Wyczują wiosnę najpierw one. Wszystkie
odsłonią uda jakby nieustannie
marcową kołdrę skopywały we śnie.
To nieomylne. (Może za dni kilka
zapyta któraś, czy jej z tym do twarzy).
Krew szarpie w żyłach krę, łamie w kawałki,
spławia (to właśnie bywa niebezpieczne).
Od rzek oddziela rzedniejące błoto,
a od gór ptaki, które nie wróciły.
Chłopcy świętują zmianę opon. Palą
na przyjście wiosny nowe papierosy,
w nich ostre, suche słowa wygrabione
po zimie. Sposób zachodzenia słońca
w tynku i szybach przypomina, aby
zmienić firanki kurzu w okularach
na inny deseń. I tak nie nadąży
oko za wiosną. To całkiem niemało.
A może jeszcze w te chłodne potoki
z bryły powietrza strącić ostatecznie
marzannę? Która opadanie głowy
na twoje ramię ma po kimś... Dydona,
jeśli ma umrzeć – dla jakiego Rzymu?
Ile miesięcy ab urbe condita
zdążysz odliczyć? I kogo wykarmi
ciemna butelka, kwietniowa wilczyca?
Jeśli ci jednak nie daje spokoju
ta uroczystość nadchodzących zmian,
stań przy gałązkach, które się w powietrzu
wiją jak sznury wielkanocnych dzwonów.