w nowych fartuszkach, jakby świadomi niezwykłości chwili. Fotografia była zrobiona z myślą o wysłaniu jej ojcu, który był daleko od domu, na przymusowych robotach. Na odwrocie fotografii jest pieczątka zakładu: Foto - Laboratorium M. Wojewódzki Bartelstein. Już po wojnie mama wspominała, jakie kłopoty miała z wysłaniem listu do ojca. Na poczcie, jak we wszystkich urzędach, trzeba było mówić po niemiecku, a ona nie umiała, więc z przekleństwami wyrzucono ją na ulicę. Z płaczem wróciła do domu. Na szczęście sąsiad z dołu przed wojną jeździł „na saksy" do Niemiec i znał ich język. Napisał więc mamie co trzeba powiedzieć, a ona to jakoś z kartki powtórzyła, potem pokazała zdjęcie, bo list musiał być otwarty, poprosiła o markę czyli znaczek pocztowy i odtąd ile razy wysyłała list dukała z kartki to samo. Pamiętam, że jej wspomnieniom zawsze towarzyszyło zawsze poczucie upokorzenia i krzywdy.
O tym, że wojna może się niedługo skończyć powiedział nam ojciec. Gdy Armia Czerwona rozpoczęła ofensywę, przymusowi robotnicy, których wysłano na Wschód, aby budować zaplecze dla frontu nie byli już potrzebni i ostatnie miesiące ojciec spędził w domu, pracując w Barcinie, jak polecono mu w Arbeitsmancie. Po pracy mógł wrócić do domu i mamie było lżej. Ale ja długo nie mogłem się z tym pogodzić.
- Mamo, nich on sobie od nas idzie – mówiłem, czepiając się spódnicy
- Cicho, głuptasie, to jest twój tata.
- Ja nie chcę tego taty, mój tata jest tu – pokazywałem fotografię, którą mama postawiła na niskim stoliku, abyśmy oboje z siostrą mogli je często oglądać w czasie, kiedy on sam był daleko.
Był na niej ojciec, młody jeszcze chłopak, pewnie wtedy podarował to zdjęcie mamie na randce, na pamiątkę. Zdjęcie w modnym ubraniu, roześmiany – taki tata bardziej mi się podobał. Ale rodzice ani myśleli ustępować. Ojciec rozgościł się w domu, wieczorem bawił się z nami, a kiedy zaczął się golić pomyślałem, że mogę go nawet polubić. Miał taką małą miseczkę, biały pędzel i brzytwę wyostrzoną na pasku, potem namydlił twarz i zmienił się nie do poznania, a białe bałwany na jego policzkach bardzo mnie śmieszyły. Potem je brzytwą zeskrobał i nagle wydał mi się miły i sympatyczny, a kiedy resztką mydła, zostawioną na pędzelku, posmarował mój nos uznałem, że ojciec to jest jednak całkiem dobra rzecz. Na frontach trwały jeszcze walki, ale kiedy w domu była mama i tata, dla mnie wojna się wtedy zakończyła.
Natomiast dla mojej mamy wojna nie skończyła się nigdy. Nawet wtedy, gdy już minęło kilka lat i siadaliśmy w niedzielę do rodzinnego obiadu, temat wojny powracał stale i niezmiennie. Niby wielcy tamtego świata podpisali pokojowe układy, a my byliśmy wśród żywych i zwycięzców, jednak wciąż wracały złe wspomnienia, lęki, żale i skargi. Przy deserze, gdy dostawaliśmy jakieś ciasta czy słodycze, słuchaliśmy tego samego opowiadania o „Niemrze, która już wszystko, co było w domu wartościowego, zabrała i kazała załadować na platformę stojącą na ulicy, ale jeszcze wróciła po paterę, co ją wasz tata wygrał dla mnie na majówce". Pewnie mama była do tego przedmiotu szczególnie przywiązana, byli wtedy chyba w okresie narzeczeństwa, gdy ojciec jej zrobił taki prezent, więc stratę pamiątki odczuwała dotkliwie. Po latach, gdy w prasie pojawiały się informacje o kradzieżach samochodów niemieckich dokonywanych przez Polaków, myślałem skrycie, że to i tak nie wyrówna krzywd i strat, jakie my ponieśliśmy w czasie wojny i okupacji.
W styczniu tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, w nocy do Barcina weszła Armia Czerwona. Na szczęście obyło się bez walk. Niemcy nie stawiali oporu i miasto nie zostało zniszczone w najmniejszym nawet stopniu. Chociaż nie do końca. Ojciec mówił, że jakiś czołg zaczął strzelać na drodze w kierunku Mamlicza, uszkodził drzewo, ale wskazano mu drogę na Berlin, więc zawrócił i popędził ulicą Cmentarną. Armia poniosła także straty w ludziach: jeden z czerwonoarmiejców, którzy razem z pracownikami gorzelni rozpoczęli świętowanie, spił się tak sumiennie, że nie można go było zmusić do wejścia przez właz do czołgu. Mimo perswazji i rozkazu, którego ważność podkreślały słowa połączone z wyzwiskami, ani myślał o zajęciu własnego miejsca. Wtedy dowódca zastrzelił go i zepchnął z chodnika w dół, przy środkowym moście, a na protesty polskich współbiesiadników rzekł: „U nas takich mnogo". Ojciec potem pokazywał mi to miejsce, gdzie leżał zabity – ułożono go pod dachem kuźni, a ja długo omijałem z daleka ten zakład, chociaż kuźnia dla takiego malca była obiektem niezwykle interesującym.
Rosjanie zatrzymali się w mieście przez jedna noc. Do bramy wtoczyli jakąś armatę, a jej obsługa rozpaliła na podwórku ognisko i posiliła się. Potem Walczak, mieszkający w oficynie dziadek Tadeusza, rozdzielił dla nich kwatery. W tej po folksdojczach, którzy uciekli, żołnierze spali w łóżkach, w innych kobiety przygotowywały im posłania na podłodze. U nas nie nocowali. Walczak im wytłumaczył, że małe dzieci po nocach płaczą, a tu trzeba wypocząć przed dalszą drogą. Żałowałem bardzo, ale wojska radzieckie widziałem tylko przez okno. Jeszcze przez kilka dni ulicą na zachód ciągnęły za frontem tabory – jakieś furmanki, niewielkie chodniki z chomątami zamiast uprzęży, które potem oglądałem tylko w filmach produkcji radzieckiej. Ciągnęło się to wszystko bez końca. Aż po kilku dniach przeszli i to był naprawdę koniec wojny.
- Eugeniusz Koźmiński
- "Akant" 2014, nr 6
Eugeniusz Koźmiński - Byłem pod okupacją
0
0